Nigdy nie myślałem, że mógłbym zagrać Leszka, i to Białego. A tu w wigilijny poranek siedzę sobie na podłodze w kałuży krwi. Miejsce morderstwa dobrze wybrane – nagi człowiek w łaźni prosi się o cios litości.
Nie myślę, aby ktoś się na mnie zaczaił, ale taką właśnie scenkę odegrałem dwa tygodnie temu. Dość wiarygodnie, jak sądzę.
Obraz musi być jak zdjęcie reportera. Ostry. Najlepiej z przewagą szlachetnej krwi, choć u mistrza Jana bohater młodszy i jasny, jakby prześwietlony bezsensem ofiary. Tak zwykle wglądają męczennicy.
A co by tu jeszcze zagrać z Matejki? Na przykład „Stańczyka udającego ból zębów” albo „Otrucie królowej Bony”. Bardzo chętnie. Byłbym jeszcze wymarzonym modelem do „Studium głowy starca” albo posępnym „Janem Zamoyskim idącym obwieścić wyrok śmierci Zborowskiemu”. Poza tym jest w malarstwie kryminalnym wiele scen łaziebnych. Choćby „Śmierć Marata” w wannie.
A w życiu? Ja poślizgnąłem się, wchodząc pod prysznic. Kosiński udusił się w plastikowej torbie na głowie. Co prawda – trochę głupio odejść z napisem „nie dla idiotów”, ale każdy ma wybór. A więc mamy morderstwo, samobójstwo i tzw. zbieg okoliczności – kawałek mydła lub kapkę ludwika. Wypadek. A po nim najgłupsza śmierć – przypadkowa.
Przypomniała mi się jeszcze „Bitwa pod Grunwaldem” – taki tłok, że krwi nie widać. Czerwień Stańczyka – to nie kolor krwi, tylko sceptycyzmu. Stąd tylko krok do rozkosznego narzekania, ale moja żona za nic nie chce zrozumieć, że narzekanie to też sztuka.