Człowiek zostaje ministrem, ma dzieci, kuzynów, braci, którzy prowadzą działalność gospodarczą i korzystają z państwowych funduszy. O finanse publiczne stara się ogromna liczba podmiotów – przedsiębiorcy, naukowcy, organizacje pozarządowe. Czy cała rodzina bliższa i dalsza powinna porzucić pracę dlatego, że jedna osoba wchodzi do rządu?
Cała może nie, ale żona?
Problem niewątpliwie istnieje. Być może należałoby to jakoś uregulować, ale klimatu do takiej dyskusji nie ma, bo toczy się wojna polityczna i jesteśmy świadkami gorszącej nagonki na ministra Szumowskiego, co do którego uczciwości nie mam najmniejszych wątpliwości.
Wspomniał pan o próbach osłabiania Jarosława Gowina przez koalicjantów. Czy miało to wpływ na prace resortu?
Jarosław Gowin powiedział kiedyś, że jesteśmy białą twarzą biało-czerwonej drużyny, i tak rzeczywiście było. W środowisku profesorskim nie ma zbyt wielu sympatyków PiS, a mimo to udało nam się zdobyć przychylność wielu ludzi dla naszej reformy. Mieliśmy w ministerstwie poczucie odrębności. Wiadomo było, że w kilku przypadkach premier Gowin głosował za czymś, z czym się nie zgadzał, czyli się nie cieszył. Ja też z niektórymi pomysłami się nie zgadzałem. W jednym przypadku wyraziłem to dość spektakularnie – sprzeciwiłem się skróceniu kadencji I prezes Sądu Najwyższego. Wielu podejrzewało, że zrobiłem to w porozumieniu z premierem Gowinem.
A tak nie było?
Poinformowałem premiera, że zamierzam zgłosić w Senacie poprawkę utrzymującą pełną kadencję prezes Małgorzaty Gersdorf. Nie próbował mnie od tego odwodzić. A inni koledzy próbowali. Bardzo kulturalnie.
Usłyszał pan, że albo rezygnuje z poprawki, albo nie będzie pan senatorem w kolejnej kadencji?
(śmiech) Nie. To się rozumiało samo przez się. Nikt nie musiał tego mówić. Choć uważam, bez fałszywej skromności, że PiS straciło, nie rekomendując mnie do Senatu w 2019 roku. Osób ze środowiska akademickiego nie ma w klubie aż tak wielu. Ale w ubiegłym roku mandat senatorski w tym okręgu był jak na tacy i moja osoba nie była do niczego potrzebna.
Zyskał pan sławę dzięki swojej postawie w sprawie Sądu Najwyższego.
Gwiazda jednego wieczoru. Uważałem, że czynię słusznie. Wcześniej starałem się nie wychodzić przed szereg, bo było dla mnie oczywiste, że gdy toczy się walka polityczna, to nie ma miejsca na indywidualne szarże, trzeba grać drużynowo. Ale sprawa kadencji I prezesa SN była dla mnie symbolem niezależności władzy sądowniczej.
Nie przekonywała pana interpretacja PiS, że skoro ustawą został zmieniony wiek emerytalny i pani prof. Gersdorf go przekroczyła, to nie jest już czynnym sędzią, zatem nie może być I prezesem SN?
To była sofistyka. Gdyby ktoś poszedł do Trybunału Konstytucyjnego, nawet do tego podobno „pisowskiego", z takim argumentem, to nie obroniłby swojego stanowiska. Lojalnie uprzedziłem kolegów senatorów, że noszę się z zamiarem zgłoszenia poprawki.
Chciał pan ich przekonać do swojego stanowiska?
Wiedziałem, że próba przekonania kolegów byłaby kompletną donkiszoterią.
Ale dlaczego? Nie było tam ludzi myślących samodzielnie?
Większość senatorów PiS to byli szacowni, szlachetni ludzie, o dużym dorobku zawodowym i wysokim poziomie intelektualnym. Niewiele tam było osób, dla których mandat senatorski był równoznaczny ze złapaniem Pana Boga za nogi. A jednak nikt się nie chciał wychylać. W sprawach mniej ważnych było miejsce na dyskusję, ale w sprawach kluczowych działano na rozkaz, bez mrugnięcia okiem. Na pewno swoje znaczenie miało poczucie lojalności i przekonanie, że kierownictwo prowadzi sprawy w dobrym kierunku. Poza tym atmosfera walki nie sprzyjała refleksji. Syndrom oblężonej twierdzy był widoczny. To było dla mnie sporym rozczarowaniem, jeżeli chodzi o sprawowanie mandatu senatora. Można robić ciekawsze rzeczy, niż jeździć do Warszawy po to, żeby podnosić rękę, czasami spuszczając ze wstydu oczy.
Ale był taki moment, kiedy senatorowie PiS zbuntowali się przeciwko kierownictwu partii.
W sprawie senatora Koguta.
No właśnie. Dlaczego?
Dlatego, że głosowanie było tajne. Ja akurat nie brałem udziału w tym głosowaniu, bo byłem jeszcze wiceministrem i miałem służbowy wyjazd, ale uczestniczyłem w posiedzeniu komisji senackiej, która rozpatrywała wniosek prokuratury o zgodę na aresztowanie senatora. Argumenty śledczych zupełnie mnie nie przekonały. Pan senator popełnił błąd, ale w moim przekonaniu działał w dobrej wierze, bo zdobywał środki dla fundacji, zatem nie chodziło mu o osiąganie prywatnych korzyści. Z drugiej strony w tej fundacji pracowało wielu członków jego rodziny. Pewnie zasłużył na karę, ale nie na natychmiastowy areszt. To była po prostu polityczna pokazówka. Komisja jednomyślnie zagłosowała przeciwko aresztowaniu – my razem z opozycją. Kierownictwo partii usiłowało wywrzeć presję na senatorów, ale okazała się nieskuteczna, właśnie z uwagi na tajność głosowania. Później tajne głosowanie zostało zniesione. Moim zdaniem słusznie. W Senacie nie powinno być tajnych głosowań.
Mówi pan o syndromie oblężonej twierdzy i politycznej wojnie. Czyja to była wina, że ta wojna się toczyła?
Zaraz po wyborach 2015 roku emocje nakręcała opozycja, uciekając się do pomocy ulicy i zagranicy. Tak było do słynnego puczu na przełomie 2016 i 2017 roku.
Wtedy wasz marszałek Senatu Stanisław Karczewski wziął na siebie rolę mediatora.
Raczej bym powiedział, że wziął odpowiedzialność za parlament, bo marszałek Sejmu Marek Kuchciński w sytuacjach kryzysowych po prostu znikał. Kiedyś pozwoliłem sobie na taką uszczypliwość, że mamy niemego marszałka Sejmu. Marszałek Karczewski potrafi wyjść do dziennikarzy i w ogóle zachować się w sytuacjach kryzysowych. Tamten pucz to była ostatnia próba opozycji doprowadzenia do upadku obozu rządzącego. Od początku kadencji opozycja była przekonana, że doprowadzi do wcześniejszych wyborów, tak jak w 2007 roku, stąd nieustanne awantury, które miały się do tego przyczynić. Ale obóz rządzący okazał się twardy i lojalny. Ten pucz zaczął się tuż przed Bożym Narodzeniem. Podczas spotkania opłatkowego w Senacie namawiałem kilku kolegów, żebyśmy wzięli opłatek i poszli do Sejmu połamać się z protestującymi. Chętnych nie było. Poszedłem sam. W sali plenarnej Sejmu, którą okupowali posłowie opozycji, panował smutny, a nawet ponury nastrój. Porozmawiałem z Małgorzatą Kidawą-Błońską, z Katarzyną Lubnauer i odniosłem wrażenie, że ci ludzie sami nie wiedzieli, po co siedzą w tej sali sejmowej. To była bardzo niedobra próba rozhuśtania nastrojów.
A po tym nieudanym puczu kto nakręcał emocje?
Moim zdaniem obie strony po równo. PiS uznało, że nie ma co zwracać uwagi na opozycję, bo i tak nie ma tam partnerów do rozmowy. Ostatnio przez moment wydawało się, że przy okazji tarczy antykryzysowej dojdzie do jakiegoś porozumienia, ale szybko wszystko się posypało. Z drugiej strony nie widzę u partii opozycyjnych pomysłu na to, co chciałyby robić, gdyby zdobyły władzę. PiS w 2015 roku miało pomysł na zmianę, a gdyby mnie ktoś zapytał, co będzie robić opozycja, gdy wygra wybory, to nie potrafiłbym odpowiedzieć.
Jak pan sądzi, co by było, gdyby Rafał Trzaskowski z Platformy Obywatelskiej wygrał wybory prezydenckie?
No cóż, mieliśmy różnych prezydentów. Gdy Aleksander Kwaśniewski wygrał wybory w 1995 roku, wydawało mi się, że to jest koniec świata, że wróci PRL. Nic takiego się nie stało. Dlatego sądzę, że tegoroczna wygrana kogoś z opozycji też nie doprowadziłaby do końca świata. W obecnej sytuacji ważniejsze jest, aby wybory spokojnie się odbyły, a ich wynik nie był kwestionowany. Możliwy jest taki scenariusz, że prezydent opozycyjny nie wetowałby wszystkiego, co dostałby od rządu, za to zmusiłby PiS do lepszej pracy legislacyjnej. Obóz rządzący nie mógłby wysyłać głowie państwa bubli prawnych, „bo nasz prezydent wszystko podpisze". Zatem taki prezydent mógłby być elementem balansu politycznego.
Z drugiej strony, jeżeli prezydent z opozycji, np. Rafał Trzaskowski, za główny cel postawiłby sobie obalenie rządu, czego nie można wykluczyć, to wtedy walka polityczna jeszcze bardziej by się nasiliła. Nie wykluczam, że destabilizacja poszłaby tak daleko, iż trzeba by przeprowadzić wcześniejsze wybory. Tak czy inaczej nie będzie to koniec świata. Na razie czekają nas trzy lata rządów PiS, które moim zdaniem zrobiło wiele dobrego. Ciągle sympatyzuję z tą formacją. Szkoda tylko, że PiS zawłaszcza wiele instytucji państwowych, że z telewizji publicznej uczynił nieformalne „ministerstwo propagandy". I że jest trochę tak jak w PRL – partia kieruje, rząd rządzi, a parlamentaryzm jest fasadą.
—rozmawiała Eliza Olczyk
Aleksander Bobko – filozof, profesor nauk humanistycznych. W latach 2012–2015 rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, senator IX kadencji, w latach 2015–2018 sekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego.