W pierwszych dekadach XX wieku William James. Bergson z pewnością tak, co do Nietzschego to jednak ta jego wielka sława wzięła się dopiero od Jaspersa, Heideggera, Foulcaulta, Deleuze’a, Derridy. To wszystko rodzi pytanie o początek. Celowo zrezygnowałem z używania terminu „filozofia współczesna”, ograniczając się do filozofii XX wieku – w trosce o precyzję. Bo cóż to znaczy myśl współczesna? To ta, która żyje, jest czytana, interpretowana. A w XX wieku na przykład odkryto na nowo „Poetykę” Arystotelesa. Postawiłem sobie datę 1900 roku i ściśle się jej jako granicy trzymam, wyjątek od reguły robiąc jedynie dla Nietzschego, który w tym właśnie roku zmarł, no ale bez niego nie ma XX-wiecznej filozofii. Co do całej reszty... czasami zastanawiam się i waham, czy aby wiek XX nie spóźnił się o 50 lat. Widać bowiem ogromną różnicę między myślą przedwojenną, głęboko metafizyczną, religijną, bardzo silnie platońską a tym, co przyszło później. Być może gdyby za paradygmat filozofii XX wieku przyjąć ponowoczesność i dekonstrukcjonizm, to z tej perspektywy tamta przedwojenna myśl wyglądałaby jak kontynuacja romantyzmu czy niemieckiego idealizmu XIX wieku, który siłą rozpędu wepchnął się jeszcze w wiek XX. Można więc zapytać, czy już jesteśmy w wieku XXI, na co wskazują daty, czy też mentalnie i kulturowo tkwimy jeszcze w wieku XX, który naprawdę się nie skończył.
[b]A gdzie jest w tym wszystkim miejsce dla nas, Polaków? We wstępie do swojej pracy wspomina pan lata 80., gdy ks. Tischner przywoził z Wiednia niedostępne tutaj książki filozoficzne, które na gorąco tłumaczone były na seminariach i czytane. Z czego wynikało to zapóźnienie: z braku kontaktów z Zachodem, bezwzględności cenzury?[/b]
Z komunizmu, po prostu. Co prawda w Polsce pod tym względem było i tak lżej niż gdzie indziej, czego dowodzi wydawana „Biblioteka klasyków filozofii”. Daleki jestem od apoteozowania tamtych czasów, niemniej jednak to negatywne ciśnienie powodowało, że tamte książki, wtedy poznawane, miały smak. To jak na pustyni, gdy już jakieś zielsko wyrośnie, to pachnie tak, że zwala z nóg. I przypominam sobie taki ładny tekst Otto Marquarda „Historia uniwersalna i multiwersalna”, w którym powiada, że są dwa rytmy historii: jeden powierzchowny, powodujący, że wydaje się nam, iż historia pędzi, przyspiesza i następuje ogromny rozwój cywilizacyjny, obyczajowy, gospodarczy, a gdzie indziej, podskórnie, toczy się historia prawdziwych, niezmiennych problemów antropologicznych. Niezmienne są też stawiane przez ludzi pytania, które z perspektywy tego przyspieszenia wydawać się mogą anachroniczne, ale często bywa tak, że to pędzące koło zawraca i ci, którzy byli w ogonie, znajdują się na przedzie, w awangardzie. Zachód jest dziś całkiem gdzie indziej, już po Slavoju Żiżku, po Giorgio Agambenie i wielu innych nowoczesnych myślicielach, a ja sądzę, że jednak wróci do tych fundamentalnych kwestii metafizycznych, i to może być szansa dla nas.
[b]Jak dotąd poza szkołą lwowsko-warszawską, która w tragicznych okolicznościach przestała istnieć, w dziedzinie filozofii nie dokonaliśmy niczego znaczącego.[/b]
Z polskich filozofów o randze światowej oddaję głos tylko Romanowi Ingardenowi, znanemu zresztą przede wszystkim jako autor książki „O dziele literackim”, ponieważ „Spór o istnienie świata” nie był przekładany. Dwóch jeszcze myślicieli uwzględniam z powodów sentymentalnych: Karola Wojtyłę jako personalistę – myślę, że w ramach filozofii chrześcijańskiej jego „Osoba i czyn” jest dziełem oryginalnym, mieszczącym się gdzieś na poziomie Mouniera czy Maritaina – no i księdza Józefa Tischnera, który co prawda głównego swego dzieła nie dokończył, ale jego „Filozofia dramatu” stanowi interesującą odmianę filozofii dialogu. W części pracy dotyczącej filozofii kultury znajdę też miejsce dla Leszka Kołakowskiego; jego nie da się wcisnąć w ramy marksizmu, bo to był tylko kawałek jego myśli, a nawet gdy pisał o marksizmie, to właściwie zajmował się już czymś całkiem innym. Czasem wspominam też we wstępach, krótko, o Henryku Elzenbergu jako o mało znanym polskim egzystencjaliście. Już z tego widać, że w stosunku do takiej np. myśli rosyjskiej jesteśmy ubogimi krewnymi. Jest to jednak też pochodna sytuacji historycznej: szkoła lwowsko-warszawska właśnie się rozwinęła, gdy wybuchła II wojna światowa i część filozofów tej szkoły zginęła, inni zmarli lub – jak Alfred Tarski – wyemigrowali. A w kraju zapanował marksizm.