Samuel Zborowski” Jarosława Marka Rymkiewicza to przejmująca, oryginalna, z niezwykłą mocą napisana próba zgłębienia polskości, jej istoty, znaczenia. O politycznym sensie pisarstwa Rymkiewicza można było już sporo przeczytać. Znacznie mniej uwagi poświęcono jego duchowemu przesłaniu.

„Cywilizacja – pisze Rymkiewicz – to jest rzecz językowa, zakorzeniona w języku, nieodłącznie związana z językiem (...)”. I dalej: „Miarą cywilizacji tamtej Rzeczypospolitej, miarą jej wielkości i jej chwały jest więc jej język. (...) Tren X – to jest właśnie to, co cywilizację polską umieściło na takich wyżynach, na których nigdy wcześniej się nie znajdowała i na których może nigdy już się nie znajdzie”.

Rację ma Rymkiewicz czy nie? Polska cywilizacja sięgnęła szczytu w XVI wieku raz i potem już nieodwołalnie ku upadkowi się chyli? A ci, co dziś na nowo usiłują przemyśleć, przetworzyć, nowy sens w tej cywilizacji odkryć – kim są? Epigonami? Eklektykami? Zbieraczami staroci? Nie ma zgody.

Pisze autor „Samuela Zborowskiego” o najbardziej natchnionej cywilizacji. Słusznie. Ale, pytam, skąd to natchnienie? Czy nie stąd, a jakże, że właśnie dla Kochanowskiego poezja, język nie były rzeczą samą w sobie, że cywilizacja nie zamykała się w języku, ale język miał opisywać to, co w ludzkim losie najważniejsze. Wielkość cywilizacji, śmiem twierdzić, nie tyle bierze się ze skomplikowania języka, ile z tego, na ile ów język potrafi wyrazić stosunek przygodnego, słabego, wydanego śmierci człowieka do wiecznego, nieodgadnionego, wszechmocnego Boga. Jedynie cywilizacja, która potrafi tę relację nazwać, opisać, pokazać, która potrafi znieść i wytrzymać owo napięcie między grzesznikiem a dobrym Stwórcą, może być prawdziwie wielka. Czy nie w tym tkwi czystość i moc słów Kochanowskiego? W owej niespotykanej dziś i zagubionej komunikacji między żywymi a umarłymi, w napięciu między śmiertelnikami łaknącymi Bożej pomocy i tym, do kogo kieruje się ich tęsknota.

Jeśli przeto obecna cywilizacja wyrzuca z siebie potoki pustosłowia, jeśli ginie przywalona rzężeniem i bełkotem – tu się z Rymkiewiczem zgadzam – to przede wszystkim dlatego, że język osunął się, opadł, pogrążył się w doczesności. Że poezja, duża część literatury współczesnej utraciły związek z, powiedzmy to tak, transcendencją. Zamiast docierać do tego co w górze, pisarze co najwyżej mszczą się na Bogu. Mszczą się też na jego stworzeniu. Czysty głos Kochanowskiego, Sępa Szarzyńskiego, Kochowskiego, ba, Leśmiana, Miłosza czy późnego Herberta, zastąpiło nieustanne epatowanie nicością. „Nie ma dopływów do życia (...) nie ma żadnej takiej sfery – Boga, wieczności, istoty rzeczy, istoty życia i tak dalej, nawet nicości – takiej sfery, w której życie mogłoby się pożywić (...)” – pisze Rymkiewicz. Być może. Obawiam się tylko, że taka deklaracja oznacza, iż on sam miast bronić, podważa to, co w cywilizacji polskiej wielkie.