Założyli jej powróz ze sznura na ryj i wyciągają z chlewa. A świnia zapiera się ze wszystkich sił, kwiczy, ryj rozdziera. Wie, co ją czeka, bo świnie wiedzą, mądre są. Staszek pcha zwierzę od tyłu, jego starszy brat Bronek ciągnie za powróz. Duża, dobrze utuczona, ze 130 kilo waży. Bronek będzie zaraz rżnął, potem oporządzi świnię i mięso przygotuje, od ojca się nauczył.
Wywlekają ją z chlewa, łańcuch na łeb wciskają i potem końcówkę tego łańcucha do ściany obory przyczepiają, tam taki hak jest wbity, specjalnie na świniobicie przygotowany. Ja obok stoję i patrzę na to, są jeszcze matka, pani Jankowska, ale ona później się włączy do roboty, i 12-letni syn Bronka Tomek w koszulce Barcelony, który w trampkarzach drużyny Wigry Suwałki gra na prawej obronie. Zawsze piłkę ma przy sobie i co chwila pieści ją: to pożongluje, to zwodem swój cień minie na podwórku, to główką podbije ze trzy razy, normalny chłopak na wakacjach u babci.
Staszek wykłada trzy noże na stół, Bronek bierze największy i patrzy z politowaniem na brata: – Takim nożem to możesz ołówek temperować, a nie świnię bić.
– Nie ma innego – broni się Staszek.
– To se kup!
Bronek zachodzi świnię z prawej i pakuje w nią nóż aż po rękojeść. Cieknie strużka krwi do miednicy, ale jakoś tak niemrawo. – Nie trafił w serce – wyjaśnia Tomek. Ma rację, potem jak już wyjmiemy jej serce, widać będzie tylko takie małe draśnięcie, nóż za krótki.
– Dobrze, że nie trafił – mówi Staszek – krew z niej zejdzie, zanim umrze.
– A jakby nie zeszła, to co by się stało? – pytam.
– Jak krew nie zejdzie, to mięso potem takie za czerwone jest, krwiste i nie pozbędziesz się tej wodnistości za cholerę.
Bronek jeszcze raz próbuje w serce i znów nóż nie dochodzi. Ale więcej krwi leci, czerwona plama się robi na podwórku. Bronek ręce ma czerwone do łokci, pies Borys rwie się na łańcuchu, ale nie ze wściekłości jak zwykle, tylko z radości. Język wywalony, ślina mu cieknie, oczy świecą, wie, że zaraz krew dostanie i inne resztki. Świnia cała we krwi kwiczy jak oszalała, wreszcie drgawki ją nachodzą, sinieje od tyłu, głos jej słabnie, to już nie wrzask jest, tylko dyszenie przed śmiercią, wreszcie wali się całym cielskiem na ziemię i charczy. Staszek kamień jej do ryja wciska, żeby sobie języka nie zagryzła. Odczepiają ją z łańcucha, ciągną na środek podwórka. Leży i zdycha. A my czekamy, aż z istoty zmieni się w rzecz.
Ofiara nie wygląda jak kotlet
Wchodzę do chlewu, gdzie jeszcze kilka prosiaków zostało, jeden tucznik i maciora, co za niedługo rodzić będzie. Zwykle tam hałas, rozgardiasz, a teraz one jak trusie cicho siedzą. Pod ścianą się kryją zagubione, zastraszone, drżące.
– Jak się świnię zabija? – pytam Staszka.
– Trudno. Żal, bo to przecież zwierzę, człowiek się do niej przyzwyczaja, ale takie jest życie i innego nie ma. Chcesz jeść, musisz zabić.
– Ale może jakoś inaczej się da? – pytam