Volkoff, czyli pretekst do rozrachunku

Antykomunistyczne czy antyradzieckie kombatanctwo we współczesnym świecie przestało już definitywnie być materiałem na polityczne czy duchowe spoiwo

Aktualizacja: 29.03.2009 10:16 Publikacja: 27.03.2009 22:27

Volkoff, czyli pretekst do rozrachunku

Foto: Rzeczpospolita

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/03/29/volkoff-czyli-pretekst-do-rozrachunku/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Z twórczością Vladimira Volkoffa i Wiktora Suworowa zetknąłem się w okolicznościach szczególnych, a zarazem – to istotne – dość typowych dla wielu niegdyś (czasem i obecnie) zafascynowanych nią osób pokolenia mojego i młodszego. Były lata 80., a ja byłem studentem zaangażowanym w antykomunistyczne podziemie. Powiedzieć, że stan wojenny, komunizm i zniewolenie kraju przeżywałem wtedy osobiście, byłoby eufemizmem. Tak jak moi koledzy – i ci znani wtedy, i ci poznani później, ale wówczas w różnych punktach Polski dzielący ze mną wspólne pokoleniowe doświadczenie – żyłem w swego rodzaju emocjonalnym transie.

[srodtytul]Błysk w naszych oczach[/srodtytul]

Uważaliśmy, że stoimy w pierwszym szeregu rycerzy, walczących z imperium zła. Imperium, które za kilka lat miało się rozpaść, ale my – przynajmniej większość z nas – rzadko dopuszczaliśmy taką możliwość. Imperium było przecież potężne. A jego zachodni przeciwnicy wydawali nam się żałośni i słabi. Bo zdradzili w Jałcie, nie pomogli Węgrom w 1956 r., a Czechom w 1968 roku. Bo przegrali w Wietnamie. Bo toczył ich rak kontestacji (w naszej optyce niszczącej społeczeństwo, a więc ułatwiającej Rosjanom podbój Zachodu) i pacyfizmu (sterowanego, oczywiście, z Moskwy.

Nawiasem mówiąc, ten emocjonalnie negatywny, wyniesiony z lat 80. resentymentalny stosunek do lewicowych prądów zza Łaby jako do agentury lub co najmniej poputczyków Układu Warszawskiego przyczynił się później znacząco do przyjęcia przez większość z nas prawicowej opcji ideowej). I wtedy podziemne oficyny dały nam w ręce „Montaż” Volkoffa oraz „Akwarium” Suworowa. Książki, które ze snajperską precyzją wstrzeliły się w nasz kształtujący się obraz świata, potwierdzając i intensyfikując nasze ówczesne intuicje. Volkoff – a więc człowiek Zachodu. Volkoff – a więc i Rosjanin, podobnie jak Suworow. Volkoff – kiedyś oficer służb francuskich, tak jak Suworow – radzieckich. Potrójny argument na rzecz tezy, że wiedzą, o czym piszą. Że przedstawiają nie jakąś tam literacką fikcję, tylko prawdziwy – a niedostępny profanom – obraz świata.

Świata, w którym zachodnie demokracje gniją i skazane są na upadek. Bo nie widzą nadciągającej ze Wschodu grozy. Diabolicznego imperium, które swoimi mackami sięga wszędzie. Wobec którego zachodnie kontrwywiady są praktycznie bezbronne. Bo – tak jak społeczeństwa, których niby to mają bronić – są głupie, rozbrojone moralnie, a często wręcz totalnie zinfiltrowane przez wroga. Wroga, który planując swoje działania na dziesięciolecia naprzód, steruje zachodnim życiem społecznym i politycznym, jak szczurołap prowadzi otumanione zachodnie państwa i narody na rzeź.

Nie byliśmy pierwsi. Już Mickiewicz i inni romantyczni wychodźcy uważali, że car jest faktycznym rządcą co najmniej Niemiec, a może i całej Europy, że jest dla niej stałym, a niedocenianym zagrożeniem, i nad Sekwaną nasłuchiwali stukotu kopyt kozackich koni. Nie doczekali się, historia potoczyła się zupełnie inaczej. Wiedzieliśmy o tym, ta analogia powinna ochłodzić nasz heroiczny pesymizm. Ale nie ochłodziła. Emocje były silniejsze.

Aż przyszedł rok 1989 i imperium zła, które przed chwilą miało podbić zniewieściałe kraje Zachodu, niemal z dnia na dzień się rozpadło.

Przegrało historyczną konfrontację z pogardzanymi przez nas zachodnimi demokracjami, którymi według Volkoffa od dawna sterować miało KGB, a na gruzach których, według Suworowa, już niebawem miały stanąć radzieckie łagry. Przegrało totalnie i bezapelacyjnie. Co z perspektywy czasu zadziwiające – ten niezaprzeczalny fakt nie skłonił nas do zrewidowania niedawnych ocen. Wkroczyliśmy energicznie w lata 90., komunistów (do roku 1993) uważaliśmy za bezapelacyjnie przegranych. A jednocześnie z dawnych czasów – w jakiejś mierze z lektur Volkoffa i Suworowa – zachowaliśmy skłonność do wiary i w upadek Zachodu, i we wszechmoc tajnych służb. Oczywiście, tych komunistycznej proweniencji.

Chcę być dobrze zrozumiany. Nie tylko emocjonalno-intelektualne doświadczenie przeszłości spowodowało, że III RP postrzegaliśmy jako manipulowany przez służby – czy to ówczesne polskie, czy to rosyjskie, czy wreszcie przez postesbeckie mafie – Ubekistan. Ta diagnoza była realna, wypływała z trzeźwej oceny rzeczywistości. Bywała jednak często przerysowana. I tę skłonność do jej przerysowywania zawdzięczamy właśnie, moim zdaniem, w jakiejś mierze młodzieńczej fascynacji Volkoffem i Suworowem. Fascynacji, wywierającej swój wpływ do chwili obecnej. Jeśli dziś spotykam swoich mniej więcej rówieśników, żyjących mentalnie w roku 1982 (albo 1992), tworzących skądinąd ciekawe intelektualnie wizje, w myśl których komunizm tak naprawdę nie upadł, to bez większego ryzyka zakładam, że kiedy wymienię oba te nazwiska, mojemu rozmówcy roziskrzą się oczy. A zapytany, kiedy po raz pierwszy czytał ich książki, odpowie, że w latach 80. I z reguły w takich przypadkach się nie mylę.

[srodtytul]Putin nadzieją świata[/srodtytul]

Nic więc dziwnego, że ci z nas, którzy parają się piórem, zamieszczali w gazetach entuzjastyczne recenzje kolejnych wydawanych po polsku książek Volkoffa i Suworowa. Obaj pisarze stworzyli bowiem niezauważalnie pokaźny element myślowego kanonu polskiego prawicowca – niegdyś młodego, a dziś w średnim wieku. To nie przypadek, że tytuł najgłośniejszej powieści tego pierwszego – „Montaż” – zadomowił się w naszym środowiskowym slangu jako pospolity rzeczownik, oznaczający skierowaną przeciw komuś kombinację operacyjną, najczęściej z udziałem świadomie wrogich lub manipulowanych mediów.

Gdy kilka miesięcy temu jeden z wydawców postanowił udostępnić polskiemu czytelnikowi „Spisek”, ostatnią powieść zmarłego w 2002 roku Volkoffa, zaopatrzył ją w entuzjastyczne fragmenty z recenzji napisanych przez kilku moich kolegów. Recenzji, stworzonych przez nich wcześniej, przy okazji wydawania poprzednich książek rosyjsko-francuskiego pisarza.

Tymczasem „Spisek” jest paradoksalnie i podobny, i niepodobny do kształtujących opinię dawnego młodego prawicowca o autorze powieści Volkoffa. Podobny – bo tak jak i wcześniej mamy tu, zgodnie z tytułem, wizję świata, o którego prawdziwym obliczu wiedza jest dla profanów ukryta. Świata toczonego przez spiski, a tak naprawdę od dawna przez te spiski stwarzanego.

Świata, w którym rewolucja październikowa została przygotowana przez spiskujących przeciw tradycyjnym wartościom bogatych nihilistów z Zachodu. Wizję świata, do którego przywykliśmy.

Tylko że zarazem niemal od pierwszej strony polski prawicowy wielbiciel Volkoffa z rosnącym zdumieniem odkrywa, że pozytywnym bohaterem „Spisku” jest Władimir Putin. I putinowska Rosja, mogąca stać się „antynicością”, jedyną alternatywą dla opanowanej przez nihilizm reszty świata. Światowe siły ciemności, wiedzione przez przywołany już spisek nihilistów, bały się tego od dawna. Stąd walka z ZSRR, która w istocie była walką nie z komunizmem, ale z Rosją. Komunizm był dla tej walki czymś niewiele większym od pretekstu.

Bohaterem negatywnym powieści są zaś wszyscy, którzy putinowskiej Rosji się przeciwstawiają. Czeczeńscy rebelianci. Zachodni obrońcy praw człowieka. I – nade wszystko – Amerykanie, którzy (niezależnie od tego, czy są clintonowskimi lewicowcami, czy bushowskimi konserwatystami) pełnią w istocie rolę „pożytecznych idiotów” dla nihilistycznego spisku.

Ten manifest rosyjskiego nacjonalizmu doprawiony jest jeszcze sosem francuskiej ignorancji (ponieważ według Volkoffa bezprzykładną naiwnością jest mówienie o jakimkolwiek elemencie idealizmu w polityce amerykańskiej, to według historiozofii przedstawionej w „Spisku” USA przystąpiły do II wojny światowej wyłącznie dla własnej korzyści, a stało się to w 1943 roku, kiedy to Hitler już leżał na łopatkach). I typowo francuskiej arogancji – książka przepełniona jest wizjami cudownej przyszłości, jaką może przynieść strategiczny sojusz rosyjsko-francuski, w wyniku którego stolicą Unii Europejskiej, od Atlantyku po Pacyfik, zostanie Petersburg. Zgodnie zresztą z proroczą wizją samego Piotra Wielkiego. Jako ciekawostkę wypada odnotować fakt, że powieść, w której kilkakrotnie ponawiane są aluzje o wyższości prawosławia nad katolicyzmem, wydał w Polsce Klub Książki Katolickiej.

[srodtytul]Sami jesteśmy montażem?[/srodtytul]

Nie piszę tego wszystkiego, by pastwić się nad Volkoffem. Ten skądinąd utalentowany prozaik miał prawo do swojej wizji rosyjskiego patriotyzmu i roli Rosji w historii czy wręcz konstrukcji świata. A czytelnik ma prawo zgadzać się z nim lub jego wizję odrzucać.

Chodzi mi raczej o pewne, będące efektem lektury „Spisku”, pouczające doświadczenie intelektualne. Doświadczenie pokazujące, po pierwsze, że antykomunistyczne czy antyradzieckie kombatanctwo we współczesnym świecie przestało już definitywnie być materiałem na polityczne czy duchowe spoiwo.

A po drugie i ważniejsze – opisywane powyżej doświadczenie z Volkoffem może, jak sądzę, być pouczające dla wszystkich tych, którzy – po różnych stronach ideologicznych barykad – skłonni są do konstruowania konsekwentnych, manichejskich wizji świata, w którym prawie każde zwycięstwo sił, postrzeganych jako siły Zła, jest (dla „wtajemniczonych” to oczywiście żaden sekret) efektem tajnej, a złowrogiej działalności potężnych spiskowców. Krótko mówiąc – efektem przeróżnych „montaży”.

Pouczająco bowiem jest spojrzeć na samego siebie jako na element wizji bardzo podobnej konstrukcyjnie i w jakiejś mierze wciąż podobnej ideologicznie, tyle że sytuującej patrzącego po stronie sił Zła.

To doświadczenie przykre, ale chyba potrzebne.

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/03/29/volkoff-czyli-pretekst-do-rozrachunku/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Z twórczością Vladimira Volkoffa i Wiktora Suworowa zetknąłem się w okolicznościach szczególnych, a zarazem – to istotne – dość typowych dla wielu niegdyś (czasem i obecnie) zafascynowanych nią osób pokolenia mojego i młodszego. Były lata 80., a ja byłem studentem zaangażowanym w antykomunistyczne podziemie. Powiedzieć, że stan wojenny, komunizm i zniewolenie kraju przeżywałem wtedy osobiście, byłoby eufemizmem. Tak jak moi koledzy – i ci znani wtedy, i ci poznani później, ale wówczas w różnych punktach Polski dzielący ze mną wspólne pokoleniowe doświadczenie – żyłem w swego rodzaju emocjonalnym transie.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał