Rzeczywiście, główne cele podane przez rząd brzmią cokolwiek enigmatycznie. Na pierwszy rzut oka są to hasła, pod którymi każdy się może podpisać. Trudno przecież kwestionować tezę, że integracja powinna być źródłem wzrostu, Europa potrzebuje większego bezpieczeństwa i może skorzystać na otwartości.
Na usprawiedliwienie rządu można powiedzieć, że po wejściu w życie traktatu lizbońskiego sama instytucja przewodnictwa straciła na znaczeniu. Prezydować to przecież nie to samo co podejmować decyzje. Zapowiedzi, że Polska narzuci tematy unijnym przywódcom, to też iluzja. To, co nie ulega wątpliwości, obawiam się, to fakt, że prezydencja unijna stanie się w rękach premiera i jego ministrów poręczną maczugą, którą będą mogli bić pisowską opozycję. Wprawdzie, przyznaję, ta druga sama robi, co może, żeby się pozbawić szans na zwycięstwo, i żadnej pomocy rządowej, a tym bardziej walenia maczugami, nie potrzebuje; zaproszenie do Brukseli ojca Rydzyka, brak reakcji na jego niemądre słowa, a następnie obrona dyrektora Radia Maryja przez PiS to doprawdy rekord politycznej nieudolności, ale cóż, jak mówi przysłowie, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nic dziwnego przeto, że Platforma wolała nie ryzykować i od początku tak starała się pokierować debatą europejską, żeby zagonić prawicę do narożnika.
Intencje rządu najlepiej wyraził Donald Tusk. „Jeśli po raz kolejny w historii (...) coś, co staje się polską szansą, miałoby być zmarnowane tylko dlatego, że musimy się pokłócić o wszystko, o cokolwiek i w dodatku robić to przy otwartej kurtynie, to nie mamy co liczyć na wyrozumiałość przyszłych pokoleń. (...) Największym błędem byłoby, gdyby zbiorowym wysiłkiem części polityków starać się udowodnić, że Polska jest gorsza niż w rzeczywistości – podkreślił premier. A jaka jest Polska w rzeczywistości? Właśnie taka, jak ją widzi szef gabinetu, i taka, jak mają ją widzieć jego wyborcy: sprawnie zarządzana, demokratyczna, nowoczesna, silna.