Dżuba czeka na wojnę

Stolica Sudanu Południowego jest magnesem ściągającym złodziei i biznesmenów, pracowników ONZ i organizacji pozarządowych, chrześcijańskich misjonarzy i politycznych negocjatorów

Publikacja: 13.11.2009 18:16

Dzieci z Dżuby

Dzieci z Dżuby

Foto: Rzeczpospolita, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

Drzwi samolotu otwierają się i wchodzę do pieca. 40 stopni ciepła, ponad 80 procent wilgotności, pot spływa po plecach jeszcze zanim docieramy do terminalu. Po godzinie w takim upale białemu człowiekowi mózg się lasuje, łysym zaczynają rosnąć włosy, gadatliwym język kołkiem w gardle staje, szorstki i suchy jak papier ścierny.

Dżuba International Airport to barak wielkości starego Okęcia podzielony na hol odlotów i przylotów. Śmierdzi w nim jak kiedyś na dworcu PKS Warszawa-Marymont, tyle że ludzie milsi. Panuje tu taki chaos, że swobodnie można wyjść, unikając kontroli paszportowej, ale raczej nie należy tego robić, bo bez tych pieczątek nie da się potem wylecieć z kraju. Podbijam paszport, oddaję bagaż do kontroli – jakiś facet w mundurze otwiera moją torbę, udaje, że ją przegląda, stawia na niej krzyżyk kredą i oddaje ze znudzoną miną. Rejestruję swój przyjazd, co w praktyce oznacza, że wypłacam urzędnikowi na lotnisku kolejne 40 dolarów oprócz 50, które zapłaciłem wcześniej za wizę. Potem jeszcze przejście przez niedziałające bramki z wykrywaczami metalu i jestem na ulicach Dżuby.

Jeszcze kilka lat temu to była duża wieś – cofnięta w czasie, zaplątana w historię Sudanu, nieszczęśliwa jak los milionów ludzi żyjących na południu kraju. Dziś Dżuba jest stolicą nieistniejącego państwa, politycznym centrum regionu, magnesem ściągającym tu złodziei i biznesmenów, pracowników ONZ i organizacji pozarządowych, chrześcijańskich misjonarzy i politycznych negocjatorów.

Od 2005 roku, gdy skończyła się wojna domowa toczona przez 22 lata między północą a południem Sudanu, Dżuba kwitnie – jeśli można tak powiedzieć o mieście, w którym większość dróg nie ma asfaltu, a większość ludzi – stałej pracy. Wszędzie ktoś coś kupuje albo sprzedaje, dokądś idzie albo jedzie, targuje się albo liczy zarobione pieniądze. Żołnierze w za dużych mundurach snują się po ulicach jak maruderzy pokonanej armii, niektórzy z AK47 na plecach. Mam do nich nie podchodzić, nie pytać o drogę, nie żartować – nie znają się na żartach, niektórzy bywają nerwowi.

Próbuję zebrać myśli, ale się nie dają, żyły prężą się na skroniach, ręce swędzą, zastanawiam się, czy już jestem chory na malarię, a może to kala azar, dużo się o tym naczytałem: czarna febra, gorączka dum-dum, fachowo zwana leiszmaniozą – występuje właśnie w Sudanie: objawy podobne do AIDS, pasożyty wprowadzane są do krwi przez pewien rodzaj muszek, rozwijają się energicznie i przy okazji wyżerają ciało. Po jakimś czasie śledziona umiera, na twarzy i szyi robią się wrzody, potem nieschodzące blizny, w niektórych wypadkach twarz się deformuje. Nie ma na to szczepionki. Stosowanym sposobem leczenia jest wstrzyknięcie choremu arszeniku. Niektórzy przeżywają.

Mieszkam u włoskich misjonarzy kombonianów, gdzie spotkam ojca Valentino. Przeżył kala azar kilkanaście lat temu. Z trudem, bo z trudem, ale przetrwał. Ojciec Valentino to w ogóle ciekawa postać. 88 lat, w Sudanie od 1949 roku.

– To znaczy, że był tu ojciec jeszcze za czasów kolonialnych? – pytam.

– O tak! – ożywia się. – Wtedy był tutaj porządek, jak nigdy potem. „Order”! – mówi ze śmiesznym włoskim akcentem, rolując „r”, żywo gestykulując. – Ludzie mieli dla siebie szacunek, dbali jeden o drugiego! – dodaje z emfazą.

Ojciec Valentino opowiada mi swoje życie w Sudanie, wojny, ucieczki spod kul do Czadu i Republiki Środkowoafrykańskiej, przyjaźnie z miejscowymi. Mówi po angielsku jak Roberto Benigni w „Poza prawem” Jarmusha. I podobnie się zachowuje – jakby spadł na tę ziemię z jakiejś innej, lepszej planety.

Codziennie przy posiłkach słucham ożywionych dyskusji kombonianów na temat meandrów polityki Sudanu Południowego, korupcji i włoskiej ligi piłkarskiej. Ojciec Valentino jest kibicem Interu, ojciec Alberto, mimo że z Brescii, kibicuje Fiorentinie. Portugalczyk ojciec Joe zamyka się w pokoju telewizyjnym, gdy gra Porto, a Meksykanin brat Jorge daje mi wykład na temat upadku futbolu w Europie. – W ćwierćfinałach mistrzostw świata do lat 17 są tylko trzy drużyny z Europy, to jest znak czasów – mówi.

Pytam ojca Alberto, dlaczego żyje w Sudanie Południowym. – Bo tu mnie potrzebują, bo ja potrzebuję tych ludzi. A co takiego tracę w Europie? Za każdym razem, jak tam jadę, marzę o powrocie do Dżuby. Ty mi powiedz, co takiego jest w Europie, dla czego miałbym do niej wrócić?

Zastanawiam się przez kolejne kilka dni, ale nie wracam do tej rozmowy.

[srodtytul]Po co wam te wybory?[/srodtytul]

Szansa dla Sudanu Południowego pojawiła się w 2005 roku. Rząd w Chartumie prezydenta Omara al-Baszira podpisał wówczas porozumienie pokojowe z Ludową Armią Wyzwolenia Sudanu (SPLA). W ten sposób skończyła się trwająca od 1983 roku wojna między północą a południem kraju. Na południu, gdzie toczyły się walki, zginęło ponad 2 miliony ludzi, 4 miliony straciły dach nad na głową. To była najdłuższa wojna Afryki, obok kongijskiej – najkrwawsza na świecie po II wojnie światowej. Mieszkańcom Zachodu zbrodnie Omara al-Baszira kojarzą się wyłącznie z Darfurem, ale to na południu dokonał on największego spustoszenia, i to jeszcze zanim wybuchła wojna w Darfurze, nagłośniona później przez zachodnie media i gwiazdy Hollywood.

W ramach porozumienia z 2005 roku południowcy otrzymali prawo do rozpisania referendum, w którym wypowiedzą się na temat ewentualnej secesji. Ostatecznym terminem referendum jest koniec 2011 roku. Do tego czasu południe powinno zbudować instytucje demokratycznego państwa, a wspólnota międzynarodowa wesprzeć ten proces i wpłynąć na Chartum, by umożliwił powstanie nowego państwa – jeśli ludzie na południu tego sobie zażyczą. Wcześniej, w 2010 roku, powinny się odbyć wybory, które wyłonią władze w całym Sudanie.

Jednak pokój w Sudanie okazał się jedynie teorią zapisaną na papierze, a terminy zawarte w porozumieniu wydają się coraz bardziej iluzoryczne. Chartum nigdy nie wprowadził w życie ustalonych zasad, takich jak np. proporcjonalny podział władzy w ramach obecnie działającego rządu jedności. Nie zamierzał również sprawiedliwie dzielić się z południem bogactwami naturalnymi, zwłaszcza ropą. Spis ludności – zdaniem polityków z Dżuby – został jawnie sfałszowany, zaniżono w nim liczbę mieszkańców południa. Chartum – twierdzą południowcy – podsyca również napięcia etniczne na południu, gdzie ciągle dochodzi do starć między dwoma głównymi plemionami Sudanu: Dinka i Nuerami, oraz wspiera Armię Oporu Pana, militarno-religijną sektę szaleńców kierowaną przez Ugandyjczyka Josepha Kony’ego, działającą na pograniczu Ugandy, Sudanu, Konga i Republiki Środkowoafrykańskiej. Im mniej stabilności na południu, tym większa szansa na wykolejenie całego procesu pokojowego. Porozumienie jest ważne tylko do końca 2011 roku – jeśli do tego czasu Dżuba nie zorganizuje referendum i nie opanuje sytuacji w nowym państwie, to wracamy do punktu wyjścia. Czyli do wojny.

W Dżubie prawie każdy murowany budynek – jeśli nie jest bankiem, kościołem lub hotelem – należy do jakiejś organizacji: rządowej, pozarządowej albo ONZ. Tuż obok dworca autobusowego mieści się siedziba władz lokalnych, gdzie spotykam szefa krajowej komisji wyborczej Cesara Arcangelo. Pytam go, dlaczego Sudańczycy na południu tak bardzo się spieszą z wyborami. Przecież ostatnie w tym kraju odbyły się w 1986 roku. Wyrosło całe pokolenie, które nigdy w życiu nie widziało kartki do głosowania. Co więcej, w Sudanie Południowym tylko 15 procent mężczyzn i 8 procent kobiet umie pisać i czytać. I ci ludzie mają glosować na

12 ciał: od władz ogólnokrajowych przez lokalne południowe, gubernatorów prowincji, parlamenty stanowe itd.

– Po co wam wybory, które z definicji nie mogą się udać? – pytam.

– Wręcz przeciwnie – mówi Arcangelo. – One muszą się udać, bo od nich zależy przyszłość kraju. CPA działa, a najlepszym tego obrazem jest Dżuba. Przed 2005 rokiem to było arabskie miasto garnizonowe. Teraz otwierają się nowe sklepy, firmy, hotele. Coś nam się udało.

– Ale przecież to wasze nowe państwo może upaść, jeszcze zanim powstanie. Czy wybory nie odbywają się zbyt szybko?

– Niech pan spojrzy, jak wyglądała Europa 50 – 60 lat temu. W niektórych krajach był jeszcze większy chaos niż u nas. Jednak ludzie zdecydowali się uczynić krok naprzód. Odeszliście od szowinizmu narodowego. Odeszliście od rozumienia świata w sposób plemienny. I nam też to się uda.

Nie przekonuje mnie to porównanie. Pytam Cesara Arcangelo, dlaczego właściwie południe chce oderwania od Chartumu.

– To pytanie powinien pan postawić w Chartumie, a nie w Dżubie. To nie ode mnie ani mojego rządu zależy, by unia północy z południem była atrakcyjna dla mieszkańców całego Sudanu. To zależy od ludzi w Chartumie. Oni rządzą tym krajem od wielu lat, a nam te rządy przyniosły wyłącznie nędzę, upokorzenie, cierpienie. Wie pan, że czarny obywatel Sudanu nie ma prawa studiować na wielu wydziałach w Chartumie? Prawie cała ropa w Sudanie pochodzi z południa, a do tej pory nie zbudowano tu rafinerii. Mamy tego surowca tyle co Arabia Saudyjska, jednak sprowadzamy ropę z Nairobi, bo nie możemy przetwarzać własnej, a Chartum nas oszukuje i ogranicza dostawy. Tymczasem nasza ropa jest sprzedawana Chinom w Port Sudan. Czy gdyby był pan mieszkańcem południa Sudanu, to zaakceptowałby pan taką unię?

[srodtytul]W rękach Chin i Rosji[/srodtytul]

W radiu słucham informacji o wstrzymaniu rejestracji wyborców w jednej z prowincji południa. Dochodzą informacje o próbach wyłudzenia pieniędzy od ludzi przez komisje rejestracyjne.

– Jeśli dalej będziemy się upierać, by przeprowadzić te wybory, to przyniosą nam one więcej krzywdy niż pożytku – mówi mi biskup diecezji Rumbek Włoch Cesare Mazzarolli. – Po prostu wybuchnie wojna, której skutków nikt dziś nie jest w stanie przewidzieć. To będzie katastrofa, taka jak w Kongu, kryzys humanitarny o skutkach promieniujących na całą Afrykę Wschodnią. Nawet jeśli dojdzie do wyborów i referendum, i bez względu na to, jakie zabezpieczenia wymyśli społeczność międzynarodowa, to ci z północy przeprowadzą je tak, by na tym nie stracić. Chartum nie godzi się na jakąkolwiek ingerencję z zewnątrz, a najlepszym tego przykładem jest postawa al-Baszira po wydaniu na niego nakazu aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze za zbrodnie popełnione w Darfurze.

Pytam biskupa Mazzarollego, w jakiej mierze konflikt między Chartumem a południem jest wojną religijną.

– Bardzo trudno to określić. Moim zdaniem od uzyskania niepodległości w 1956 do 1964 roku Chartum chciał zislamizować cały Sudan i znacjonalizować Kościół katolicki na południu. Oczywiście na to się nie godziliśmy i dlatego katolicy w tym kraju byli prześladowani. W trakcie wojny domowej trwającej od 1983 roku, owszem, dochodziło do przejawów nienawiści i przemocy na tle religijnym wobec chrześcijan, ale nie można powiedzieć, ze to była wojna religijna. Głównym powodem wojny w Sudanie jest chciwość, żądza posiadania surowców tego kraju, czyli głównie ropy naftowej, ale także uranu, złota, bogactwa lasów i ziemi uprawnej na południu. Celem Chartumu zawsze było przywłaszczenie sobie tego wszystkiego.

Presja Chartumu to jedno, ale nie tylko ona powoduje nieszczęścia na południu. Od 2005 roku rząd Sudanu Południowego otrzymał ponad 7 miliardów dolarów wpływów z ropy naftowej. Przeciętny Sudańczyk nie ma pojęcia, gdzie te pieniądze się podziały. – W samej Dżubie nie ma dobrych dróg, gdy wyjedziesz poza miasto, nie ma żadnych dróg – mówi mi Kuol, kierowca matatu. – Tutaj wszyscy kradną i nikt nie zajmuje się zwykłymi ludźmi.

– Pieniądze, które dostajemy, to stanowczo za mało – broni swojej partii Cesar Arcangelo. – Nie wystarcza na nic. Mimo to setki tysięcy dzieci w całym kraju chodzą do nowych szkół, powstają nowe szpitale, zbudowaliśmy

5 tysięcy kilometrów nowych dróg. I wydaliśmy wojnę korupcji wśród urzędników państwowych.

Na zewnątrz trwa wojna z korupcją, ale wewnątrz SPLA spierają się bez przerwy różne frakcje i to również stanowi ogromne zagrożenie dla przyszłości kraju. Teoretycznie rząd Sudanu Południowego miał reprezentować wszystkie duże grupy etniczne kraju, w praktyce Dinka zdobyli w nim przewagę, co prowadzi do ciągłych konfliktów, nie tylko politycznych. W kraju regularnie dochodzi do aktów przemocy na tle etnicznym podsycanych przez liderów politycznych – niektórzy z nich dysponują własnymi milicjami i małymi armiami.

– Kto poza rządem w Chartumie zyskuje na niepokojach w Sudanie? – pytam biskupa Mazzarollego.

– Myślę, że korzystają dwie grupy ludzi – mówi biskup. – Pierwsza to politycy z Chartumu, ale druga grupa składa się zarówno z ludzi z północy, jak i południa. To są elity finansowe i biznesowe. Południe dostaje pieniądze z ropy, a dodatkowo cały proces pokojowy został wsparty przez wspólnotę międzynarodową sumą 5 miliardów dolarów. Zwykli ludzie nie widzieli tych pieniędzy na oczy, zostały one przejęte przez bogaczy z północy i południa, którzy stają się z dnia na dzień jeszcze bogatsi. Im nie zależy na tym, żeby ten okres bezhołowia się skończył.

– Czy zatem nie ma dla Sudanu dobrego rozwiązania?

– Niestety, na świecie jest bardzo niewiele krajów, które wspierają secesję Sudanu Południowego; głównie dotyczy to USA i Wielkiej Brytanii. Chiny i Rosja są całkowicie przeciwne secesji. To przecież Chiny umożliwiły Chartumowi wykorzystanie złóż ropy znajdujących się na południu. To Chińczycy wybudowali ropociąg z południa do rafinerii w Chartumie i potem do Port Sudan. Jeśliby doszło do secesji, straciliby to wszystko, bo przecież rząd południowy nie wejdzie z nimi w podobne układy. Rosja natomiast od lat dostarcza broni Baszirowi. Moskwa ponosi taką samą odpowiedzialność za to, co się dzieje w Darfurze i na południu, jak Chiny.

– A co z drugą stroną? Stany Zjednoczone? Wielka Brytania?

– USA nie kontrolują surowców w Afryce. Są bezsilne, co jakiś czas ogłaszają jakieś deklaracje, nauczają tych biednych ludzi, jak powinni wprowadzać u siebie demokrację, ale to wszystko próżne gadanie. Ostatecznie cała Afryka znajdzie się w rękach Chin i Rosji. To tylko kwestia czasu.

Pomocowi wyjadacze

Po tonących w kurzu ulicach Dżuby jeździ kilka rodzajów pojazdów. Pierwszy to matatu. Nieco bardziej zamożni decydują się na podwózkę na tylnym siedzeniu motocykla. Ale najwięcej jest ogromnych japońskich landar napędzanych na cztery koła. Lśnią w słońcu myte non stop, a podróż w ich klimatyzowanych wnętrzach nawet po tych drogach nie musi być męczarnią.

Niektóre wozy, te opatrzone rejestracją GOSS (Government of Southern Sudan), należą do pracowników rządu, swoje wypasione bryki mają pracownicy ONZ i wielkich organizacji pozarządowych. Misjonarze i pracownicy mniejszych NGO jeżdżą zwykle rozklekotanymi wrakami, ciągle na nowo reperowanymi.

Joe Vieira – Portugalczyk, od trzech lat w Dżubie, jest księdzem i dziennikarzem. Zajmuje się wydawaniem dzienników dla sieci radia katolickiego obejmującego osiem lokalnych rozgłośni w kraju. Pytam go, jak ocenia działalność ONZ i organizacji pomocowych w Sudanie Południowym.

– Tutaj przyjeżdżają dwa rodzaje ludzi – mówi Joe. – Pierwszy to młodzi, otwarci, pełni zapału, gotowi pomagać innym, osoby zaraz po studiach, bez doświadczenia, ale pełne chęci do pracy. Druga grupa to wyjadacze przemysłu pomocowego: najczęściej osoby po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce, które mają mnóstwo doświadczenia, bo całe zawodowe życie spędzają na misjach – od kryzysu do kryzysu. Są tutaj wyłącznie dla pieniędzy. Zarabiają na emerytury. Przesiadują całymi dniami w biurach, piszą swoje piękne raporty, nie kontaktują się z miejscowymi. Nie znają ich języka, nie jedzą ich jedzenia, nie interesują się ich tradycjami. Mają własne grono, w którym pracują, bawią się, odpoczywają. Gdy usłyszą strzały w okolicy, jako pierwsi uciekają, gdzie pieprz rośnie.

– Ale może dzięki nim Sudańczykom żyje się trochę lepiej? – pytam.

– Tak, skutkiem ubocznym ich obecności jest pewna pomoc dla potrzebujących, zwłaszcza w sytuacjach kryzysu humanitarnego. Oni zarządzają rozdawaniem żywności, lekarstw, moskitier itd. Jednak nie ma mowy o żadnym wsparciu zrównoważonego rozwoju kraju, czego należałoby oczekiwać ze strony ONZ. Na przykład co roku podnosi się krzyk w związku z tym, że w Sudanie na 100 tysięcy kobiet 2 tysiące umiera przy porodzie. To jest jeden z najwyższych wskaźników na świecie. Tylko że od końca wojny w 2005 roku ONZ ani organizacje pozarządowe nie sprowadziły do Sudanu ani jednej położnej. Nie ma nauczycieli, mimo że liczba dzieci w kraju w ostatnich czterech latach wzrosła z 250 tysięcy do 2 milionów. Poza Kościołem i niektórymi organizacjami pozarządowymi nikt nie szkoli ani nie sprowadza nauczycieli dla tych dzieci. Nie ma żadnych znaczących inwestycji w rozwój rolnictwa w Sudanie. To są wszystko małe projekty organizacji pozarządowych, jakieś rowy irygacyjne, studnie itd. Joe oprowadza mnie po mieście, co chwila natykamy się na jeden z najbardziej charakterystycznych widoków Dżuby – niedokończoną budowę. Porzucone w połowie konstrukcji betonowe kikuty wyrastają z ziemi wchłaniane szybko przez bujną równikową zieleń. Joe wyjaśnia, że mijamy właśnie niedokończoną siedzibę SPLA.

– Nawet ich okradli. Ktoś wziął pieniądze za kontrakt, pobudował trochę, a potem po prostu uciekł z kraju. To jest tutaj nagminne. Nowy terminal przy lotnisku w Dżubie finansowany jest już trzeci raz i prace znowu wstrzymano. Dwa razy pieniądze zostały ukradzione, a Zachód dał je po raz trzeci.

– Czy to się często zdarza?

– Teraz mniej niż dawniej. Do końca 2006 roku Dżuba to był Dziki Zachód Afryki. Nie było żadnej kontroli, ludzie kradli bezkarnie miliony dolarów, a ONZ finansowała kolejne projekty. Teraz coś się zmieniło. Powołano trust zarządzany przez Bank Światowy, w którym składane są pieniądze od sponsorów. Czyli pieniądze nie trafiają do miejscowych polityków, tylko bezpośrednio z trustu do wykonawcy. To nie jest oczywiście system całkowicie odporny na złodziei. Niedawno wstrzymano budowę jednej z dróg w Dżubie, bo konsorcjum włosko-nigeryjskie, które wygrało przetarg, po prostu gdzieś zniknęło. Ostatecznie znaleziono szefa konsorcjum, Włocha, i wsadzono go do więzienia. Rząd przejął maszyny drogowe, teraz prace prowadzą miejscowi. Zobaczymy, jak im będzie szło. Jedno jest pewne – mówi Joe. – Jeśli widzisz jakiś szybko ukończony budynek, to najczęściej jest to budowa prywatna.

[srodtytul] Nie siadaj pod mangowcem[/srodtytul]

Nad Nilem cysterny pobierają brudną wodę prosto z rzeki. W Dżubie nie ma oczyszczalni, kierowcy rozwożą wodę po mieście i sprzedają. W domach, w których są krany, leci z nich taka sama woda – nieczyszczona, prosto z Nilu, a ludzie piją ją i zużywają w gospodarstwach domowych. Czarni ludzie, ma się rozumieć, biali mają własne studnie, własne sklepy i własne restauracje, w których za posiłek trzeba płacić 50 – 60 tutejszych funtów. Zawsze są pełne.

Za wejście do szpitala Dżuba Teaching Hospital bramkarz pobiera od każdego 1 funta, czyli niecałe pół dolara. Ode mnie nie pobiera, bo jestem biały. W Afryce bogaty – bo przecież w porównaniu z tymi ludźmi jestem bogaczem – zwykle nie musi płacić, opłaty są dla biednych.

– Te opłaty wprowadzono, bo ludzie przychodzili do toalet szpitalnych i brudzili w nich – wyjaśnia mi mieszkaniec Dżuby, który właśnie zapłacił. – Teraz, jak ktoś ma dać funta, to się dwa razy zastanowi, czy przyjść do lekarza.

– Jeden funt to minimalna kwota, cała opieka medyczna jest tu za darmo – tłumaczy mi dyrektor medyczny szpitala doktor Maker Isaac. – Za wszystko płaci rząd.

Doktor Maker mówi, że szpital funkcjonuje bez zastrzeżeń, owszem, są czasem problemy z zaopatrzeniem w leki, dotkliwy jest brak personelu medycznego, ale codziennie trafia tu tysiąc osób i nikt nie wychodzi bez otrzymania pomocy. Pytam, na jakie choroby cierpią mieszkańcy Dżuby.

– Na te, co zwykle ludzie w tropikach: malarię, AIDS, biegunkę. Ciągle trafiają do nas ludzie z urazami odniesionymi w czasie wojny. Często przychodzą dzieci po upadku z drzewa albo trafione spadającym owocem mango. W Dżubie i okolicach jedna trzecia drzew to właśnie mango. Owocują dwa razy do roku i w tym roku mieliśmy już ponad sto przypadków. Głównie rany głowy, kończyn, kilka poważnych urazów narządów wewnętrznych.

Nie jestem do końca pewny, czy doktor Maker robi sobie ze mnie żarty, ale chyba nie.

– Czasem zdarzy się epidemia cholery, ludzie piją brudną wodę, więc niekiedy chorują na drakunkulozę.

–???

– To taka choroba pasożytnicza. Larwy nitkowca przebijają ściany żołądka, łączą się w pary i dojrzewają przez rok, najczęściej lokując się w kończynach dolnych. Rosną, osiągając długość metra, aż w końcu na ciele powstaje piekący pęcherz. Nitkowiec przebija się przez ten pęcherz i wtedy należy robaka wyciągnąć, na przykład nawijając na patyk. Takie wyciąganie w warunkach domowych może trwać z miesiąc. U nas usuwamy go chirurgicznie.

Wracam do domu, do moich misjonarzy kombonianów, siadam z dala od drzew mango i dziękuję Bogu, że mają własną studnię.

Drzwi samolotu otwierają się i wchodzę do pieca. 40 stopni ciepła, ponad 80 procent wilgotności, pot spływa po plecach jeszcze zanim docieramy do terminalu. Po godzinie w takim upale białemu człowiekowi mózg się lasuje, łysym zaczynają rosnąć włosy, gadatliwym język kołkiem w gardle staje, szorstki i suchy jak papier ścierny.

Dżuba International Airport to barak wielkości starego Okęcia podzielony na hol odlotów i przylotów. Śmierdzi w nim jak kiedyś na dworcu PKS Warszawa-Marymont, tyle że ludzie milsi. Panuje tu taki chaos, że swobodnie można wyjść, unikając kontroli paszportowej, ale raczej nie należy tego robić, bo bez tych pieczątek nie da się potem wylecieć z kraju. Podbijam paszport, oddaję bagaż do kontroli – jakiś facet w mundurze otwiera moją torbę, udaje, że ją przegląda, stawia na niej krzyżyk kredą i oddaje ze znudzoną miną. Rejestruję swój przyjazd, co w praktyce oznacza, że wypłacam urzędnikowi na lotnisku kolejne 40 dolarów oprócz 50, które zapłaciłem wcześniej za wizę. Potem jeszcze przejście przez niedziałające bramki z wykrywaczami metalu i jestem na ulicach Dżuby.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał