Dlaczego Rosja nie pomaga Tuskowi w podtrzymaniu wizerunku?

Na żadne ustępstwa w kwestii smoleńskiej nie możemy liczyć. Odwrotnie – prawdopodobne są dalsze działania drażniące. Mimo wysiłków Tuska sama Rosja będzie teraz eskalować napięcie

Publikacja: 05.02.2011 00:01

Dlaczego Rosja nie pomaga Tuskowi w podtrzymaniu wizerunku?

Foto: ROL

Dlaczego raport MAK jest taki, jaki jest? – zastanawiają się obserwatorzy.

Szukanie odpowiedzi na to pytanie jest słuszne, ale jak dotąd niemal wszyscy widzą tylko sprawę raportu. Tak jakby osamotnioną. Tymczasem niejako w cieniu sprawy smoleńskiego sprawozdania w ostatnich tygodniach zaszły fakty mniej spektakularne, tym niemniej ważne i znamienne.

Na granicach stanęły polskie tiry. Rosjanie nagle drastycznie zmniejszyli polskim firmom przewozowym liczbę zezwoleń na transport towarów do ich kraju. A niemal równocześnie utrudnienia związane z wymaganiami sanitarnymi zaczęli napotykać polscy eksporterzy jabłek.

Oczywiście - jeśli chodzi o pierwszą sprawę, miewaliśmy takie sytuacje i w przeszłości. A jeśli idzie o drugą sprawę, problem narastał od dłuższego czasu, również po polskiej stronie, i w końcu udało się go – pytanie na jak długo? – rozwiązać. Jednak dla każdego cokolwiek wiedzącego o Rosji jest oczywiste, że decyzji w takich sprawach - rozpoczynających konflikty - nie podejmują tam zainteresowani urzędnicy, tylko politycy. Przypomnijmy choćby fakt, że sekwencja wykrywania przez rosyjski sanepid różnorakich świństw w winach gruzińskich i mołdawskich dziwnie nakłada się na sinusoidę stosunków między Kremlem a tymi krajami.

Bezpośrednio po raporcie MAK pisałem: „Za pomocą tego rodzaju działań Moskwa testuje spoistość i determinację partnera. Partnera, który zmuszony w ten sposób do wycofania się, znajduje się w psychologicznej i politycznej sytuacji, w której grozi mu dalsze cofanie się. Aż do realnego uznania swego nieformalnie niższego statusu. Dlatego obawiam się, że mimo wysiłków Tuska sama Rosja będzie teraz eskalować napięcie. Sądzę, że na żadne ustępstwa w kwestii smoleńskiej nie możemy liczyć. Odwrotnie – prawdopodobne są dalsze działania drażniące. Być może połączone z nieprzyjaznymi ruchami na innych, niesmoleńskich polach”.

Wolałbym nie mieć racji, ale wszystko wskazuje, niestety, na to, że ją miałem.

Ale o co w tym wszystkim chodzi? Ponieważ wciąż głównym – i chronologicznie pierwszym – faktem pozostaje kształt raportu MAK, dobrym punktem wyjścia może być analiza Rafała Ziemkiewicza przedstawiona tydzień temu w blogu „Rz”. „Najczęstszą myślą Donalda Tuska w ostatnich tygodniach musi być pytanie: Wołodia, ale dlaczego?” – stwierdza Ziemkiewicz. I odpowiada trzema hipotezami.

Pierwsza: „Rossiji umom nie razbieriosz”. Czyli polityka rosyjska nie jest racjonalna, tylko emocjonalna, w sprawie raportu MAK chodzi o obronę swoiście rozumianego honoru państwa, któremu zagrażałoby przyznanie, że jakiekolwiek organy tego państwa w jakiejkolwiek sprawie w jakimkolwiek stopniu zawiodły.

Druga – to że Rosjanie tak naprawdę ukrywają swoje działania celowe, czyli zamach. To słowo oczywiście nie pada. Ale jak można inaczej rozumieć słowa Ziemkiewicza: „Rosjanie najlepiej wiedzą, że wbrew narzucającemu się potocznemu mniemaniu katastrofa nie była tylko skutkiem bałaganu, wiedzą, jakiego naprawdę trupa mają w szafie, i wolą w bezczelny sposób fałszować śledztwo i niszczyć oraz ukrywać dowody”?

I hipoteza trzecia – Rosja chce po prostu chaosu w Polsce, wojny rządu z opozycją, która będzie osłabiać nasz kraj niezależnie od tego, kto wygra. A jakby wygrał Kaczyński, to tym lepiej, bo wtedy spadną notowania Polski w stolicach zachodnich.

 

 

Drugą hipotezę uważam za nieracjonalną – nie widzę celu politycznego, który Rosjanie mieliby osiągnąć, mordując zmierzającego i tak do wyborczej porażki prezydenta.

Również okoliczności smoleńskiej tragedii wskazują moim zdaniem na to, że zamachu tam nie było. Wymieńmy choćby niemal urzeczywistnioną, a bliźniaczą wobec późniejszego upadku tupolewa katastrofę rosyjskiego Iła – gdyby doszła do skutku, polski tupolew już na pewno nie lądowałby przecież w Smoleńsku. Wymieńmy ostrzeżenie polskich pilotów przed lądowaniem. Wymieńmy atmosferę straszliwego chaosu, która wprost bije z nagrań, skrajnie nietypową dla działań profesjonalnych morderców (przecież to kontrolerzy z wieży musieliby albo być tymi mordercami, albo ściśle z nimi współdziałać). Wiele można by jeszcze wymieniać.

Podkreślam – nie kwestionuję faktu, że rządzący na Kremlu byliby w sensie moralnym zdolni do wydania takiego rozkazu. Ale od stwierdzenia, że ktoś potrafiłby na coś się zdecydować, do stwierdzenia, że istotnie tak zrobił, droga jest daleka.

Zwłaszcza że nie ma śladów innych, analogicznych działań Kremla. Sprawy Politkowskiej czy Litwinienki są gatunkowo innego rodzaju. Politkowska to polityczne morderstwo wewnątrz kraju. Litwinienko – to mord zewnętrzny, ale ofiara to były KGB-ista, a więc, z punktu widzenia rządzących Kremlem, nie tylko wróg, ale i zdrajca.

Zamordowanie prezydenta obcego kraju – to rzecz jakościowo odmienna. Bezprecedensowa – zauważmy, że choć prezydent Gruzji Saakaszwili budzi w Moskwie nienawiść, nic dotąd nie wiadomo o próbach zabicia go. Kilka lat temu niezwykle silne emocje – na tle sporów o prawa mniejszości rosyjskojęzycznych, burzenia radzieckich symboli itd. – budzili w Rosji przywódcy Łotwy i Estonii. Również nie było jednak słychać o próbach ich likwidacji.

Zysk, jakim dla Moskwy mogłoby jawić się pozbycie się prezydenta wprawdzie antyrosyjskiego, ale de facto już odchodzącego, którego wschodnia polityka w dodatku już w momencie katastrofy była ewidentnie po klęsce, byłby zupełnie niewspółmierny do gigantycznego ryzyka związanego z ewentualnością wykrycia udanego lub nieudanego zamachu. A chyba tylko najbardziej zapamiętały wyznawca teorii spiskowych może twierdzić, że wykrycie zamachu mogli Rosjanie z góry wykluczyć. Obecność na pokładzie grupy otaczających Lecha Kaczyńskiego współpracowników nie zmienia moim zdaniem tego rachunku w sposób istotny.

Rachunek ów widziałbym może inaczej, gdyby katastrofa zdarzyła się dużo wcześniej – w czasie kryzysu gruzińskiego czy też bezpośrednio po nim. Bo wtedy w Moskwie mogli spoglądać na Kaczyńskiego jako na prawdziwe zagrożenie. Ale nie w kwietniu 2010 r.

 

 

Zwolennicy tezy o zamachu podnoszą ostatnio inny argument. Nie chodziło o zabicie samego prezydenta – powiadają – ale o wywołanie w Polsce chaosu i konfliktu. Co się powiodło, bo chaos i konflikt gołym okiem widzimy.

Ta wizja nie unieważnia moim zdaniem argumentu o niewspółmierności zysków ze stratami w kontekście ogromnego ryzyka. Ale potraktujmy ją przez moment jako racjonalną.

Tylko że na sprawę można też spojrzeć inaczej, również z punktu widzenia kogoś zainteresowanego chaosem w Polsce. Usunięcie prezydenta Kaczyńskiego to przecież, w świetle ówczesnych sondaży, przyspieszenie momentu, w którym niemal wszystkie związane z władzą stanowiska obejmie jeden obóz. Przecież to teoretycznie oznacza właśnie wzmocnienie państwa, a nie jego osłabienie!

A spójrzmy na to z jeszcze innej strony. Katastrofa smoleńska doprowadziła do tego, że wyborów prezydenckich niemal nie wygrał Jarosław Kaczyński. Polityk postrzegany w Moskwie jako niezwykle antyrosyjski. Czy zwolennicy tezy o zamachu gotowi są uznać, że demoniczni w swym makiawelizmie KGB-iści z Kremla gotowi byli na działanie nie tylko skrajnie ryzykowne w wypadku możliwej wpadki, ale i otwierające drogę do władzy Jarosławowi Kaczyńskiemu…?

Może starczy. Ciężar dowodu spoczywa bowiem moim zdaniem na stronie twierdzącej, że zamach był.

A po tej stronie mówienie (często w formie sugestii) o zamachu jest tak popularne i pociągające, bo niejako domyka pewną koncepcję polityczną. Domniemane zamordowanie prezydenta Kaczyńskiego delegalizuje bowiem moralnie drugą stronę politycznego sporu. Czyni z niej nie przeciwnika, nawet nie po prostu przeciwnika szkodliwego dla Polski, tylko wroga i zdrajcę. Natomiast własny obóz – uwzniośla, a toczący dziś nasz kraj konflikt wpisuje w wieczną wojnę Polaków o niepodległość.

 

 

Hipotezę zamachu więc odrzucam, a co za tym idzie, odrzucam też myśl, jakoby rosyjskie mataczenia w śledztwie i kształt raportu MAK były próbą ukrycia owego zamachu. Sformułowane przez Ziemkiewicza hipotezy pierwszą i trzecią uważam natomiast za racjonalne.

Istotnie – psychika państwa rosyjskiego zakazuje, jak pisze Ziemkiewicz, w imię świętego honoru Rosji przyznania się do czegokolwiek, nawet do niedopiętego guzika u lejtnanta. Istotnie – osłabienie naszego kraju przez przedłużenie polskiej wojny domowej, niedopuszczenie, by ktokolwiek w niej wygrał, leżałoby w tradycjonalnie rozumianym interesie Kremla. I – wbrew temu, co pisze Ziemkiewicz – obie te hipotezy nie muszą być alternatywne. Obie mogą być prawdziwe równocześnie. Ale obie trzeba znacząco uzupełnić.

Polityka rosyjska jest i racjonalna (Rosjanie są mistrzami najtwardszej na świecie Realpolitik), i emocjonalna. Emocjonalna w sensie instynktu, intuicji i tradycji, prawidłowo opisanych przez Ziemkiewicza, ale i sensie mistrzowskiego operowania tą emocjonalnością – którą Rosjanie umieją kontrolować – dla osiągnięcia bardzo konkretnych celów.

Sternicy rosyjskiej polityki zewnętrznej wbrew wizerunkowi, który uporczywie i z dużym powodzeniem sami lansują od dziesięcioleci, nigdy nie reagują histerycznie. Potrafią jednak doskonale – dla osiągnięcia jak najbardziej przewidywalnych celów – histerię w sposób kontrolowany spuszczać na moment z łańcucha albo po prostu ją udawać.

Jeśli – myślą na Kremlu – nie mamy naprawdę dobrego powodu, aby działać inaczej, to działamy tak, jak nam instynkt, intuicja i tradycja nakazują. Czyli w danym przypadku bronimy każdego niedopiętego guzika u lejtnanta. A wobec każdego, kto ośmieli się zmarszczyć nos na widok tego guzika, stosujemy gamę środków propagandowo-psychologicznych, których wspólnym mianownikiem jest próba wytworzenia przekonania, że jeśli nie położy uszu po sobie, to nastąpi jakiś potworny horror.

 

 

Ale zarazem, jeśli Rosja ma naprawdę dobry powód, to postępuje inaczej. Bo jak już napisaliśmy, jest zarazem niezwykle racjonalna.

„Po co Władimir Władimirowicz mu to zrobił?” – zastanawia się Ziemkiewicz. – „Ma w Tusku sojusznika najbardziej sobie powolnego, spolegliwego, jakiego mógł mieć. Na wszelki rozum, powinien go więc wesprzeć (...). Co Rosji z tego, że topi tak sobie życzliwego polskiego przywódcę?”.

I tu mamy pęknięcie w logice Ziemkiewicza. Bo gdyby w oczach Putina Tusk był „sojusznikiem najbardziej sobie powolnym, spolegliwym, jakiego mógł mieć”, to byłby to właśnie dobry powód, aby państwo rosyjskie dalej zachowywało się wobec Polski tak, jak w ciągu pierwszych dni po katastrofie, kiedy to działało wbrew intuicji, instynktowi i tradycji.Wtedy przyczyną takiego zachowywania się państwa rosyjskiego był strach przed obarczeniem go przez Polaków winą za katastrofę. Teraz ten strach minął i nie zastąpiło go nic innego.

Tym czymś innym mogłaby być strategiczna decyzja polskiego rządu o związaniu się z Rosją. O sprzedaży Rosnieftowi Lotosu. O nawiązaniu współpracy przy budowie rosyjskiej elektrowni nuklearnej pod Kaliningradem.

Takich decyzji po polskiej stronie zabrakło. I tym samym sam Tusk nieświadomie zdecydował o takim, a nie innym kształcie raportu MAK.

Bo stare rosyjskie przysłowie mówi: „jeśli chcesz zagrać z diabłem w karty, to musisz mieć bardzo szerokie rękawy”. A Tusk postanowił zagrać z diabłem w karty nie tylko bez szerokich rękawów, ale wręcz w podkoszulku.

Wydawało mu się, że normalizacja relacji polsko-rosyjskich jest piarowsko potrzebna Kremlowi tak jak jemu samemu. Wydawało mu się więc, że ma gwarancję trwałego dyskretnego politycznego wspierania go przez Rosjan. Również i dlatego, że oni przecież też nie cierpią PiS…

 

 

Mylił się. Moskwie ta normalizacja była wprawdzie wizerunkowo potrzebna, ale o wiele mniej niż jemu. A dalej idących decyzji, które mogłyby zapewnić mu dłuższe i dalej idące wsparcie przez Kreml, nie podjął.

Nawiasem mówiąc, wykazując opór w sprawie postulowanych przez Rosjan rozwiązań ekonomicznych nie tylko nie dał im powodu, aby w sprawie Smoleńska postąpili inaczej, niż nakazują im wielokroć tu przywoływane intuicja, tradycja i instynkt, ale mógł jeszcze dodatkowo rozdrażnić Kreml.

W 1939 roku Niemcy zaproponowali Polsce niewielkie – z ich punktu widzenia – ustępstwa terytorialne i otwarty sojusz. Mieli pełne prawo przewidywać, że Warszawa się zgodzi. Bo przedtem poszła na tak daleko idące współdziałanie z Berlinem, że Niemcom wydawało się niemożliwe, aby logicznie rozumujące władze w Warszawie nie powiedziały „zet”, skoro przedtem powiedziały już i „a”, i „b”, i wiele następnych liter alfabetu.

A rządzący w Warszawie zachowali się nielogicznie i odmówili, co bardzo rozdrażniło Berlin.

Zachowując wszelkie proporcje (choćby Tusk nie wiem jak straszył z sejmowej trybuny, to oczywiste jest, że żadna wojna z Rosją nam ani nie groziła, ani nie grozi, a Europa lat dwutysięcznych to nie Europa lat 30.) można sobie wyobrazić, że mechanizm psychologiczny był teraz podobny. Na początku 2010 roku Polska poszła daleko w stronę Rosji. Mogło to spowodować, że na Kremlu pomyślano: „skoro ten Tusk tak postępuje, a przecież jest premierem i dojrzałym politykiem, to znaczy, że decyduje się na bodaj częściową reorientację Polski w naszą stronę. Może sprzeda nam strategiczne punkty polskiej energetyki. Będzie sprzyjał naszym postulatom wewnątrz Unii Europejskiej…”.

A tu przykra niespodzianka. Okazało się, że w Smoleńsku Tusk całował nieszczerze. Jak to zwykle wiarołomny Lach... Mogło to naznaczyć myślenie Kremla pewną dozą irytacji.

 

 

Ale ważniejszy wydaje się mi być element inny, również wzmiankowany przez Ziemkiewicza. Kreml bije w Tuska, bo chodzi mu w pierwszym rzędzie o intensyfikację chaosu w Polsce, intensyfikację stanu wojny domowej.

Stopień partyjnych nienawiści w naszym kraju doszedł już do poziomu – jak celnie stwierdził Piotr Semka w trakcie dyskusji poświęconego relacjom polsko-rosyjskim Klubu Ekspertów „Rzeczpospolitej” – zagrażającego polskiej racji stanu. Jeśli Kreml postrzega relacje z Warszawą w kategoriach gry o sumie zerowej – czyli im gorzej dla jednego z partnerów, tym lepiej dla drugiego – to ta hipoteza jest bardzo racjonalna.

Tym bardziej że – to następny element układanki – equlibrium siły w rosyjskiej elicie władzy zmienia swoje położenie.

Przypomnijmy, że polsko-rosyjski reset zaczynał się w chwili, kiedy dużą – a największą jak do tej pory w ciągu całej swej kariery – rolę na kremlowskich szczytach odgrywał prezydent Miedwiediew. I choć rządzący Federacją tandem był zawsze właśnie tandemem, choć trudno obecnie mówić, by prezydent kiedykolwiek gotów był do politycznej walki z premierem, to zarazem stwierdzić trzeba, że reprezentuje on wrażliwość inną niż Putin. Zrodzony w innym pokoleniu ma inną niż Putin mentalność, inną też ocenę priorytetów rosyjskiej polityki i inną gradację zagrożeń.

Można postawić hipotezę, że choć Putin odgrywał osobistą rolę w polsko-rosyjskim resecie, to sama decyzja o jego rozpoczęciu podjęta została pod wpływem nowych, miedwiediewowskich prądów. Prądów, które obecnie są coraz mniej znaczące. Bo Władymir Władymirowicz ewidentnie coraz bardziej przechyla na swoją stronę equlibrium władzy.

I w tych okolicznościach na Kremlu najwyraźniej uznano, że Polska nadal stanowi przeszkodę w realizacji planów wykorzystania Unii Europejskiej dla modernizacji Rosji. Chyba również na samą ową modernizację spojrzano jako na coś, co jednak może trochę poczekać. A na pewno jako na coś, co niekoniecznie trzeba traktować szerzej, po miedwiediewowsku jako proces również cywilizacyjny. Tylko węziej – po putinowsku – jako ograniczone do sfery technologiczno-finansowej.

Takie myślenie, jak przypuszczam, wypadki ostatnich dni zintensyfikują. Myślę o kryzysie politycznym w świecie arabskim, i związaną z tym nieuniknioną zwyżką cen surowców energetycznych. W efekcie czego (sumującym się z niezłymi już przedtem rezultatami rosyjskiego przemysłu naftowego) Moskwa zyska i czas na pieriedyszkę, i pewność siebie.

 

 

Co źle wróży jeżdżącym na wschód polskim tirowcom i eksporterom jabłek, ale chyba nie tylko. Moim zdaniem możemy spodziewać się dalszych zaczepek, nieprzyjaznych działań, prowokacji. Celem będzie destabilizowanie naszego kraju.

Ale nie tylko: dojdzie do prób sprowokowania z naszej strony działań, które mogłyby ułatwić powrót do starej gry, czyli upowszechniania na Zachodzie opinii o Polsce jako o kraju nieracjonalnie antyrosyjskim. Opinia ta ułatwiłaby rosyjskim sojusznikom przechodzenie do porządku dziennego nad ewentualnymi polskimi sprzeciwami wobec prób realizacji moskiewsko-europejskich rozwiązań, nieleżących w interesie naszego kraju.

Obecny rząd jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Poprzez błąd smoleński – potraktowanie katastrofy jako jeszcze jednej okazji do osiągnięcia zwycięstwa na froncie wewnętrznym, skojarzenia siebie z lubianym przez Polaków odprężeniem ze wschodnim mocarstwem, a PiS z niepoczytalnymi, antyrosyjskimi emocjami – Tusk stał się niejako zakładnikiem Moskwy. Co więcej, premier w tej sprawie zachowywał się tak, jakby opuściła go wszelka ostrożność, bo wobec rosyjskiego śledztwa nie tylko w ogóle się nie dystansował, ale wręcz kilkakrotnie osobiście demonstrował zaufanie do niego.

Jego reakcja na raport MAK (również ostatnie odrzucenie przez PO w komisji projektów PiS – a także SLD! – uchwały Sejmu odnoszącej się do raportu) świadczy, że nie potrafi wyjść z tej sytuacji. Działa trochę jak pacjent, który tak długo i z takim sukcesem leczył swoje infekcje aspiryną, że gdy powiedziano mu, iż ma raka, zakrzyknął „więcej aspiryny”.

W ten sposób zwiększa siłę rażenia Rosjan – którzy długo jeszcze będą mogli stosować smoleńskie prowokacje – i pisowskiej opozycji, która tym bardziej będzie mogła mówić (skądinąd w sporym stopniu słusznie) „a nie mówiliśmy?”.

Tusk ma kapitał, jakim jest dobra opinia na Zachodzie. Nie jest też tam podejrzewany o zoologiczną antyrosyjskość, co daje mu spore możliwości działania. Ale jego ostatnie posunięcia – zachowanie w sprawie raportu MAK, wcześniej sprawa PKP – sugerują, że opuszcza go polityczna zręczność.

I nie wydaje mi się, żeby ten proces mógł ograniczyć się tylko do polityki wewnętrznej.

Dlaczego raport MAK jest taki, jaki jest? – zastanawiają się obserwatorzy.

Szukanie odpowiedzi na to pytanie jest słuszne, ale jak dotąd niemal wszyscy widzą tylko sprawę raportu. Tak jakby osamotnioną. Tymczasem niejako w cieniu sprawy smoleńskiego sprawozdania w ostatnich tygodniach zaszły fakty mniej spektakularne, tym niemniej ważne i znamienne.

Na granicach stanęły polskie tiry. Rosjanie nagle drastycznie zmniejszyli polskim firmom przewozowym liczbę zezwoleń na transport towarów do ich kraju. A niemal równocześnie utrudnienia związane z wymaganiami sanitarnymi zaczęli napotykać polscy eksporterzy jabłek.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą