Odpowiedział, że istnieje ona po to, by nadać trochę kolorytu i uroku skądinąd ponurej, brudnej robocie. Nick Clegg, lider partii Liberalni Demokraci, był odpowiednikiem kawalerii w wyborach parlamentarnych z zeszłego czwartku. Zanim pojawił się na scenie, mieliśmy do czynienia z nudną wojną pozycyjną między dwoma ciężkozbrojnymi wojskami znającymi na wylot taktykę i strategię przeciwnika.
Kiedy wiele lat temu tyrałem jako publicysta w tygodniku „The Nation”, Nick Clegg pracował dla mnie jako stażysta (podobnie jak Edward Miliband, minister ds. energii i klimatu w gabinecie Gordona Browna, oraz brat najprawdopodobniejszego następcy Browna, szefa dyplomacji Davida Milibanda). Moja rola mentora nie przyniosła mi jednak wiele satysfakcji z władzy: nasze bezpośrednie kontakty były ograniczone – Clegg siedział w redakcji w Nowym Jorku, ja pisałem z Waszyngtonu. Poza już powszechnie dziś znanym urokiem osobistym zapadło mi w pamięć to, jak bardzo był „europejski”. Miał przodków z Holandii i Rosji, ożenił się z Hiszpanką, a trójka jego dzieci nosi hiszpańskie imiona. Partia Liberalnych Demokratów wyraża zaś najmocniej brytyjskie aspiracje do pełnego zaangażowania się w Unię Europejską. To źródło zarazem siły, jak i słabości Clegga oraz jego partii.
Pisałem już o tym, jak europejskie narody patrzą na siebie z podejrzliwością, od kiedy grecka gospodarka wpadła w żałosny stan uzależnionego żebraka. Spójrzcie choćby na to, co mówią o Grekach niemieckie brukowce: widać, że europejski duch jest w rozsypce.
I choć było nieuniknione, że tłumione prostactwo Gordona Browna któregoś dnia wyjdzie na jaw na oczach elektoratu – co stało się pod koniec kwietnia, kiedy mikrofony uchwyciły, jak mówi o pewnej napotkanej kobiecie „ciemna baba” – to wcale nie było oczywiste, że w danym przypadku będzie miał rację. Po incydencie mówiło się, że starsza pani, która go dopadła na ulicy, gorączkowała się z powodu „imigracji”. Od kilkudziesięciu lat słowo to było kryptonimem resentymentu klasy robotniczej wobec napływu dawnych poddanych z kolonii. Temat ten przyciągał wyborców do postnazistowskiej Brytyjskiej Partii Narodowej, także w okręgach, gdzie tradycyjnie silni byli laburzyści. Ale tę kobietę niepokoiły rzesze białych, błękitnookich Polaków. Premier słusznie przypomniał jej, że w ramach tej samej swobody przemieszczania się w UE miliony Brytyjczyków skorzystały z prawa do pracy na kontynencie.
Owszem, niemała część brytyjskiej klasy średniej zna już lepiej Toskanię czy Prowansję niż znaczne połacie postindustrialnej Brytanii. Ale ta zeuropeizowana warstwa nie była dość duża, by przeważyć wynik wyborczy, zwłaszcza w momencie, kiedy kolosalny brytyjski dług publiczny wystawia kraj na zagrożenia ze strony tych samych czynników (obecnych w całej Europie), które zrujnowały grecką gospodarkę. Dlatego właśnie niektórzy analitycy oceniający obligacje ostrzegali, że tak zwany zawieszony parlament, niezdolny do podejmowania szybkich, trudnych decyzji, zagrozi stabilności funta i wywoła kryzys zaufania do brytyjskiego systemu finansowego. A właśnie taki parlament miał większe szanse zaistnieć z powodu m.in. nagłego skoku popularności Nicka Clegga.
Nie powinno to nas jednak dziwić. Z wyjątkiem obszaru działania lokalnych partii nacjonalistycznych w Szkocji, Walii i Irlandii Płn. w kraju panuje de facto trzypartyjny system upchnięty w gorset dwupartyjnego duopolu. Wzmacnia go sposób przydzielania mandatów w parlamencie, który nie odzwierciedla liczby głosów oddanych na dane partie i bazuje na systemie większościowym w każdym okręgu.