Ma 37 lat, zilustrował trzy książki Doroty Masłowskiej, jest stale obecny (rysunkowo) w „Lampie”, udziela się (artystycznie) w Rastrze. Cztery lata temu wydał debiutancki album komiksowych opowiastek „Hydriola”. Oto, co trzeba widzieć o Macieju Sieńczyku, zanim sięgnie się po „Wrzątkuna”.
Ten zbiór komiksowych nowelek składa się z ponad 30 kilkuplanszowych historyjek, przez cztery lata publikowanych w czasopiśmie „Lampa”. Fabułki łączy jedno: absurd. Oraz sposób rysowania. No i styl narracji.
Wczoraj śnił mi się komiks Sieńczyka. A raczej, miałam senne konsekwencje jego opowieści. Jakby jakieś wahadełka na zielonym tle. Obrazy tak wyraźne, że byłabym w stanie je narysować. I poprowadzić kolejne kadry. Właśnie w ten sposób powstaje część Sieńczykowych komiksów – z nocnych majaków.
Pojawiają się zazwyczaj około godziny piątej. Artysta jest już przygotowany. Notes, pióro, szkic. Tak samo postępował Salvador Dali, także inni surrealiści. Wątpię jednak, żeby André Breton zaaprobował styl autora „Hydrioli”. Jego też nie sposób zaklasyfikować jako spadkobiercę artystów, którzy przekładali nauki dr. Freuda na obraz. Sieńczyk działa w innym wymiarze. Loty jego fantazji są na pozór niskie, wręcz przyziemne. Bohaterowie – skromni, przyziemni, szablonowi. Jedyna analogia Sieńczykowych kreacji z tworami surrealizmu to zlepianie niedopasowanych elementów w jednorodną materię. Nie widać szwów, ale coś zgrzyta. Niepokoi. Odrzuca i przyciąga.
[srodtytul]Od Topora do Czeczota[/srodtytul]