Na zewnątrz trwa wojna z korupcją, ale wewnątrz SPLA spierają się bez przerwy różne frakcje i to również stanowi ogromne zagrożenie dla przyszłości kraju. Teoretycznie rząd Sudanu Południowego miał reprezentować wszystkie duże grupy etniczne kraju, w praktyce Dinka zdobyli w nim przewagę, co prowadzi do ciągłych konfliktów, nie tylko politycznych. W kraju regularnie dochodzi do aktów przemocy na tle etnicznym podsycanych przez liderów politycznych – niektórzy z nich dysponują własnymi milicjami i małymi armiami.
– Kto poza rządem w Chartumie zyskuje na niepokojach w Sudanie? – pytam biskupa Mazzarollego.
– Myślę, że korzystają dwie grupy ludzi – mówi biskup. – Pierwsza to politycy z Chartumu, ale druga grupa składa się zarówno z ludzi z północy, jak i południa. To są elity finansowe i biznesowe. Południe dostaje pieniądze z ropy, a dodatkowo cały proces pokojowy został wsparty przez wspólnotę międzynarodową sumą 5 miliardów dolarów. Zwykli ludzie nie widzieli tych pieniędzy na oczy, zostały one przejęte przez bogaczy z północy i południa, którzy stają się z dnia na dzień jeszcze bogatsi. Im nie zależy na tym, żeby ten okres bezhołowia się skończył.
– Czy zatem nie ma dla Sudanu dobrego rozwiązania?
– Niestety, na świecie jest bardzo niewiele krajów, które wspierają secesję Sudanu Południowego; głównie dotyczy to USA i Wielkiej Brytanii. Chiny i Rosja są całkowicie przeciwne secesji. To przecież Chiny umożliwiły Chartumowi wykorzystanie złóż ropy znajdujących się na południu. To Chińczycy wybudowali ropociąg z południa do rafinerii w Chartumie i potem do Port Sudan. Jeśliby doszło do secesji, straciliby to wszystko, bo przecież rząd południowy nie wejdzie z nimi w podobne układy. Rosja natomiast od lat dostarcza broni Baszirowi. Moskwa ponosi taką samą odpowiedzialność za to, co się dzieje w Darfurze i na południu, jak Chiny.
– A co z drugą stroną? Stany Zjednoczone? Wielka Brytania?
– USA nie kontrolują surowców w Afryce. Są bezsilne, co jakiś czas ogłaszają jakieś deklaracje, nauczają tych biednych ludzi, jak powinni wprowadzać u siebie demokrację, ale to wszystko próżne gadanie. Ostatecznie cała Afryka znajdzie się w rękach Chin i Rosji. To tylko kwestia czasu.
Pomocowi wyjadacze
Po tonących w kurzu ulicach Dżuby jeździ kilka rodzajów pojazdów. Pierwszy to matatu. Nieco bardziej zamożni decydują się na podwózkę na tylnym siedzeniu motocykla. Ale najwięcej jest ogromnych japońskich landar napędzanych na cztery koła. Lśnią w słońcu myte non stop, a podróż w ich klimatyzowanych wnętrzach nawet po tych drogach nie musi być męczarnią.
Niektóre wozy, te opatrzone rejestracją GOSS (Government of Southern Sudan), należą do pracowników rządu, swoje wypasione bryki mają pracownicy ONZ i wielkich organizacji pozarządowych. Misjonarze i pracownicy mniejszych NGO jeżdżą zwykle rozklekotanymi wrakami, ciągle na nowo reperowanymi.
Joe Vieira – Portugalczyk, od trzech lat w Dżubie, jest księdzem i dziennikarzem. Zajmuje się wydawaniem dzienników dla sieci radia katolickiego obejmującego osiem lokalnych rozgłośni w kraju. Pytam go, jak ocenia działalność ONZ i organizacji pomocowych w Sudanie Południowym.
– Tutaj przyjeżdżają dwa rodzaje ludzi – mówi Joe. – Pierwszy to młodzi, otwarci, pełni zapału, gotowi pomagać innym, osoby zaraz po studiach, bez doświadczenia, ale pełne chęci do pracy. Druga grupa to wyjadacze przemysłu pomocowego: najczęściej osoby po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce, które mają mnóstwo doświadczenia, bo całe zawodowe życie spędzają na misjach – od kryzysu do kryzysu. Są tutaj wyłącznie dla pieniędzy. Zarabiają na emerytury. Przesiadują całymi dniami w biurach, piszą swoje piękne raporty, nie kontaktują się z miejscowymi. Nie znają ich języka, nie jedzą ich jedzenia, nie interesują się ich tradycjami. Mają własne grono, w którym pracują, bawią się, odpoczywają. Gdy usłyszą strzały w okolicy, jako pierwsi uciekają, gdzie pieprz rośnie.
– Ale może dzięki nim Sudańczykom żyje się trochę lepiej? – pytam.
– Tak, skutkiem ubocznym ich obecności jest pewna pomoc dla potrzebujących, zwłaszcza w sytuacjach kryzysu humanitarnego. Oni zarządzają rozdawaniem żywności, lekarstw, moskitier itd. Jednak nie ma mowy o żadnym wsparciu zrównoważonego rozwoju kraju, czego należałoby oczekiwać ze strony ONZ. Na przykład co roku podnosi się krzyk w związku z tym, że w Sudanie na 100 tysięcy kobiet 2 tysiące umiera przy porodzie. To jest jeden z najwyższych wskaźników na świecie. Tylko że od końca wojny w 2005 roku ONZ ani organizacje pozarządowe nie sprowadziły do Sudanu ani jednej położnej. Nie ma nauczycieli, mimo że liczba dzieci w kraju w ostatnich czterech latach wzrosła z 250 tysięcy do 2 milionów. Poza Kościołem i niektórymi organizacjami pozarządowymi nikt nie szkoli ani nie sprowadza nauczycieli dla tych dzieci. Nie ma żadnych znaczących inwestycji w rozwój rolnictwa w Sudanie. To są wszystko małe projekty organizacji pozarządowych, jakieś rowy irygacyjne, studnie itd. Joe oprowadza mnie po mieście, co chwila natykamy się na jeden z najbardziej charakterystycznych widoków Dżuby – niedokończoną budowę. Porzucone w połowie konstrukcji betonowe kikuty wyrastają z ziemi wchłaniane szybko przez bujną równikową zieleń. Joe wyjaśnia, że mijamy właśnie niedokończoną siedzibę SPLA.
– Nawet ich okradli. Ktoś wziął pieniądze za kontrakt, pobudował trochę, a potem po prostu uciekł z kraju. To jest tutaj nagminne. Nowy terminal przy lotnisku w Dżubie finansowany jest już trzeci raz i prace znowu wstrzymano. Dwa razy pieniądze zostały ukradzione, a Zachód dał je po raz trzeci.
– Czy to się często zdarza?
– Teraz mniej niż dawniej. Do końca 2006 roku Dżuba to był Dziki Zachód Afryki. Nie było żadnej kontroli, ludzie kradli bezkarnie miliony dolarów, a ONZ finansowała kolejne projekty. Teraz coś się zmieniło. Powołano trust zarządzany przez Bank Światowy, w którym składane są pieniądze od sponsorów. Czyli pieniądze nie trafiają do miejscowych polityków, tylko bezpośrednio z trustu do wykonawcy. To nie jest oczywiście system całkowicie odporny na złodziei. Niedawno wstrzymano budowę jednej z dróg w Dżubie, bo konsorcjum włosko-nigeryjskie, które wygrało przetarg, po prostu gdzieś zniknęło. Ostatecznie znaleziono szefa konsorcjum, Włocha, i wsadzono go do więzienia. Rząd przejął maszyny drogowe, teraz prace prowadzą miejscowi. Zobaczymy, jak im będzie szło. Jedno jest pewne – mówi Joe. – Jeśli widzisz jakiś szybko ukończony budynek, to najczęściej jest to budowa prywatna.
[srodtytul] Nie siadaj pod mangowcem[/srodtytul]
Nad Nilem cysterny pobierają brudną wodę prosto z rzeki. W Dżubie nie ma oczyszczalni, kierowcy rozwożą wodę po mieście i sprzedają. W domach, w których są krany, leci z nich taka sama woda – nieczyszczona, prosto z Nilu, a ludzie piją ją i zużywają w gospodarstwach domowych. Czarni ludzie, ma się rozumieć, biali mają własne studnie, własne sklepy i własne restauracje, w których za posiłek trzeba płacić 50 – 60 tutejszych funtów. Zawsze są pełne.
Za wejście do szpitala Dżuba Teaching Hospital bramkarz pobiera od każdego 1 funta, czyli niecałe pół dolara. Ode mnie nie pobiera, bo jestem biały. W Afryce bogaty – bo przecież w porównaniu z tymi ludźmi jestem bogaczem – zwykle nie musi płacić, opłaty są dla biednych.
– Te opłaty wprowadzono, bo ludzie przychodzili do toalet szpitalnych i brudzili w nich – wyjaśnia mi mieszkaniec Dżuby, który właśnie zapłacił. – Teraz, jak ktoś ma dać funta, to się dwa razy zastanowi, czy przyjść do lekarza.
– Jeden funt to minimalna kwota, cała opieka medyczna jest tu za darmo – tłumaczy mi dyrektor medyczny szpitala doktor Maker Isaac. – Za wszystko płaci rząd.
Doktor Maker mówi, że szpital funkcjonuje bez zastrzeżeń, owszem, są czasem problemy z zaopatrzeniem w leki, dotkliwy jest brak personelu medycznego, ale codziennie trafia tu tysiąc osób i nikt nie wychodzi bez otrzymania pomocy. Pytam, na jakie choroby cierpią mieszkańcy Dżuby.
– Na te, co zwykle ludzie w tropikach: malarię, AIDS, biegunkę. Ciągle trafiają do nas ludzie z urazami odniesionymi w czasie wojny. Często przychodzą dzieci po upadku z drzewa albo trafione spadającym owocem mango. W Dżubie i okolicach jedna trzecia drzew to właśnie mango. Owocują dwa razy do roku i w tym roku mieliśmy już ponad sto przypadków. Głównie rany głowy, kończyn, kilka poważnych urazów narządów wewnętrznych.
Nie jestem do końca pewny, czy doktor Maker robi sobie ze mnie żarty, ale chyba nie.
– Czasem zdarzy się epidemia cholery, ludzie piją brudną wodę, więc niekiedy chorują na drakunkulozę.
–???
– To taka choroba pasożytnicza. Larwy nitkowca przebijają ściany żołądka, łączą się w pary i dojrzewają przez rok, najczęściej lokując się w kończynach dolnych. Rosną, osiągając długość metra, aż w końcu na ciele powstaje piekący pęcherz. Nitkowiec przebija się przez ten pęcherz i wtedy należy robaka wyciągnąć, na przykład nawijając na patyk. Takie wyciąganie w warunkach domowych może trwać z miesiąc. U nas usuwamy go chirurgicznie.
Wracam do domu, do moich misjonarzy kombonianów, siadam z dala od drzew mango i dziękuję Bogu, że mają własną studnię.