To tam właśnie, w poniemieckich koszarach warmińskiego miasteczka, kwaterowano studentów na obozie wojskowym kończącym szkolenie nowych dowódców plutonów piechoty ludowego Wojska Polskiego. To tam zdobywali stopnie podoficerów podchorążych, którzy w obronie socjalistycznej wspólnoty mieli prowadzić żołnierzy nad Atlantyk przy boku bratniej i niezwyciężonej Armii Radzieckiej.
Nie przypuszczam, aby któryś z naszych oficerów, nawet politycznych, był aż tak tępy, aby ufał w naszą ochotę do walki z amerykańskimi rówieśnikami. Większość z nas skłonna była raczej zastosować inną doktrynę: wywołać z nimi wojnę, natychmiast się poddać i zostać 51. stanem USA. Toteż widok US Army w dobrze znanych koszarach w Morągu oznacza spełnienie marzeń ówczesnych podchorążych, szczególnie łasych na lep zachodnioniemieckich militarystów i amerykańskich imperialistów.
Na trybunie honorowej nie dostrzegłem jednak porucznika Piątka, tej ozdoby i chluby zielonych garnizonów PRL. Zapewne przeszedł już w zasłużony stan spoczynku i Amerykanie nie poznają radości kopania ogródków napalmowych (od napalmu, nie niedzieli palmowej) w 30-stopniowym upale, ale za to w pełnym umundurowaniu. Nie będą też szorować porowatej podłogi szczoteczką do zębów ani wnosić cekaemu systemu Goriunowa na trzecie piętro, ani obierać zapleśniałych kartofli w smrodliwej piwnicy, zamiast oglądać w TV pierwszy lot człowieka na Księżyc, ani meldować się co godzina z całym rynsztunkiem, tracąc przepustkę i możliwość wypicia piwa w cieniu Muzeum Herdera. Jednym słowem, Amerykanie nie poznają uroków „Stąd do wieczności” w wydaniu nieocenionego oficera LWP.
Wszelako jest coś, co łączy polskiego podchorążego z tamtych lat i obsługę amerykańskich patriotów. Otóż, kiedy postawiono mnie po raz pierwszy na warcie pod pięknymi koszarami Morąga, nie dano mi ostrej amunicji. Dziś wyrzutnie nie mają pocisków. – To, żebyście, broń Boże!, nikogo nie trafili! – strzelił kolega. Celnie. Łza się w oku kręci...