George Orwell ostatnimi laty niebywale się uklasycznił. „Rok 1984” i „Folwark zwierzęcy” stały się lekturami szkolnymi, a autor tych kultowych niegdyś książek postrzegany bywa zazwyczaj wyłącznie jako nieprzejednany antykomunista, bezkompromisowy miłośnik prawdy, istny człowiek z żelaza.
Dobrze więc się stało, że kolejne publikowane teksty Erica Blaira (tak brzmiało prawdziwe nazwisko pisarza) przybliżają go jako człowieka nie tylko zajmującego się polityką światową, ale na co dzień np. ogrodnictwem, bibelotami z epoki wiktoriańskiej czy kulinariami.
Przyznaję, że tym właśnie zagadnieniom poświęcone szkice – z pewnością mniej istotne w dorobku autora czy wręcz błahe – pomieszczone wśród 25 opowiadań, recenzji i innych drobnych form literackich w świeżo wydanym przez Świat Książki tomie „Kilka myśli o ropusze zwyczajnej”, przypadły mi najbardziej do gustu.
Zresztą, dla miłośnika prozy Orwella wszystko, co wyszło spod jego pióra, włącznie z powstałym w wieku nie tyle młodzieńczym, ile dziecięcym (między 1916 a 1918 rokiem) „Zabójstwem Bellinghama Vernona” jest interesujące. W takich to opowiadaniach, wspomnieniach, felietonach ujawnia się nie tylko wrażliwość społeczna autora „Braku tchu”, jego przywiązanie do idei socjalistycznej, ale – może przede wszystkim – zmysł obserwacyjny pisarza, jego umiejętność przedstawienia pełnego życia obrazu kilkoma zaledwie pociągnięciami pióra, wreszcie specyficzny, kostyczny rodzaj humoru, którym przesycona jest ta proza, mówiąca przecież zwykle o trudnych, smutnych i ponurych sprawach.
Dlatego tak rozkoszna jest lektura tytułowego szkicu – „Kilku myśli o ropusze zwyczajnej”, po raz pierwszy opublikowanego w „Tribune” 12 kwietnia 1946 r. Data powstania tego tekstu jest istotna; pisał go człowiek zachwycony przyjściem wiosny. Opisawszy z niejakim uniesieniem ropusze gody, przyznaje Orwell, że nie wszystkich muszą ciekawić akurat ropuchy. Pozostają wszak drozdy, kukułki, krokusy i tarnina; „rzecz w tym – powiada – że wiosenne przyjemności są dostępne każdemu i za darmo. (...) Któregoś dnia widziałem pustułkę nad gazownią w Deptford, kiedy indziej zaś usłyszałem na Euston Road pierwszorzędny koncert w wykonaniu kosa. W promieniu czterech mil żyje na pewno kilkaset tysięcy, jeśli nie miliony, ptaków: aż przyjemnie pomyśleć, że żaden z nich nie płaci bodaj pół pensa komornego”.
Zadaje Orwell retoryczne pytanie: „... czy jest rzeczą naganną politycznie, podczas gdy wszyscy jęczymy (a przynajmniej powinniśmy jęczeć) pod jarzmem kapitalizmu, twierdzić, że często po prostu warto żyć, ponieważ śpiewa kos, a w październiku widać żółte wiązy – czy też następuje jakieś inne zjawisko naturalne, które jest darmowe i kompletnie pozbawione tego, co redaktorzy lewicowych gazet nazywają „aspektem klasowym”?”. A kończąc esej, konstatuje: „W fabrykach zbrojeniowych piętrzą się stosy bomb atomowych, patrole policyjne krążą po mieście, z megafonów płynie rzeka kłamstw, lecz Ziemia nadal krąży wokół Słońca i ani dyktatorzy, ani biurokraci, choć bardzo im się to nie podoba, nie odwrócą tego”.