Rozmawiając z nim, trzeba się przyzwyczaić do trudnych pierwszych piętnastu minut. Ostrzega, że nie ma więcej czasu, i próbuje odpowiadać albo półsłówkami, albo banalnymi stwierdzeniami o dawaniu z siebie wszystkiego. Mniej więcej od pierwszego wyjścia na papierosa jest już sobą. O tym, że minął kwadrans, przypomina sobie po dwóch godzinach, w trakcie których krzyczy z emocji i szepcze konspiracyjnie na przemian. Bogdan Wenta lubi tłumaczyć.
– Każdy z nas jest trochę egoistą, ale życie pisze takie scenariusze, że jednego dnia jesteś wszystkim, następnego – niczym. I wtedy łatwiej to znieść, jeśli cały czas było się sobą – mówi.
I jest sobą. Piłkarze poszliby za nim w ogień, zarówno ci, którzy mówią o nim Bogdan, jak i ci, dla których jest panem trenerem. To człowiek sukcesu, przywódca stada, charyzma w czystej postaci. Nie lubi, gdy coś jest nie po jego myśli, więc do końca zadowolony nie był nigdy od 2004 roku, kiedy został trenerem reprezentacji. Polacy wywalczyli srebrny i brązowy medal mistrzostw świata, na mistrzostwach Europy zajęli czwarte miejsce, a na igrzyskach olimpijskich w Pekinie – piąte. Dla sportu, który w Polsce umierał, takie wyniki były jak tlen, dla Wenty to było rozczarowanie.
[srodtytul]Dużo czasu[/srodtytul]
Za każdym razem, gdy moi zawodnicy czuli, że coś osiągnęli, przypominałem im, że decydujące starcie jednak przegrali – mówi z uśmiechem. Tak było w finale mistrzostw świata w 2007 roku w Niemczech, gdzie nikt na nich nie stawiał, a walczyli z gospodarzami o złoto. Każdy następny turniej był już trudniejszy, bo Polaków nie lekceważono. Jedno udało im się bez wątpienia – rozkochali w sobie kibiców normalnością i walecznością. Gdy Wenta 15 sekund przed końcem meczu z Norwegią poprosił o przerwę i kazał swoim piłkarzom odebrać piłkę i zdobyć gola, bo „zostało dużo czasu”. Oni mu uwierzyli i awansowali do półfinału po rzucie Artura Siódmiaka z własnej połowy, a trener przeszedł do legendy. 15 sekund to teraz jedna Wenta. Mecz z Norwegią oglądało w telewizji blisko 6 milionów ludzi.
Robi wrażenie. Ma prawie dwa metry wzrostu, waży prawie sto kilo. Jeszcze kilka lat temu miał na głowie irokeza, teraz zostawił już sobie tylko wąski pasek brody. Po konferencjach prasowych staje przed dziennikarzami z całego świata i swobodnie odpowiada po niemiecku, hiszpańsku i angielsku. Obce języki wykorzystuje też do dyskutowania z sędziami. Ci znają już jego zagrania, bo zawsze jest podobnie – najpierw krzyczy, wytykając błąd arbitra, ale gdy trafia na takiego, który nie lubi dyskutować, natychmiast dodaje, składając ręce jak do modlitwy: „Ma pan rację, panie sędzio”. W kilku meczach w ten sposób pomógł, w kilku – jak w półfinale mistrzostw Europy z Chorwacją w ubiegłym roku – przeszkodził. Sędzia pokazał mu żółtą kartkę za pociągnięcie zawodnika z drużyny przeciwnej i odebrał Polakom piłkę. Później jego zespół nie podniósł się już w meczu o brązowy medal.