Ale zarazem, jeśli Rosja ma naprawdę dobry powód, to postępuje inaczej. Bo jak już napisaliśmy, jest zarazem niezwykle racjonalna.
„Po co Władimir Władimirowicz mu to zrobił?” – zastanawia się Ziemkiewicz. – „Ma w Tusku sojusznika najbardziej sobie powolnego, spolegliwego, jakiego mógł mieć. Na wszelki rozum, powinien go więc wesprzeć (...). Co Rosji z tego, że topi tak sobie życzliwego polskiego przywódcę?”.
I tu mamy pęknięcie w logice Ziemkiewicza. Bo gdyby w oczach Putina Tusk był „sojusznikiem najbardziej sobie powolnym, spolegliwym, jakiego mógł mieć”, to byłby to właśnie dobry powód, aby państwo rosyjskie dalej zachowywało się wobec Polski tak, jak w ciągu pierwszych dni po katastrofie, kiedy to działało wbrew intuicji, instynktowi i tradycji.Wtedy przyczyną takiego zachowywania się państwa rosyjskiego był strach przed obarczeniem go przez Polaków winą za katastrofę. Teraz ten strach minął i nie zastąpiło go nic innego.
Tym czymś innym mogłaby być strategiczna decyzja polskiego rządu o związaniu się z Rosją. O sprzedaży Rosnieftowi Lotosu. O nawiązaniu współpracy przy budowie rosyjskiej elektrowni nuklearnej pod Kaliningradem.
Takich decyzji po polskiej stronie zabrakło. I tym samym sam Tusk nieświadomie zdecydował o takim, a nie innym kształcie raportu MAK.
Bo stare rosyjskie przysłowie mówi: „jeśli chcesz zagrać z diabłem w karty, to musisz mieć bardzo szerokie rękawy”. A Tusk postanowił zagrać z diabłem w karty nie tylko bez szerokich rękawów, ale wręcz w podkoszulku.
Wydawało mu się, że normalizacja relacji polsko-rosyjskich jest piarowsko potrzebna Kremlowi tak jak jemu samemu. Wydawało mu się więc, że ma gwarancję trwałego dyskretnego politycznego wspierania go przez Rosjan. Również i dlatego, że oni przecież też nie cierpią PiS…
Mylił się. Moskwie ta normalizacja była wprawdzie wizerunkowo potrzebna, ale o wiele mniej niż jemu. A dalej idących decyzji, które mogłyby zapewnić mu dłuższe i dalej idące wsparcie przez Kreml, nie podjął.
Nawiasem mówiąc, wykazując opór w sprawie postulowanych przez Rosjan rozwiązań ekonomicznych nie tylko nie dał im powodu, aby w sprawie Smoleńska postąpili inaczej, niż nakazują im wielokroć tu przywoływane intuicja, tradycja i instynkt, ale mógł jeszcze dodatkowo rozdrażnić Kreml.
W 1939 roku Niemcy zaproponowali Polsce niewielkie – z ich punktu widzenia – ustępstwa terytorialne i otwarty sojusz. Mieli pełne prawo przewidywać, że Warszawa się zgodzi. Bo przedtem poszła na tak daleko idące współdziałanie z Berlinem, że Niemcom wydawało się niemożliwe, aby logicznie rozumujące władze w Warszawie nie powiedziały „zet”, skoro przedtem powiedziały już i „a”, i „b”, i wiele następnych liter alfabetu.
A rządzący w Warszawie zachowali się nielogicznie i odmówili, co bardzo rozdrażniło Berlin.
Zachowując wszelkie proporcje (choćby Tusk nie wiem jak straszył z sejmowej trybuny, to oczywiste jest, że żadna wojna z Rosją nam ani nie groziła, ani nie grozi, a Europa lat dwutysięcznych to nie Europa lat 30.) można sobie wyobrazić, że mechanizm psychologiczny był teraz podobny. Na początku 2010 roku Polska poszła daleko w stronę Rosji. Mogło to spowodować, że na Kremlu pomyślano: „skoro ten Tusk tak postępuje, a przecież jest premierem i dojrzałym politykiem, to znaczy, że decyduje się na bodaj częściową reorientację Polski w naszą stronę. Może sprzeda nam strategiczne punkty polskiej energetyki. Będzie sprzyjał naszym postulatom wewnątrz Unii Europejskiej…”.
A tu przykra niespodzianka. Okazało się, że w Smoleńsku Tusk całował nieszczerze. Jak to zwykle wiarołomny Lach... Mogło to naznaczyć myślenie Kremla pewną dozą irytacji.
Ale ważniejszy wydaje się mi być element inny, również wzmiankowany przez Ziemkiewicza. Kreml bije w Tuska, bo chodzi mu w pierwszym rzędzie o intensyfikację chaosu w Polsce, intensyfikację stanu wojny domowej.
Stopień partyjnych nienawiści w naszym kraju doszedł już do poziomu – jak celnie stwierdził Piotr Semka w trakcie dyskusji poświęconego relacjom polsko-rosyjskim Klubu Ekspertów „Rzeczpospolitej” – zagrażającego polskiej racji stanu. Jeśli Kreml postrzega relacje z Warszawą w kategoriach gry o sumie zerowej – czyli im gorzej dla jednego z partnerów, tym lepiej dla drugiego – to ta hipoteza jest bardzo racjonalna.
Tym bardziej że – to następny element układanki – equlibrium siły w rosyjskiej elicie władzy zmienia swoje położenie.
Przypomnijmy, że polsko-rosyjski reset zaczynał się w chwili, kiedy dużą – a największą jak do tej pory w ciągu całej swej kariery – rolę na kremlowskich szczytach odgrywał prezydent Miedwiediew. I choć rządzący Federacją tandem był zawsze właśnie tandemem, choć trudno obecnie mówić, by prezydent kiedykolwiek gotów był do politycznej walki z premierem, to zarazem stwierdzić trzeba, że reprezentuje on wrażliwość inną niż Putin. Zrodzony w innym pokoleniu ma inną niż Putin mentalność, inną też ocenę priorytetów rosyjskiej polityki i inną gradację zagrożeń.
Można postawić hipotezę, że choć Putin odgrywał osobistą rolę w polsko-rosyjskim resecie, to sama decyzja o jego rozpoczęciu podjęta została pod wpływem nowych, miedwiediewowskich prądów. Prądów, które obecnie są coraz mniej znaczące. Bo Władymir Władymirowicz ewidentnie coraz bardziej przechyla na swoją stronę equlibrium władzy.
I w tych okolicznościach na Kremlu najwyraźniej uznano, że Polska nadal stanowi przeszkodę w realizacji planów wykorzystania Unii Europejskiej dla modernizacji Rosji. Chyba również na samą ową modernizację spojrzano jako na coś, co jednak może trochę poczekać. A na pewno jako na coś, co niekoniecznie trzeba traktować szerzej, po miedwiediewowsku jako proces również cywilizacyjny. Tylko węziej – po putinowsku – jako ograniczone do sfery technologiczno-finansowej.
Takie myślenie, jak przypuszczam, wypadki ostatnich dni zintensyfikują. Myślę o kryzysie politycznym w świecie arabskim, i związaną z tym nieuniknioną zwyżką cen surowców energetycznych. W efekcie czego (sumującym się z niezłymi już przedtem rezultatami rosyjskiego przemysłu naftowego) Moskwa zyska i czas na pieriedyszkę, i pewność siebie.
Co źle wróży jeżdżącym na wschód polskim tirowcom i eksporterom jabłek, ale chyba nie tylko. Moim zdaniem możemy spodziewać się dalszych zaczepek, nieprzyjaznych działań, prowokacji. Celem będzie destabilizowanie naszego kraju.
Ale nie tylko: dojdzie do prób sprowokowania z naszej strony działań, które mogłyby ułatwić powrót do starej gry, czyli upowszechniania na Zachodzie opinii o Polsce jako o kraju nieracjonalnie antyrosyjskim. Opinia ta ułatwiłaby rosyjskim sojusznikom przechodzenie do porządku dziennego nad ewentualnymi polskimi sprzeciwami wobec prób realizacji moskiewsko-europejskich rozwiązań, nieleżących w interesie naszego kraju.
Obecny rząd jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Poprzez błąd smoleński – potraktowanie katastrofy jako jeszcze jednej okazji do osiągnięcia zwycięstwa na froncie wewnętrznym, skojarzenia siebie z lubianym przez Polaków odprężeniem ze wschodnim mocarstwem, a PiS z niepoczytalnymi, antyrosyjskimi emocjami – Tusk stał się niejako zakładnikiem Moskwy. Co więcej, premier w tej sprawie zachowywał się tak, jakby opuściła go wszelka ostrożność, bo wobec rosyjskiego śledztwa nie tylko w ogóle się nie dystansował, ale wręcz kilkakrotnie osobiście demonstrował zaufanie do niego.
Jego reakcja na raport MAK (również ostatnie odrzucenie przez PO w komisji projektów PiS – a także SLD! – uchwały Sejmu odnoszącej się do raportu) świadczy, że nie potrafi wyjść z tej sytuacji. Działa trochę jak pacjent, który tak długo i z takim sukcesem leczył swoje infekcje aspiryną, że gdy powiedziano mu, iż ma raka, zakrzyknął „więcej aspiryny”.
W ten sposób zwiększa siłę rażenia Rosjan – którzy długo jeszcze będą mogli stosować smoleńskie prowokacje – i pisowskiej opozycji, która tym bardziej będzie mogła mówić (skądinąd w sporym stopniu słusznie) „a nie mówiliśmy?”.
Tusk ma kapitał, jakim jest dobra opinia na Zachodzie. Nie jest też tam podejrzewany o zoologiczną antyrosyjskość, co daje mu spore możliwości działania. Ale jego ostatnie posunięcia – zachowanie w sprawie raportu MAK, wcześniej sprawa PKP – sugerują, że opuszcza go polityczna zręczność.
I nie wydaje mi się, żeby ten proces mógł ograniczyć się tylko do polityki wewnętrznej.