Równoległe żywoty poetów ze środowiska Żagarów

Poeci stawiający pierwsze kroki w środowisku „Żagarów" mieli być chlubą polskiej kultury. Prawie wszyscy poszli w ślady targowiczan

Publikacja: 23.07.2011 01:01

Stefan Jędrychowski jako minister żeglugi i handlu podpisuje umowę z Bułgarią, 1946 r. (fot. Jerzy B

Stefan Jędrychowski jako minister żeglugi i handlu podpisuje umowę z Bułgarią, 1946 r. (fot. Jerzy Baranowski)

Foto: PAP

W pobazyliańskim klasztorze, w sali sąsiadującej ze słynną Celą Konrada, odbył się 28 stycznia 1931 roku– jak w każdą środę – wieczór literacki. Tym razem swoje utwory czytało czterech młodych poetów: Teodor Bujnicki, Jerzy Zagórski, Kazimierz Hałaburda i Czesław Miłosz. Słowo wstępne wygłosił ich kolega Stefan Jędrychowski. Wśród widzów był recenzent „Słowa", najlepszej wileńskiej gazety, której szef wkrótce złożył utalentowanym studentom propozycję nie do odrzucenia. Mieli stworzyć comiesięczny dodatek kulturalny.

Tak narodziły się „Żagary", pismo, które dało nazwę grupie zbuntowanych wierszokletów z Uniwersytetu Stefana Batorego. Najkrócej zabawił w tym towarzystwie Hałaburda, lider uczelnianych wszechpolaków i zawołany bokser. Został usunięty z pisma za udział w antysemickich rozróbach. Na jego miejsce przyszedł Jerzy Putrament, który właśnie antysemitą być przestał. Antoni Gołubiew, przyszły powieściopisarz, odszedł sam. Drażnił go radykalizm kolegów.

Żagaryści nie uznawali bowiem kompromisów. Atakowali skamandrytów za bezideowość i schlebianie pensjonarskim gustom. Wykpiwali konkurencję spod znaku krakowskiej awangardy. Jędrychowski pisał o „zbrodniach przymiotnika". 20-letni Miłosz chłostał „mętne frazesy liberalne i humanitarne". Największy oddźwięk miały jednak artykuły programowe Henryka Dembińskiego: „Defilada umarłych bogów" i „Podnosimy kurtynę". Autor, najwyraźniej pod wrażeniem światowego kryzysu, wywodził, że „kapitalizm zdycha jak stara wypracowana szkapa", a „na Kremlu Stalin posuwa powoli wskazówkę na zegarze rewolucji światowej". Lekiem, który uzdrowi polską gospodarkę, miało być upaństwowienie banków oraz reforma rolna bez wypłaty odszkodowań.

Tego już Stanisław Cat-Mackiewicz, redaktor naczelny pisma utrzymywanego ze składek kresowych ziemian, tolerować nie mógł. Po ośmiu numerach podziękował studentom za współpracę. Przenieśli się pod skrzydła prorządowego „Kuriera Wileńskiego", gdzie historia się powtórzyła. Próbowali jeszcze wydawać gazetę własnym sumptem, lecz widmo bankructwa szybko zajrzało im w oczy. W 1934 roku „Żagary" były już tylko wspomnieniem, choć drogi jego autorów miały się jeszcze nieraz skrzyżować.

W kręgu przyjaciół

Polityczne poglądy radykałów znad Wilii kształtowały się pod wpływem lektur. Na początku czerpali natchnienie z „Przedwiośnia" Żeromskiego oraz z pism Stanisława Brzozowskiego. „Byliśmy antyendeccy i antysienkiewiczowscy" – wspominał po latach Miłosz. Jędrychowski pół żartem, pół serio wywodził, że w stronę komunizmu pchnęły ich reportaże Stanisława Cata-Mackiewicza. Szef „Słowa", zaprzysięgły konserwatysta, opisując swoje wrażenia z podróży po Kraju Rad, mimowolnie dał wyraz fascynacji bolszewicką dynamiką i rozmachem, jakże kontrastującymi z zastojem panującym na polskich Kresach. Od 1930 roku przy wileńskim uniwersytecie działał Instytut Europy Wschodniej, pionierski ośrodek badań sowietologicznych. Jego biblioteka, zawierająca dzieła marksizmu-leninizmu, stała otworem przed zainteresowanymi.

Człowiekiem, który poprowadził młodą elitę Wilna czerwonym szlakiem, był Henryk Dembiński. Miał imponującą wiedzę, charyzmę i publicystyczny talent, a „talentu oratorskiego mógłby mu pozazdrościć Piotr Skarga". Wróżono mu wielką przyszłość. Już jako 19-latek został prezesem katolickiego stowarzyszenia Odrodzenie, potem wybrano go na prezesa Bratniaka, najważniejszej organizacji studenckiej USB. Krążyły słuchy, że oferowano mu pracę w MSZ i kancelarii prezydenta. Duchowy opiekun Odrodzenia ksiądz Walerian Meysztowicz do końca wierzył, że Henryk się opamięta i „ochrzci komunizm". Stało się jednak odwrotnie.

Mniej efektowny od Dembińskiego był Stefan Jędrychowski, który pierwsze polityczne kroki stawiał w piłsudczykowskim Legionie Młodych. Miłosz widział w nim młodego Fausta, kandydata na niekonwencjonalnego poetę i krytyka. Przezwisko Robespierre nadane Jędrychowskiemu przez kolegów trafniej określało jego przyszłość.

Poezją parał się również Jerzy Putrament, syn emerytowanego pułkownika Wojska Polskiego. Przed wojną wydał dwa tomiki wierszy (podobno pierwszy sprzedał się w pięciu, a drugi w dwóch egzemplarzach). Z domu nie wyniósł żadnych sympatii do rewolucji. „Gdy patrzyłem na wschód, to widziałem tradycyjnego, rozkudłanego bolszewika z nożem w zębach" – przyznał w pamiętnikach. Błyskawiczna metamorfoza Putramenta z narodowca w kryptokomunistę nie była jednak w Wilnie wyjątkiem. Podobną drogę przeszedł student medycyny Jerzy Sztachelski, w przyszłości wieloletni minister zdrowia i członek KC PZPR.

Latem 1932 roku na ogólnopolskim zjeździe Odrodzenia w Lublinie grupa Dembińskiego znalazła się w mniejszości i opuściła szeregi organizacji. „Żegnajcie, prawdopodobnie jeszcze się spotkamy, ale chyba już przez lufę karabinu" – wygarnął na odchodnym student prawa i były działacz Akcji Katolickiej Henryk Chmielewski. Po wojnie mógł zrealizować tę pogróżkę jako zastępca szefa V Departamentu MBP zajmującego się zwalczaniem Kościoła. W organizowaniu pokazowych procesów politycznych będzie mu pomagał inny absolwent wileńskiej Alma Mater – osławiony prokurator Stanisław Zarakowski.

Umarksieni

W 1934 roku nawróceni na komunizm studenci założyli Związek Lewicy Akademickiej „Front" i zaczęli się zwracać do siebie per „towarzyszu". Czuli jednak, że to za mało. Na jednym z zebrań Jędrychowski oznajmił: „Przyszedł czas powiązania się z partią". W Warszawie uświadomiono ich, że mogą się zapisać, lecz nie do KPP, tylko do Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, Komintern nie uznaje bowiem przynależności Wileńszczyzny do Polski. Zgadzając się na ten warunek, przekroczyli Rubikon. Kodeks karny II RP uznawał za przestępcę każdego, „kto usiłuje zmienić przemocą ustrój Państwa Polskiego i oderwać od niego część terytorium", a także każdego, „kto porozumiewa się z osobą działającą w interesie obcego państwa lub organizacji międzynarodowej". Świeżo upieczony doktor prawa Dembiński musiał to wiedzieć.

Kolejnym etapem był dwutygodnik „Po prostu", rzekomo niezależny, w rzeczywistości finansowany i sterowany przez zdelegalizowaną partię komunistyczną. Prawdziwym redaktorem naczelnym decydującym, o czym i jak pisać, był emisariusz centrali co jakiś czas nawiedzający Wilno. Pismo demaskowało zagranicznych i krajowych sojuszników „faszyzmu", pochylało się nad niedolą ludu pracującego miast i wsi oraz pod niebiosa wychwalało wschodniego sąsiada. Często ukazywało się z białymi plamami po artykułach usuniętych na żądanie referenta prasowego starostwa.

Poeci żagaryści przestali nadążać za „umarksionymi" kolegami. Skłaniali się ku katastrofizmowi, co współgrało z twórczością wileńskiego filozofa Mariana Zdziechowskiego, wieszczącego kres europejskiej cywilizacji. Bujnicki założył rodzinę i „zmieszczaniał". Dostał etat sekretarza w Instytucie Europy Wschodniej. „Nie jestem i nigdy nie byłem komunistą" – deklarował na łamach prasy. Także Miłosz, zdaniem Jędrychowskiego, w drugiej połowie lat 30. „wyraźnie ochłódł". Zwrócił się w stronę klasycyzmu i Mickiewicza, a o swoim niedawnym zaangażowaniu mówił: „Dałem się w pierwszej młodości uwodzić różnym głupim doktrynom krzykaczy".

Nierzeczywistość

Uniwersytet Stefana Batorego był oczkiem w głowie odrodzonej Rzeczypospolitej, w końcu jednak władze musiały zareagować na działalność wywrotowców. W 1936 i 1937 roku w Wilnie odbyła się seria procesów działaczy KPZB. Co jednak charakterystyczne, wyroki skazujące zapadały jedynie wobec osób o pochodzeniu żydowskim i białoruskim. Postawienie przed sądem redaktorów „Po prostu" było więc sensacją, o której informowały nawet zagraniczne media. Akt oskarżenia opierał się na wątłych podstawach. Na korzyść „lewicy akademickiej" zeznawali jak jeden mąż pracownicy naukowi USB. „Wiadomości Literackie" i „Robotnik" przekonywały czytelników, że w Wilnie sądzi się młodą elitę intelektualną Polski. Dembiński i Jędrychowski tuż przed procesem demonstracyjnie zapisali się do PPS, więc świadkami obrony byli liderzy tej partii, posłowie Mieczysław Niedziałkowski i Kazimierz Pużak. Duszpasterz organizacji studenckich ksiądz Henryk Hlebowicz (pośmiertnie wyniesiony przez Jana Pawła II na ołtarze) wystawił oskarżonym świadectwo moralności, zapewniając, że ich działalność nie była sprzeczna z dogmatami Kościoła katolickiego. Prokurator, umiejętnie punktowany przez gwiazdy wileńskiej i warszawskiej palestry, stracił rezon. Opinia publiczna została przekonana, że „frontowcy" są kontynuatorami filomatów i filaretów, a nie agentami wrogiego mocarstwa.

Miłosz, siedząc na ławie dla publiczności, zazdrościł sławy kolegom, którym dopiero co zarzucał „barbarzyński stosunek do kultury". Tylko Cat-Mackiewicz nie dał się nabrać. „Było mi smutno i wstyd, że bolszewizm w Wilnie szerzyła grupa utalentowanych młodych ludzi, których same nazwiska przypominały stronice Pana Tadeusza" – wspominał na emigracji w Londynie. Jędrychowski, zamiast zeznawać, wygłosił dwugodzinny wykład o polityce wewnętrznej i zagranicznej Polski, który jeden z obrońców porównał do „exposé ministra". Dembiński wypierał się wszystkiego. „Henryk na procesie zbyt dużo energii włożył w podkreślanie swoich rzekomych różnic w stosunku do partii" – komentował złośliwie Putrament, a Wanda Wasilewska, która na sali sądowej odegrała rolę rzekomej sponsorki „Po prostu", stwierdziła wręcz, że Dembiński „odszedł na inne pozycje". Zostanie mu to zapamiętane.

Wyrok był iście salomonowy: dwóch głównych oskarżonych skazano na cztery lata więzienia, pozostałych uwolniono od zarzutów. Jędrychowski i Dembiński nie spędzili jednak za kratami wiele czasu: zostali zwolnieni za kaucją, a w drugiej instancji uniewinnieni. Sędzia Wacław Brzozowski, który o tym zdecydował, zginął później z rąk NKWD.

Putrament, uniewinniony już w pierwszej instancji, wpadł na pomysł, by proces „lewicy akademickiej" przekuć w mit. Tak powstała powieść „Rzeczywistość", paszkwil na niepodległą Polskę. Główny bohater ginął zamordowany w więzieniu przez policjantów. W 1960 roku załganą prozę Putramenta przeniósł na ekran reżyser Antoni Bohdziewicz, również dawny żagarysta. Męczeńska legenda miała się nijak do faktów: młodzi ludzie z kręgu „Żagarów" i „Po prostu" nie byli outsiderami pozbawionymi życiowych perspektyw. Przyznawano im zagraniczne stypendia (Dembińskiemu do Wiednia i Watykanu, Miłoszowi do Paryża, Jędrychowskiemu do Strasburga), zarabiali w państwowym radiu. Putrament na wydanie swojej pracy magisterskiej „Struktura nowel Prusa" dostał dziewięciomiesięczne stypendium z Funduszu Kultury Narodowej. W 1939 roku został młodszym asystentem katedry polonistycznej USB. Pracownikami naukowymi wileńskiej uczelni byli także Sztachelski i Jędrychowski.

Gdy młodzi kryptokomuniści zmagali się z sanacyjnym wymiarem sprawiedliwości, do Polski zaczęły docierać wieści o krwawej łaźni, jaką Stalin zgotował swoim prawdziwym i urojonym przeciwnikom. Ofiarami czystek padli także polscy towarzysze. KPP oraz jej ukraińskie i białoruskie przybudówki zostały rozwiązane, ich przywódcy wezwani do Moskwy i zamordowani. „Postanowiliśmy o tym nie rozmawiać i nawet nie myśleć" – przyznała po latach Anna Kompielska-Jędrychowska. Dla wileńskich neofitów krytykowanie Kraju Rad było równoznaczne z przejściem na stronę faszyzmu.

Śmierć po raz pierwszy

W 1936 roku na Kongresie Kultury we Lwowie Dembiński w imieniu „postępowej inteligencji polskiej" życzył wyzwolenia narodom Zachodniej Ukrainy i Białorusi. Jego życzeniu już wkrótce miało stać się zadość. 19 września 1939 roku sprzymierzona z Hitlerem Armia Czerwona wkroczyła do Wilna. „Lewica akademicka" nie posiadała się z radości. Jędrychowski stanął na czele milicji robotniczej, która miała pilnować porządku w mieście. Pierwsza, trwająca 40 dni, sowiecka okupacja Wileńszczyzny upłynęła pod znakiem aresztowań i zorganizowanej grabieży. Jeden z „frontowców" Bohdan Skarżyński został zatrzymany za „współpracę z socjalfaszystami" i ślad po nim zaginął, choć Wasilewska interweniowała u samego Berii. Po latach rodzinę zawiadomiono, że zmarł w więzieniu na zapalenie płuc. Henryka Dembińskiego, mianowanego przez okupantów dyrektorem Archiwum Państwowego, widziano, gdy asystował przy ładowaniu dokumentów na ciężarówki. Zaklinał się, że nikt go nie pytał o zgodę na rabunek. „Ludzie mu się przestali kłaniać, pokazują go sobie palcami" – ubolewał znajomy dziennikarz.

Putrament przemawiał na wiecu nauczycieli, nazywając czasy II RP „latami hańby i wstydu", gdy dowiedział się, że wyjeżdża do „białoruskiego" Białegostoku. Wileńszczyzna miała zostać oddana Litwinom. „Ambicją moją jest zasłużyć w całej pełni na tytuł pisarza radzieckiego" – deklarował na łamach wydawanego we Lwowie „Czerwonego Sztandaru"  dawny wszechpolak. W rzeczywistości bał się o własną skórę. Zwłaszcza po tym, jak jego rodzina została deportowana na Syberię.

Dembiński usunął się na boczny tor. Został dyrektorem szkoły w Starej Wilejce, potem zastępcą inspektora szkolnego w Hancewiczach na Polesiu. Zapamiętano go, gdy zimą 1940 roku na konferencji nauczycielskiej przemawiał po rosyjsku. „Dembiński, z jego polskim intelektualizmem, był im potrzebny, gdy była jeszcze Polska niepodległa. Gdy jej już nie stało, na sowieckiej Litwie i Białorusi odsunięty został gdzieś tam, żeby się nie plątał" – oceniał Józef Mackiewicz w londyńskich „Wiadomościach". Gdy Hitler zaatakował ZSRR, były szef Odrodzenia nie uciekł na wschód.  12 sierpnia 1941 roku stanął przed niemieckim plutonem egzekucyjnym. Miał 33 lata. Paweł Jasienica podejrzewał, że wieść o jego śmierci nie wywołała smutku na Kremlu. PRL nie zapomniała jednak o wybitnym przedstawicielu „humanizmu socjalistycznego". W 1962 roku Zakład Historii Partii wydał wybór pism Dembińskiego, nieco tylko ocenzurowany. Za swego patrona uznali go „postępowi katolicy", którym zawsze bliżej było do Moskwy niż do Watykanu.

Śmierć po raz drugi

Teodora Bujnickiego, najstarszego z żagarystów, nazywano księciem poetów USB. Pióro miał lekkie, może nawet za bardzo. Bliżej mu było do skamandrytów niż do awangardy, a bezkonkurencyjny był w satyrze. Szybko stał się maskotką Wilna. „Dorek miał więcej przyjaciół niż znajomych, a nieznajomi znali go także" – twierdził Putrament. Dzięki Bujnickiemu Miłosz zadebiutował jako poeta, on też wprowadzał go w życie akademickie. Polityka nie była żywiołem „Dorka". Gdy koledzy nabierali rewolucyjnego wigoru, pojednał się z Catem-Mackiewiczem i został nadwornym poetą „Słowa". 13 września 1939 roku opublikował na jego łamach wiersz „Modlitwa za Warszawę" umieszczany w każdej antologii polskiej poezji wojennej. W listopadzie zaprzyjaźnił się z Józefem Mackiewiczem i został jego zastępcą w „Gazecie Codziennej", całkowicie identyfikując się z antysanacyjną i antysowiecką linią pisma. Wkrótce dołączył do niego Miłosz, który powrócił nad Wilię via Rumunia.

Nie powiodła się natomiast próba wkręcenia do redakcji jako szefa działu gospodarczego Jędrychowskiego. Kiedy Mackiewicz wyleciał na bruk, bo naraził się litewskiemu rządowi, jego współpracownicy gremialnie podali się do dymisji. Oprócz Bujnickiego, który doczekał przepoczwarzenia się „Gazety Codziennej" w „Prawdę Wileńską". Na łamach tej gadzinówki mową wiązaną dziękował Armii Czerwonej za wyzwolenie „z jarzma" oraz meldował, że kraj „płonie  wyzwolonej radości pożarem". Czy pensja w wysokości 600 rubli wystarczyła, by poeta nie zauważył masowych deportacji, terroru NKWD, gospodarczego i kulturalnego upadku ukochanego miasta?

Dla większości wilnian „Dorek" był takim samym kolaborantem jak Irena Dziewicka-Sztachelska i Stefan Jędrychowski, którzy otwierali listę kandydatów do Sejmu Ludowego. Miłosz wrzucił do urny kartkę zabazgraną przekleństwami, po czym przez zieloną granicę przedostał się do okupowanej przez Niemców Warszawy. Sejm Ludowy jednogłośnie opowiedział się za włączeniem Litwy do ZSRR.

W grudniu 1942 roku w gazetce podziemnej „Niepodległość" zamieszczono komunikat wojskowego sądu specjalnego AK o skazaniu na śmierć Jędrychowskiego, Dembińskiego i Bujnickiego. Dembiński od ponad roku już nie żył. Jędrychowski uciekł na rowerze przed zajmującą Wileńszczyznę armią niemiecką i czekał na nowe dyspozycje Stalina. „Dorek" zachowywał się, jakby nie wiedział, co mu grozi. Przeprowadził się na Żmudź, do rodziny żony, często jednak  zaglądał do Wilna. Jesienią 1944 roku, gdy front definitywnie przetoczył się na zachód, został sekretarzem lokalnego oddziału komunistycznego Związku Patriotów Polskich. Czekano na niego w Lublinie, ale ociągał się z wyjazdem, zdając sobie sprawę, że będzie to podróż w jedną stronę. W jednym z ostatnich wierszy napisał: „zbyt wielu kłaniałem się bogom". 27 listopada do mieszkania Bujnickich zapukało dwóch młodych ludzi oddziału specjalnego AK. Poeta umierał pół godziny. W grudniu skończyłby 37 lat.

W lubelskim „Odrodzeniu" Putrament nazwał wykonawców wyroku faszystami i bydlątkami. „Uczmy się tego, czego nigdy nie umiał Bujnicki. Nienawiści" – apelował do czytelników. Krakowskie „Echo" zapewniało, że autor „Modlitwy za Warszawę" był niezłomnym demokratą i człowiekiem bez skazy. Dzisiaj przeważa opinia, że zapłacił za grzechy całego środowiska. Zabójca „Dorka" Waldemar Butkiewicz przeżył go tylko o kilka miesięcy; w maju 1945 roku został zastrzelony przez ubeków w centrum Białegostoku.

Czego się nie robi

Putrament przeszedł do historii jako komunistyczny bon vivant oraz cyniczny nadzorca polskiej literatury, sportretowany przez Miłosza w „Zniewolonym umyśle". Zrewanżował się przyszłemu nobliście oskarżeniami o tchórzostwo i niewdzięczność. Przecież to on załatwił dawnym żagarystom pracę w dyplomacji: Miłoszowi w Waszyngtonie, a Zagórskiemu w Paryżu. W swoich monumentalnych dziewięciotomowych  pamiętnikach nie wspomniał o tym, jak w zajętym przez Armię Czerwoną Wilnie namawiał do współpracy rektora USB Stefana Ehrenkreutza. Profesor nie dał się przekonać byłemu studentowi. Rok później zmarł w sowieckim więzieniu.

Stefan Jędrychowski w PRL stał się kolekcjonerem posad i specjalistą od rozwiązywania kwadratury koła, czyli problemów socjalistycznej gospodarki. Szczyt kariery wileńskiego Robespierre'a przypadł na epokę Gomułki. Był wtedy członkiem KC PZPR, przewodniczącym Komisji Planowania i ministrem spraw zagranicznych. Przez kilkadziesiąt lat zasiadał w Sejmie oraz w Radzie Naczelnej ZBoWiD, choć jego działalność nigdy nie miała nic wspólnego z wolnością i demokracją.

Miłosz jeszcze podczas wojny doszedł do wniosku, że „marzenia o niepodległej Polsce trzeba złożyć do muzeum". Nie chciał jednak zrezygnować z niepodległości swej poezji, co w końcu zaprowadziło go na emigrację. Przeżył wszystkich żagarystów: o 60 lat Bujnickiego, o 20 lat Zagórskiego, o 18 Putramenta. W „Alfabecie" porównał dawnych kolegów do targowiczan, którzy chcąc zrealizować swoją polityczną wizję, przeszli na służbę wrogiego Polsce mocarstwa. A przecież powinni wiedzieć, że „pewnych rzeczy się po prostu nie robi".

W pobazyliańskim klasztorze, w sali sąsiadującej ze słynną Celą Konrada, odbył się 28 stycznia 1931 roku– jak w każdą środę – wieczór literacki. Tym razem swoje utwory czytało czterech młodych poetów: Teodor Bujnicki, Jerzy Zagórski, Kazimierz Hałaburda i Czesław Miłosz. Słowo wstępne wygłosił ich kolega Stefan Jędrychowski. Wśród widzów był recenzent „Słowa", najlepszej wileńskiej gazety, której szef wkrótce złożył utalentowanym studentom propozycję nie do odrzucenia. Mieli stworzyć comiesięczny dodatek kulturalny.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy