Pytam ministra, dlaczego nie da się pokonać armii Kony’ego. – Oni działają małymi grupkami, są ciągle w ruchu, tu jest bardzo gęsty las. Atakują tylko nieuzbrojonych cywilów. Przed armią uciekają. – Czy południowosudańska armia SPLA wystarczająco chroni tych ludzi? – Wojsko się stara, ale niewiele może zrobić – tłumaczy minister Modia.
– To bzdura, minister tak mówi, bo jest jednym z nich – ojciec Steven, miejscowy ksiądz, jest pełen goryczy. – Jedyna armia, która tutaj cokolwiek robi, to są Ugandyjczycy. To oni atakują oddziały Kony’ego w Sudanie i Kongu. Nikt z SPLA nie będzie ryzykował życia. Sudańczykom od dawna nikt nie płaci, nie będą nadstawiali karku. Ta prowincja jeszcze żyje tylko dzięki Ugandyjczykom i Arrow Boys.
– Dzięki komu?
– Arrow Boys. Łucznikom.
[srodtytul]Milicja myśliwych[/srodtytul]
Na granicy Yambio, tuż przy drodze prowadzącej do buszu, znajduje się kościół episkopalny. Na podwórku przed świątynią spotykam miejscowego pastora Bernarda Fuoro.– Kiedyś domy ciągnęły się jeszcze ze 2 kilometry w las, ale teraz ludzie wycofali się do miasta. Odchodzą ze swoich pól, zostawiają tak żyzną ziemię, bo się boją. Ale ja nie wyprowadzam się ze swojego domu.
Dom Bernarda znajduje się w buszu ze 2 kilometry od kościoła. Według tutejszych standardów to już linia frontu. – Teraz wszędzie w tych lasach są nasi łucznicy. Ale trzy lata temu nikogo nie było i mało mnie nie zabili. Strzelali do mnie trzy razy, ale nie trafili – mówi pastor Fuoro.
Po chwili dołącza do nas Richard Thomas Nzame, energiczny 30-latek z szeroką przerwą między przednimi zębami. – Arrow Boys, czyli łucznicy, to są chłopcy, którzy bronią swoich społeczności przed atakami LRA – wyjaśnia.
– Jesteśmy wyposażeni w łuki i strzały, organizujemy nocne patrole, chodzimy po buszu. Gdy spotykamy jakichś ludzi w lesie, to ich zatrzymujemy i przesłuchujemy. Jeżeli to są zwykli mieszkańcy, to ich puszczamy wolno, jeśli wydają nam się podejrzani, to zatrzymujemy ich do rana, przekazujemy armii albo policji.
Richard jest dowódcą łuczników w Yambio. Pytam, co myśli o LRA. – LRA zabija naszych ludzi. Plądrują nasze domy, porywają dzieci. Oni mają karabiny, my mamy łuki. Gdy wiemy, w jakiej okolicy się znajdują, to organizujemy na nich zasadzki. Napadamy na nich i ostrzeliwujemy z łuków. Jeśli któregoś ranimy, to umiera w mękach. Nasze strzały to nie kule, ale jak już wejdą w ciało, to trudno je wyjąć. A oni nie mają tam lekarzy, nie mogą iść do szpitala. Nie mogą też sobie pozwolić na to, by ciągnąć rannych ze sobą, więc zostawiają ich na pewną śmierć. Oni nas się boją, bo nikt nie chce być trafiony naszą strzałą.
Siłą Arrrow Boys jest również bliska współpraca z jedyną armią zainteresowaną wykończeniem Kony’ego – Ugandyjczykami. Dla LRA obecność łuczników oznacza, że tuż za nimi czają się żołnierze armii ugandyjskiej już nie z łukami, tylko z karabinami maszynowymi, samolotami i oddziałami specjalnymi. Pytam o rozmieszczeni grup Arrow Boys.
– Z Yambio do granicy z Kongiem jest 21 mil. Mamy nasze oddziały na całym tym terenie. Działamy w całej Zachodniej Prowincji Równikowej, jest nas prawie 3 tysiące. Jesteśmy zwykłymi ludźmi z tej okolicy, nie mamy wyszkolenia wojskowego, nie mamy broni palnej, ale wielu z nas to myśliwi. Wiemy, jak poruszać się w buszu, i to jest nasza przewaga nad nimi.
– Czy często udaje się wam ich zabić?
– Zabijamy ich. Czasem zostawiamy ciała w buszu, czasem zabieramy je do wsi i pokazujemy ludziom, żeby wiedzieli, kim są ci z LRA. I mogą rozpoznać wśród tych trupów ludzi, którzy na nich wcześniej napadali.
– Czy wierzysz, że możecie wygrać wojnę z LRA? Przecież Kony’ego nie umieją zabić nawet Amerykanie. Dlaczego wam ma się udać?
– Wygramy wojnę z LRA, bo to jest nasz busz, znamy tu każde przejście, każdy strumyk. Ta wojna zabierze dużo czasu, bo oni mają broń palną, a my tylko łuki, maczety, dzidy. Nie mamy pieniędzy, nikt nam nie płaci. Ale w końcu wygramy, bo mamy poparcie ludzi. Wspierają nas, nawet policja z nami współpracuje.
Richard ma rację. Władze sudańskie zostawiły Zachodnią Prowincję Równikową na pastwę armii Kony’ego, ale nie mają przynajmniej nic przeciwko temu, by łucznicy zaprowadzali na tym terenie własną sprawiedliwość.
– Ja nie wiem, czy to dobrze – mówi ojciec Steven. – Wiadomo, że ludzie będą wspierać tych łuczników, bo to są miejscowe chłopaki i zapewniają nam jako taki spokój. Tylko że na naszych oczach tworzy się właśnie nowa milicja. Richard i jego koledzy za kilka miesięcy czy lat będą chcieli się liczyć w tutejszej polityce. Powie: „Broniłem was, teraz czas, żebyście mi się odpłacili”. I wtedy mogą się pojawić kłopoty.
[srodtytul]Znak wiary[/srodtytul]
Jedziemy drogą z Yambio na wschód. Mijamy miejscowość Rimenze około 35 kilometrów od Yambio i trafiamy do obozu uchodźców Makpandu. Mieszka tu kilka tysięcy Kongijczyków z plemienia Zande. Wszyscy pochodzą z okolic miasta Doruma w DR Kongo, jakieś 80 kilometrów stąd. Trafiali do obozu grupami, pierwsza uciekła przed LRA z parafii Duru 7 września 2008 roku. To właśnie wtedy żołnierze Kony’ego przyszli do Duru, spalili misję katolicką, spalili domy, porwali też wiele dzieci ze wsi. Weszli do szkoły i po prostu zabrali je ze sobą. Niektórym do tego czasu udało się uciec, wielu ciągle znajduje się w ich rękach.
Ci pierwsi uciekinierzy z Dorumy to byli szczęściarze. Pozostali mieli paść ofiarą jednej z największych zbrodni Armii Oporu Pana w historii. 25 grudnia 2008 roku, w Boże Narodzenie, oddział LRA wszedł do kościoła w miejscowości Faradje i po prostu pociął maczetami na kawałki 150 osób. W tym samym czasie inne oddziały Kony’ego zamordowały 75 osób w kościele niedaleko Dungu, spaliły kościół i zabiły 48 osób w Bagandi oraz 213 osób w Gurba. Takie są dane Caritasu, ONZ podaje nieco niższe, twierdząc, że w trakcie „masakr bożonarodzeniowych” w Demokratycznej Republice Konga przy granicy w Sudanem LRA zabiła w sumie 189 osób. Uchodźcy w Makpandu to między innymi ludzie, którym udało się wtedy ujść z życiem.
Przechadzam się po obozie, całkiem dobrze zorganizowanym. Na targu wre życie, ludzie dobudowują jakieś dodatkowe pokoje do swoich lepianek, kobiety pracują w warsztacie krawieckim, mężczyźni kopią latrynę, inni wypalają cegły z gliny. Działają pompy wodne, na głównym placu trwa dystrybucja jedzenia. Każdy jest rejestrowany, zostawia odcisk palca i dostaje kartkę żywnościową.
W obozie działa szkoła. 171 dzieci podzielonych na pięć oddziałów. Wchodzę na zajęcia w pierwszej klasie, gdzie nauczyciel właśnie przymierza się do wychłostania kilkuletniej dziewczynki. Gdy zauważa gościa, szybko odkłada kij i zaprasza do środka. Dzieci rozumieją, co się stało, wybuchają śmiechem, zapłakana dziewczynka szybko ucieka z klasy.
– Niektóre z tych dzieci to sieroty, inne mają rodziców tutaj, jeszcze inne zostawili ich w Kongu – tłumaczy mi mój przewodnik po obozie Mbiko Jezu Nungalete. W języku Zande jego imię znaczy „Bogu dzięki”. – Zostaną tu tak długo, jak długo w Kongu będzie trwała wojna z LRA. Mbiko Jezu prowadzi mnie na spotkanie z kilkoma chłopcami, którzy uciekli LRA. I znów słyszę te same historie: – Nie pamiętam, kiedy mnie porwali – mówi Aniru. – Nie wiem, jak długo byłem z nimi. Chyba jakieś trzy lata. Przez cały czas nosiłem dla nich rzeczy i pracowałem. Owoce, ziarno, kasawa. Gdy nie mogłem nosić, bili mnie.
Uciekłem, gdy nasz obóz zaatakowali żołnierze ugandyjscy, wszyscy się rozpierzchli i skorzystałem z okazji. Moja mama jest w Duru. Mój tata umarł, został przez nich zabity. Dopóki wojna trwa, nie wrócę do mamy. Nie myślę o tamtym czasie, nie chcę o tym myśleć. Boję się, że wrócą. Spotykam ojca Mario, włoskiego misjonarza ze zgromadzenia kombonianów, któremu ludzie Kony’ego spalili kościół w Duru. – Niczego tutaj nie można być pewnym – mówi, gdy pytam go o obecność LRA w okolicy. – Jak dotąd jeszcze tu w obozie nie byli. Ale na pewno wiedzą, że tu jesteśmy, i wiedzą, kim jesteśmy. Uciekliśmy raz spod ich karabinów i maczet, może będą chcieli spróbować znów nas dopaść.
Pytam ojca Mario, co właściwie robi w tym miejscu. Jest Włochem, w każdej chwili może opuścić ten obóz, zostawić za sobą tę nędzę i beznadzieję, ratować życie i resztki zdrowia. – Nie mogę opuścić tych ludzi – mówi. – To są moi parafianie i moim obowiązkiem jest być z nimi w tej chwili. Jak mógłbym ich opuścić? Zresztą ja jestem takim samym uchodźcą jak oni. Mnie LRA też spaliła dom, nie mam się gdzie podziać. Nie wiemy, co się wydarzy, ale żyjemy nadzieją, że życie zwycięży.
Wyjeżdżam z Makpandu, ale wcześniej zatrzymuję się przy ogromnym krzyżu, który mieszkańcy postawili przy wejściu do obozu. Stoi na kopcu, który wygląda jak mogiła. Pytam Mbiko Jezu Nungalete, kto leży pochowany pod krzyżem.
– Nikt tu nie leży – mówi z uśmiechem. – To nie jest żaden grób, tylko znak naszej wiary. Po prostu krzyż się przewracał i żeby stał prosto, dosypaliśmy mu trochę ziemi. Teraz nic go nie ruszy.