Raport o stanie polskiej dyplomacji

Nie cierpimy na brak energicznych, oddanych Polsce ludzi, ale brak nam systemu, który pozwala weryfikować kadry, wprowadzać w życie decyzje istotnie wzmacniające pozycję Polski w świecie

Publikacja: 18.09.2010 01:01

Radosław Sikorski nie zna Unii, nie rozumie jej mechanizmów, nie ma do tego serca, zresztą specjalni

Radosław Sikorski nie zna Unii, nie rozumie jej mechanizmów, nie ma do tego serca, zresztą specjalnie się z tym nie kryje

Foto: Fotorzepa, Danuta Matloch Danuta Matloch

Polska odniosła niedawno poważny sukces dyplomatyczny, szkoda, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszystkie liczące się partie polityczne w Niemczech mają już dość pani Steinbach, nawet jej Związek Wypędzonych i rodzima CDU. Steinbach bredzącą o współodpowiedzialności Polski za wybuch II wojny krytykują w Niemczech wszyscy: media, historycy, niemieccy Żydzi. Jej zapowiedzi powołania nowej partii wyglądają jak przedśmiertne podrygi politycznego mastodonta. Lawirowanie kanclerz Merkel i zapowiedzi pozostawienia Steinbach we władzach CDU mogą budzić niesmak, ale znacznie ważniejsza od naszego niesmaku jest krytyka stanowiska pani kanclerz ze strony znaczących członków CDU.

Jedna z poważnych przeszkód w stosunkach polsko-niemieckich znika ze sceny politycznej, ale my w Polsce jakoś wolimy ekscytować się własnymi oskarżeniami pod adresem Steinbach. Nie umiemy docenić faktu, że sto głęboko słusznych artykułów w polskiej prasie nie jest wartych gwałtownego sprzeciwu wobec Steinbach ze strony jej rodaków. A raczej nie potrafimy dostrzec związku między jednym a drugim. Od wielu lat polskie media, zwłaszcza „Rzeczpospolita” oraz placówki dyplomatyczne, prowadzą akcję przeciwko dezinformowaniu ludzi na temat „polskich obozów śmierci”. Ale

polskim sukcesem dyplomatycznym nie są artykuły interwencyjne w „Rzepie”, tylko w prasie niemieckiej, albo protesty przeciwko stereotypom na temat polskiego antysemityzmu płynące z Izraela czy ze środowisk żydowskich w Waszyngtonie.

Właśnie udaje nam się, rękami Niemców, usunąć panią Steinbach z głównego nurtu polityki niemieckiej. Dlaczego nikt tego nie widzi? Może dlatego, że to nie my usunęliśmy Steinbach, że to przypadkiem – szczęśliwym dla nas przypadkiem – tak się stało? Może nie rozumiemy, że skuteczna dyplomacja to mierzony konkretem wpływ, jaki jesteśmy w stanie wywrzeć na inne państwa. Ten wpływ bywa wynikiem wielu czynników: potęgi militarnej i gospodarczej, koniunktury politycznej na świecie i w regionie, poziomem wyszkolenia dyplomacji. Czy Polska potrafi wywierać taki wpływ? Czy przez dwadzieścia lat niepodległości zebraliśmy grono odpowiednich do tego ludzi, wypracowaliśmy potrzebne instrumenty polityczne, zbudowaliśmy instytucje? Czy też w polskiej dyplomacji większość rzeczy dzieje się przypadkiem, „przy okazji” innych rzeczy?

Przez ostatnie kilka tygodni odbywałem spotkania z polskimi dyplomatami, czynnymi i byłymi, z pierwszej linii i z cienia polskiej polityki zagranicznej. Z tych rozmów wyłania się obraz słabej dyplomacji słabego państwa. Jej główną wadą nie jest brak energicznych, oddanych Polsce ludzi, ale brak systemu, który pozwala weryfikować najlepsze kadry, generować i wprowadzać w życie decyzje istotnie wzmacniające pozycję Polski w świecie, wreszcie: oportunizm partyjno-polityczny, który ogranicza aspiracje państwa i wyklucza z aktywności w dyplomacji rzesze kompetentnych, nowocześnie myślących ludzi.

[srodtytul]Think tank w piekle[/srodtytul]

W połowie sierpnia Polski Instytut Spraw Międzynarodowych opublikował raport na temat obsadzania stanowisk w dyplomacji UE w przededniu powołania Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (ESDZ), czyli nowej unijnej dyplomacji. Wynikało zeń, że Polska nie miała ani jednego ambasadora w placówkach Unii, a zatrudnienie polskich urzędników zarówno na placówkach, jak i w centrali w Brukseli, miało charakter śladowy. Takie kraje jak Belgia czy Francja są w obecnej dyplomacji unijnej w sposób oczywisty nadreprezentowane, nowe kraje unijne oraz – co ciekawe – Niemcy nie mają reprezentacji, która odzwierciedlałaby ich potencjał ludnościowy i polityczny.

– W Brukseli odebrano ten raport jako wyrafinowany ruch polskiego MSZ, który miał pokazać, jak bardzo niedoreprezentowani są Polacy w instytucjach unijnej dyplomacji – mówi sekretarz stanu ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz. – To mogła być zapowiedź trudnych negocjacji w momencie, gdy pani Ashton tworzy zręby nowej struktury i wypełnia ją ludźmi. A jak wyglądała reakcja w Polsce, to widzieliśmy.

Widzieliśmy, ale nie wszyscy. Warto więc przypomnieć. Tuż po publikacji dyrektor PISM dr Marcin Zaborowski został zbesztany przez kierownictwo MSZ, autorzy raportu otrzymali zakaz komentowania sprawy w mediach. Na stronach internetowych PISM pojawił się kuriozalny tekst wyjaśniający, że raport, przygotowany bądź co bądź przez rządowy instytut, nie był krytyką rządu, tak jakby ktokolwiek sugerował, że był.

– Musi pan nas zrozumieć – broni się wysoki rangą urzędnik MSZ. – Ciągle jesteśmy atakowani przez media. Musieliśmy wyjaśnić dokładnie, czym był ten raport, a czym nie był.

– A może – sugeruję – zamiast atakować PISM, szef polskiego MSZ powinien położyć ten raport na stół pani Ashton i powiedzieć: w sześć lat po rozszerzeniu w dyplomacji unijnej nie dostrzeżono, że istnieją Polacy.

– Pan minister Sikorski nieustannie zabiega u pani Ashton o obsadzenie stanowisk w ESDZ Polakami. Jesteśmy w bardzo delikatnym momencie i dlatego musimy postępować niezwykle rozważnie.

– Pan Zaborowski po prostu nie przewidział reakcji MSZ – mówi były wiceminister spraw zagranicznych. – Dyrektor przez kilkanaście ostatnich lat przebywał za granicą, pracował w poważnych think tankach, prowadził działalność naukową i myślał, że tutaj będzie tak samo: jego instytut przygotuje raport, ministerstwo wykorzysta go do negocjacji, a on sam zdobędzie uznanie. Nie rozumiał, czym jest polskie piekło i jak funkcjonuje ono w MSZ.

[srodtytul]To jest praca na lata[/srodtytul]

Piekło”, „korporacja”, „mafia” – takimi określeniami opisuje swoją instytucję jej wielu byłych i obecnych pracowników. Skostniała, bez intelektualnych i zawodowych aspiracji.

– Tę skorupę próbowała rozbić minister Fotyga – mówi mi pracownik MSZ – ale to było z góry skazane na niepowodzenie. Zantagonizowała wszystkich i nie miała nic w zamian do zaproponowania.

– Dominująca część młodszych pracowników MSZ to ludzie zainteresowani tym, żeby przyjść o 8 rano, wyjść o 16 i po dwóch latach wyjechać do Brukseli na posadę w „dyrekcji owoców miękkich” z pensją 4 tysiące euro. – mówi Witold Waszczykowski, niedawno zwolniony z pracy w MSZ były wiceminister i ambasador Polski w Iranie.

Ale – co przyznaje również Waszczykowski – są też inni. Dyrektorzy departamentów to z pewnością najlepiej wykształcona kadra spośród wszystkich polskich ministerstw. W MSZ, zwłaszcza po włączeniu do ministerstwa Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej na początku roku, nie ma niedoboru kompetencji. Nie sprawdziły się również zapowiedzi instytucjonalnego konfliktu między „młodymi” z UKIE i „starymi” z MSZ, mimo że instytucje te są diametralnie różne kulturowo i mentalnie. Pracownicy UKIE to armia sprawnych i wychowanych w szacunku dla instytucji państwa ludzi bez kompleksu Brukseli ani żadnej innej zachodniej stolicy.

– Nic dziwnego, że po tej fuzji nikt z pracowników UKIE nie odszedł. To są państwowcy, ludzie rozumiejący, czym jest praca dla Polski – mówi mi osoba, która współtworzyła Urząd i polską strategię dochodzenia do Unii w latach 90. – Nie ma w UKIE ludzi zakompleksionych, trzęsących się ze strachu, gdy ktoś zaczyna mówić po francusku. Wiemy też, że nie da się prowadzić polityki europejskiej, czyli w istocie polityki wewnętrznej, bez dyplomacji, zwłaszcza kontaktu z placówkami. MSZ nie prowadził unijnych spraw, nie prowadził prac stowarzyszeniowych, akcesyjnych i dostosowawczych i to był zresztą jedyny taki resort w Europie, we wszystkich innych istnieje silny pion europejski. Połączenie MSZ i UKIE było absolutną koniecznością, bo UKIE rozumie, czym jest Unia, a dla MSZ sprzed 2010 roku Unia to był całkowicie zewnętrzny świat.

Paweł Zalewski, kiedyś przewodniczący Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, dziś europoseł PO, uważa, że należy docenić otwarcie MSZ w ostatnich latach. – To już nie jest taka zamknięta korporacja – mówi. – Myślenie korporacyjne było bardzo silne do 2005 roku. Minister Meller próbował scalić polską dyplomację, Radek Sikorski rozpoczął politykę wprowadzania do ministerstwa ludzi z zewnątrz. Jednak to wszystko opiera się na dobrej woli konkretnego ministra. Nie ma systemowej polityki kadrowej, która będzie budowała przyszłość polskiej dyplomacji. Wchodząc do Unii Europejskiej, nie stworzyliśmy systemu powoływania służby zagranicznej, nie umiemy świadomie budować elit. Owszem, mamy takie instytucje, jak Krajowa Szkoła Administracji Publicznej, jest Kolegium Europejskie w Natolinie, są poważne centra kształcenia na uniwersytetach. Ale nie ma systemu wprowadzana tych nowych ludzi do instytucji państwowych, nawet tak skromnego, jak istniał w Polsce przed wojną.

Przykładem dobrze ilustrującym stan opisany przez Pawła Zalewskiego jest obsadzenie placówki w Moskwie. Nowym ambasadorem w stolicy Rosji zostanie Wojciech Zajączkowski, obecnie ambasador RP w Rumunii. – To nie jest standardowe, że ambasador, zresztą bardzo dobry kandydat, jedzie na placówkę, nie mając okresu pobytu w centrali – mówi Zalewski. – Taka praktyka oznacza, że nie istnieje ustalona ścieżki kariery dla kogoś takiego jak ambasador Zajączkowski. Nie ma jasnego sygnału: dziś jedziesz na cztery lata do Rumunii, potem jesteś rok w Polsce i jedziesz do Rosji, a dyrektor powiedzmy Departamentu Wschodniego dziś jest szefem departamentu, a za cztery lata jedzie do Moskwy. Brak takiego systemowego myślenia to wielka wada polskiej dyplomacji.

– W MSZ niewiele osób rozumie, na czym polega budowanie instrumentów polityki zagranicznej, zwłaszcza polityki europejskiej – mówi mi przedstawiciel Polski w wielu kluczowych negocjacjach z Unią Europejską. – Minister Sikorski nie zna Unii, nie rozumie jej mechanizmów, nie ma do tego serca, zresztą specjalnie się z tym nie kryje. Dodatkowo w MSZ nie ma zrozumienia dla zupełnie oczywistej rzeczy: że budowa instrumentów polityki zagranicznej musi trwać, to jest długi proces wymagający systematyczności. Musimy wiedzieć jakie są cele polskiej polityki. Potem sprawdzić, czy posiadamy odpowiednie narzędzia do ich realizacji. Jeśli nie mamy, to podejmujemy decyzję: czy budujemy te narzędzia, czy rezygnujemy z celów. Jeśli budujemy, to organizujemy pracę na lata.

Mój rozmówca dodaje, że przez dwie dekady kontaktów z MSZ nie spotkał się z tego typu systemowym, merytorycznym podejściem. – Ci ludzie zachowują się tak, jakby nie chcieli za nic ponosić odpowiedzialności. A przecież z punktu widzenia interesów państwa dla Polski ciągle trwa czas rewolucji. Tak jak w latach 90, gdy wchodziliśmy do Unii, tak dziś, gdy musimy rozpychać się w niej najsilniej jak się da.

[srodtytul] Punkty za pochodzenie[/srodtytul]

Dziś takim miejscem, w którym Polska powinna rozpychać się pełnymi łokciami, jest tworzona właśnie nowa unijna dyplomacja.

– Dyplomacja unijna będzie odgrywała kluczową rolę w polityce zagranicznej Unii Europejskiej – mówi minister Dowgielewicz. – Zapewne w najbliższych latach duże kraje, w tym Polska, będą chciały walczyć o swoje priorytety również poza strukturami ESDZ. W perspektywie dziesięciu lat może być jednak inaczej, kiedy naprawdę poczujemy, że to „nasza” dyplomacja.

Pytam o ryzyko przekształcenia ESDZ w biurokratyczną służbę podległą Komisji Europejskiej. – Takie ryzyko istnieje. Wtedy polski czy hiszpański MSZ będzie realizował swoje interesy równolegle do ESDZ. Jeśli np. uda się przeforsować pomysł, by przewodnictwo Unii dla Śródziemnomorza należało do kraju członkowskiego, a nie przedstawiciela ESDZ, to będzie to osłabiało wspólną politykę zagraniczną. Wtedy inne kraje UE zainteresowane Wschodem mogą chcieć wyjąć z ESDZ Partnerstwo Wschodnie itd. Byłby to niedobry scenariusz dla rodzącej się unijnej polityki zagranicznej.

– Czy realnie wyobraża pan sobie, że gdy dojdzie do kryzysu międzynarodowego, to duże kraje Unii zdadzą się na panią Ashton i jej ludzi? – pytam ministra Dowgielewicza. Gdy wybuchnie nowa wojna w Gruzji, to prezydent Sarkozy nie pojedzie do Moskwy, bo pani Ashton powiedziałaby mu: „Nie jedź!”?

– Gdyby dziś wybuchła taka wojna, Sarkozy nie pojechałby do Moskwy, pojechałby tam Van Rompuy lub pani Ashton – zapewnia Dowgielewicz. – Pamiętajmy, że dwa lata temu prezydent Francji pojechał do Moskwy, bo Francja przewodniczyła Unii. Ale nie jestem naiwny. Nie wierzę w bezwarunkową siłę instytucji europejskich, bo instytucje są jak kwiaty: mogą kwitnąć, mogą też obumierać. Jednak naturalną tendencją Europy w obecnej sytuacji na świecie jest jednoczenie i państwom europejskim łatwiej jednoczyć się w polityce zagranicznej niż np. podatkowej. W Unii żaden kraj nie jest mocarstwem, wszyscy płyniemy na tej samym statku i przywódcy UE zdają sobie z tego sprawę.

Bardziej sceptyczny jest Paweł Zalewski: – Główne twarde interesy dyplomatyczne i tak będą negocjowane w krajach członkowskich, a nie w ramach ESDZ. Ale będzie to służba, która będzie się rozpychała. Dobrze jest w niej być, kiedy ona się tworzy.

– Problem w tym, że ze względu na brak Polaków w starych strukturach unijnej dyplomacji trudno nam będzie się rozpychać – tłumaczy mi osoba współtworząca UKIE w latach 90. – W Brukseli funkcjonuje zasada socjalizacji i lojalności wobec własnego środowiska, a nie kraju pochodzenia. Ci ludzie lubią kisić się we własnym sosie, a gdy buduje się nowe instytucje, to pierwszym ich celem jest przerzucenie do nich jak największej liczby ludzi ze starych instytucji. W związku z tym, że w obecnej służbie nie ma Polaków, to nie mają jak wejść do nowych struktur. Nawet trudno winić za to obecny rząd. Po prostu nie stworzono mechanizmów, a jeśli nie ma mechanizmów, to naciski ze strony Sikorskiego nic nie pomogą. Trzeba było znacznie wcześniej domagać się stworzenia w Unii szybszej ścieżki do dochodzenia do stanowisk w dyplomacji dla kandydatów z nowych krajów. Polska powinna walczyć o coś w rodzaju „punktów za pochodzenie”.

[srodtytul]Nie przespać prezydencji[/srodtytul]

W środę pani Ashton ogłosiła pierwsze nowe nominacje ambasadorów w ESDZ. Polska otrzymała dwie unijne placówki w Seulu i Ammanie. Trwa walka stanowiska w Dyrekcji Generalnej ESDZ, gdzie Polska stara się dla Dowgielewicza o stanowisko zastępcy dyrektora. Dowgielewicz jako wiceminister ds. europejskich kieruje również przygotowaniami do polskiej Prezydencji UE w 2011 roku. Ewentualne przeniesienie go do Brukseli budzi krytykę wielu moich rozmówców. Nie chodzi tu o jego kompetencje, których nikt nie podważa. Znacznie ważniejsze jest pytanie o to, co forsowanie tej kandydatury mówi o stosunku Polski do Prezydencji UE i własnej roli we wspólnocie.

– To nieprawda, jak mówią niektórzy, że po Traktacie Lizbońskim ranga Prezydencji spada – mówi mi były minister ds. europejskich w jednym z poprzednich rządów. – Prezydencja to jest największe wydarzenie w Unii. Traktat Lizboński nie ograniczył przecież inicjatyw ustawodawczych Prezydencji. W 2011 roku decydowane będą kluczowe dla Polski sprawy, w tym budżet budżet i kwestie energetyczne. Jeśli będziemy umieli dobrze przygotować i wykorzystać swoje pół roku, to może być naprawdę ważny dla nas okres. Tymczasem słyszę urzędników ministerstwa, którzy na Forum Ekonomicznym w Krynicy mówią, że 90 procent agendy polskiej Prezydencji jest już gotowe i nie mamy większego wpływu na to, co będzie się działo. I jeszcze chcemy przerzucić osobę odpowiedzialną za przygotowania do Prezydencji na stanowisko zastępcy zastępcy pani Ashton. To jest przykład skrajnego upadku aspiracji dyplomacji polskiej.

Źródła w MSZ twierdzą, że zadaniem Dowgielewicza (jeśli dostałby stanowisko, co wcale nie jest pewne) jest wciągnięcie jak największej ilości Polaków do ESDZ. – On na tym stanowisku nie będzie miał takich możliwości – ucina mój rozmówca.

Witold Waszczykowski idzie jeszcze dalej: – Nie ma wizji miejsca Polski w Europie – mówi Witold Waszczykowski. – Polityka zagraniczna w ogóle jest temu rządowi niepotrzebna. Przydaje się tylko o tyle, o ile przyczynia się do utrzymania wizerunku partii kochanej przez naród, lubianej, dobrze widzianej, dobrze wypadającej w Europie. Teraz dostaniemy dwóch ambasadorów i miejsce w gabinecie Francuza, który będzie kierował Dyrekcją Generalną ESDZ. To zostanie odtrąbione jako wielki sukces polskiej dyplomacji, chociaż Dyrektor Generalny to jest w istocie kwatermistrz, oberurzędnik od zarządzania strukturami i majątkiem, budżetem ambasad unijnych. Nasz człowiek wchodzi w urzędniczą strukturę unijną, ale to nie jest polityczne stanowisko decyzyjne, nie przepisze się na na konkretne zyski dla Polski.

Sam minister Dowgielewicz nie komentuje sporu: – Została podjęta decyzja, że mogę być kandydatem. Ale od początku mówiliśmy, że możliwe są inne kandydatury. Liczy się tylko jedno: aby Polska była reprezentowana na najwyższych szczeblach dyplomacji UE.

[srodtytul]Albo żebrak, albo ważniak[/srodtytul]

Europoseł Paweł Zalewski odrzuca zarzut zaniku aspiracji ze strony rządu: – Mówienie, że Polska rezygnuje dziś z podmiotowości, że ogranicza aspiracje, jest totalnym niezrozumieniem polityki rządu. Dla Donalda Tuska sprawy zagraniczne są istotne choćby dlatego, że od 2005 roku polityka zagraniczna jest jednym z najbardziej istotnych kryteriów dzielenia się polskiej sceny politycznej. To jest chyba ewenement na skalę światową; nigdzie indziej na notowania rządu czy opozycji nie wpływa tak bardzo ich stosunek do polityki zagranicznej.

Zalewski ma rację, pytanie jednak, na ile rządowi zależy na przeprowadzeniu poważnych inicjatyw dyplomatycznych, a na ile zadowala się PR-owskim sukcesem. – Polska nie ma jasnego zdania na temat swojej roli w Europie ani na świecie – mówi mi jeden z byłych sekretarzy stanu. – Priorytety, o których się mówi, czyli wykorzystanie środków unijnych, pogłębianie spójności Unii, otwarcie jej na nowych członków, to są spisane przez dyrektorów departamentów hasła na potrzeby mediów. W Polsce w ogóle nie ma czegoś takiego jak planowanie strategiczne, debata w zamkniętym gronie na temat polskich interesów strategicznych, opracowywanie instrumentów ich realizacji. Przez trzy lata w Departamencie Strategii i Planowania MSZ nie było dyrektora. Więc o czym my mówimy? To jest poziom ogólny, gdy zejdziemy niżej, jest jeszcze gorzej. Od lat trąbimy, jak to bardzo zależy nam na Ukrainie. Np. jak to powinniśmy zbudować fundusz stypendialny dla studentów ze wschodu, żeby Polska była miejscem edukacji dla nich, bo to służy budowaniu soft power. Od kilku lat nie ma umowy w sprawie takiego funduszu, bo MSZ nie potrafi jej skonstruować.

Paweł Zalewski częściowo zgadza się z ta krytyką: – Nie mamy zdania na temat siebie w Unii. Z jednej strony chcemy ciągle więcej środków z funduszu spójności, ale równocześnie domagamy się miejsca w G20, chcemy być najważniejsi przy podejmowaniu decyzji. To rozdwojenie jaźni jest dla Polski bardzo niebezpieczne. Bo jeśli jesteśmy krajem traktowanym jak ważny na świecie, to nie możemy równocześnie zachowywać się jak żebrak, któremu się wszystko należy. Nie można prowadzić polityki roszczeniowej wszędzie, gdzie to możliwe: „Nam się należą i pieniądze, i wpływy.” Oczekuje się od nas odpowiedzialności w sprawach międzynarodowych i to w wielu wymiarach, w wielu miejscach na świecie.

Tymczasem Polska nie chce odpowiedzialności. Zrezygnowaliśmy z obecności wojskowej na Wzgórzach Golan, rezygnujemy z wpływów na Bałkanach, co w sytuacji, gdy dla kilku krajów z tego rejonu rysuje się perspektywa zbliżenia z Unią, jest niewytłumaczalne. Partnerstwo wschodnie jest w letargu, a nawet – jak mówi Witold Waszczykowski – powinno być traktowane jako nasza porażka. Zamiast możliwości współkształtowania całej polityki wschodniej Unii, w tym wobec Rosji, dostaliśmy jedynie wpływ na jej wycinek. Poza tym Partnerstwo Wschodnie nie gwarantuje krajom członkostwa w Unii. Nie jest także oparte na współpracy gospodarczej, szczególnie w energetyce, czego chciał prezydent Lech Kaczyński. Nie jest więc atrakcyjnym programem dla jego uczestników Zamiast możliwości współkształtowania całej polityki wschodniej Unii, w tym wobec Rosji, dostaliśmy jedynie wpływ na jej wycinek.

Gdy pada nazwisko poprzedniego prezydenta, pojawia się oczywiście pytanie o metodę: – Są dwie szkoły – mówi Paweł Zalewski. – Można walczyć z rzeczywistością albo rozepchnąć się i próbować ją zmieniać. Największe potęgi europejskie chcą zbliżenia z Rosją i to jest dla nas oczywiście trudne do zaakceptowania. Jednak bardzo chętnie się dowiem, jak moglibyśmy zmienić podejście Niemców, Francji, Holandii, Włoch, Wielkiej Brytanii do Rosji. Za rządów PiS próbowaliśmy, stosując metodę antagonizowania, stawiania spraw na ostrzu noża. I ta metoda nie przyniosła dobrych efektów. Dziś ambicją rządu i prezydenta jest próba modelowania tych relacji i blokowania rozwiązań negatywnych dla Polski.

[srodtytul]Nie bać się tupania[/srodtytul]

Nawet jednak i Zalewski wykazuje pewną bezradność wobec największego kuriozum polskiej polityki zagranicznej ostatnich lat, czyli umowy gazowej z Rosją. Od dawna wiadomo, że minister Sikorski był przeciwny jej podpisaniu, według źródeł rządowych również Dowgielewicz zwracał uwagę, że umowa może być niezgodna z prawem Unii. Te głosy były ignorowane, umowę podpisano. Dlaczego premierowi Pawlakowi udało się przeforsować umowę, od skutków której broni nas dziś zażarcie niemiecki unijny komisarz ds. energetyki? Zresztą w dobrze pojętym interesie nie Polaków, tylko niemieckich firm, które chcą konkurować z Gazpromem. – Nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie – mówi mi wysoki rangą urzędnik MSZ i nawet rozumiem jego skrępowanie. W grę bowiem wchodzić może albo głupota i brak kompetencji, albo poświęcenie interesów państwa na rzecz utrzymania koalicji rządowej, albo jeszcze jawne realizowanie interesów obcego państwa. Co gorsze?

– Premier Pawlak ma własną koncepcję relacji z Rosją, dobrze się stało, że umowa ta będzie renegocjowana – mówi Paweł Zalewski.

– Ten rząd nie jest w stanie zabiegać o podmiotowość Polski w Europie i na świecie – mówi Witold Waszczykowski - Chodzi o to, czy mamy być krajem samodzielnym, czy też peryferiami i zapleczem politycznym Unii. Prezydent mówi, że będziemy ożywiać Trójkąt Weimarski. Wszystko możemy ożywiać, tylko w jakim celu i jak to wprowadzimy w unijny obieg, jeśli są już w Unii nowe struktury decyzyjne powołane po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego? Co mamy do zaproponowania Francuzom i Niemcom, by traktowali nas jak równorzędnego, a nie podrzędnego partnera? Teraz nasza rola w Europie i świecie wygląda tak: możemy mieć pracę, regulować ruch na parkingach i zapleczu, raz do roku dostaniemy bon na zakupy w bogatszych państwach. Pytanie brzmi: czy chcemy być ambitnym, decyzyjnym graczem na arenie europejskiej, czy nasze ambicje zatrzymują się na szybkich transakcjach gospodarczych? Zajmiemy się spokojnym mnożeniem bogactwa, powolutku będziemy modernizować Polskę i koniec. Owszem, spora grupa Polaków właśnie na takie ograniczenie aspiracji się godzi, ale to jest myślenie zgubne również dla tych, którzy się na nie godzą. Gdyż celem dyplomacji jest nie tylko tanio kupić i gdzieś indziej drożej sprzedać. Dyplomacja ma kształtować, stymulować rozwój sytuacji międzynarodowej w otoczeniu państwa w pożądanym kierunku. A pożądane cele na wschodzie to dalsza demokratyzacja i rozszerzanie instytucji europejskich, tak abyśmy sąsiadowali ze stabilnym i przewidywalnym obszarem.

– Metoda antagonizowania innych, tupania, trzaskania drzwiami jest taką samą metodą uprawiania polityki jak każda inna – mówi mi jeden z byłych polskich wysokich rangą negocjatorów z Unią. – Nam się wydaje, że jak się na nas Niemcy obrażą, albo Francuzi zrobią krzywą minę, to jest koniec świata. Nie jest. Wszyscy w Unii stosują metodę tupania, a naszym błędem jest zwykle zbyt wczesne wycofanie się. Tak było np. przy negocjowaniu "pierwiastka". Te nasze kompleksy, prowincjonalizm, zaściankowość nie pozwalają nam rozwinąć skrzydeł, a jeśli już je rozwiniemy, to boimy się, żeby ktoś nam ich nie przyciął.

[srodtytul]Być jak Rosjanie[/srodtytul]

W trakcie naszego spotkania rozmawiamy o niedawnej wizycie ministra Ławrowa w Polsce o płaskości debaty toczonej na marginesie tej wizyty, niedorzecznych zarzutach (czy polscy ambasadorowie, jeśli posłuchają, co ma do powiedzenia, zarażą się od Ławrowa rusofilią?) i przesadnych nadziejach (czy Rosja już kocha Polskę, czy dopiero się w nas zakocha?).

Mój rozmówca podaje mi wycinek z International Herald Tribune sprzed dwóch lat, w nim tekst Michaiła Gorbaczowa o nowym otwarciu w stosunkach Rosji i Unii Europejskiej. Czytam i jakbym słyszał ministra Ławrowa. Gorbaczow pisze dokładnie o tym, jak Rosja zamierza w ciągu najbliższych lat wpływać na Unię, jak będzie marginalizować wpływy byłych państw komunistycznych.

– Tak wygląda współczesna dyplomacja – mówi mój rozmówca. – Gorbaczow wiedział dokładnie, jak ma wyglądać strategia Rosji i wiedział, że ta strategia będzie realizowana z pełną determinacją i precyzją. Gorbaczow, Ławrow, Medwiediew, Putin mają jedną wspólną cechę: traktują siebie jako instrumenty państwa, ludzi wyznaczonych do realizacji konkretnych, szczegółowo zaplanowanych celów w interesie Rosji. Może już czas, żeby akurat w tym Polska zaczęła naśladować Rosjan.

—Dariusz Rosiak

Polska odniosła niedawno poważny sukces dyplomatyczny, szkoda, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszystkie liczące się partie polityczne w Niemczech mają już dość pani Steinbach, nawet jej Związek Wypędzonych i rodzima CDU. Steinbach bredzącą o współodpowiedzialności Polski za wybuch II wojny krytykują w Niemczech wszyscy: media, historycy, niemieccy Żydzi. Jej zapowiedzi powołania nowej partii wyglądają jak przedśmiertne podrygi politycznego mastodonta. Lawirowanie kanclerz Merkel i zapowiedzi pozostawienia Steinbach we władzach CDU mogą budzić niesmak, ale znacznie ważniejsza od naszego niesmaku jest krytyka stanowiska pani kanclerz ze strony znaczących członków CDU.

Jedna z poważnych przeszkód w stosunkach polsko-niemieckich znika ze sceny politycznej, ale my w Polsce jakoś wolimy ekscytować się własnymi oskarżeniami pod adresem Steinbach. Nie umiemy docenić faktu, że sto głęboko słusznych artykułów w polskiej prasie nie jest wartych gwałtownego sprzeciwu wobec Steinbach ze strony jej rodaków. A raczej nie potrafimy dostrzec związku między jednym a drugim. Od wielu lat polskie media, zwłaszcza „Rzeczpospolita” oraz placówki dyplomatyczne, prowadzą akcję przeciwko dezinformowaniu ludzi na temat „polskich obozów śmierci”. Ale

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy