Czy są lepsze i gorsze sposoby zabijania zwierząt?

Przemysłowa hodowla zwierząt oznacza kres świata, w którym ich zabijanie miało jakiś sens wyrastający poza chaos natury

Aktualizacja: 23.07.2011 12:18 Publikacja: 23.07.2011 01:01

Czy są lepsze i gorsze sposoby zabijania zwierząt?

Foto: Forum, Andrzej Sidor AS Andrzej Sidor

Założyli jej powróz ze sznura na ryj i wyciągają z chlewa. A świnia zapiera się ze wszystkich sił, kwiczy, ryj rozdziera. Wie, co ją czeka, bo świnie wiedzą, mądre są. Staszek pcha zwierzę od tyłu, jego starszy brat Bronek ciągnie za powróz. Duża, dobrze utuczona, ze 130 kilo waży. Bronek będzie zaraz rżnął, potem oporządzi świnię i mięso przygotuje, od ojca się nauczył.

Wywlekają ją z chlewa, łańcuch na łeb wciskają i potem końcówkę tego łańcucha do ściany obory przyczepiają, tam taki hak jest wbity, specjalnie na świniobicie przygotowany. Ja obok stoję i patrzę na to, są jeszcze matka, pani Jankowska, ale ona później się włączy do roboty, i 12-letni syn Bronka Tomek w koszulce Barcelony, który w trampkarzach drużyny Wigry Suwałki gra na prawej obronie. Zawsze piłkę ma przy sobie i co chwila pieści ją: to pożongluje, to zwodem swój cień minie na podwórku, to główką podbije ze trzy razy, normalny chłopak na wakacjach u babci.

Staszek wykłada trzy noże na stół, Bronek bierze największy i patrzy z politowaniem na brata: – Takim nożem to możesz ołówek temperować, a nie świnię bić.

– Nie ma innego – broni się Staszek.
– To se kup!

Bronek zachodzi świnię z prawej i pakuje w nią nóż aż po rękojeść. Cieknie strużka krwi do miednicy, ale jakoś tak niemrawo. – Nie trafił w serce – wyjaśnia Tomek. Ma rację, potem jak już wyjmiemy jej serce, widać będzie tylko takie małe draśnięcie, nóż za krótki.

– Dobrze, że nie trafił – mówi Staszek – krew z niej zejdzie, zanim umrze.
– A jakby nie zeszła, to co by się stało? – pytam.
– Jak krew nie zejdzie, to mięso potem takie za czerwone jest, krwiste i nie pozbędziesz się tej wodnistości za cholerę.

Bronek jeszcze raz próbuje w serce i znów nóż nie dochodzi. Ale więcej krwi leci, czerwona plama się robi na podwórku. Bronek ręce ma czerwone do łokci, pies Borys rwie się na łańcuchu, ale nie ze wściekłości jak zwykle, tylko z radości. Język wywalony, ślina mu cieknie, oczy świecą, wie, że zaraz krew dostanie i inne resztki. Świnia cała we krwi kwiczy jak oszalała, wreszcie drgawki ją nachodzą, sinieje od tyłu, głos jej słabnie, to już nie wrzask jest, tylko dyszenie przed śmiercią, wreszcie wali się całym cielskiem na ziemię i charczy. Staszek kamień jej do ryja wciska, żeby sobie języka nie zagryzła. Odczepiają ją z łańcucha, ciągną na środek podwórka. Leży i zdycha. A my czekamy, aż z istoty zmieni się w rzecz.

Ofiara nie wygląda jak kotlet

Wchodzę do chlewu, gdzie jeszcze kilka prosiaków zostało, jeden tucznik i maciora, co za niedługo rodzić będzie. Zwykle tam hałas, rozgardiasz, a teraz one jak trusie cicho siedzą. Pod ścianą się kryją zagubione, zastraszone, drżące.

– Jak się świnię zabija? – pytam Staszka.

– Trudno. Żal, bo to przecież zwierzę, człowiek się do niej przyzwyczaja, ale takie jest życie i innego nie ma. Chcesz jeść, musisz zabić.

– Ale może jakoś inaczej się da? – pytam

– Inaczej to masz w ubojniach przy fabrykach mięsa. Tam świnie zabijają prądem albo takim pistoletowym obuchem, a przedtem przez całe życie faszerują ją hormonami, antybiotykami i żre resztki z krów i innych świń. Później tak utuczona idzie na taśmę. A potem w mieście wy jecie to przerobione gówno. I mówicie na to mięso. Tak wolisz?

Nie wiem, co wolę. Tak jak większość ludzi nie akceptuję okrucieństwa wobec zwierząt. I tak jak większości ludzi nie przeszkadza mi to ich jeść. Tak się składa, że podczas tego pobytu na Suwalszczyźnie czytam wreszcie książkę Jonathana Safrana Foera „Eating Animals" o jedzeniu zwierząt. Odkładałem ją miesiącami na później, bo takie książki zwykle odkłada się na później, są ważniejsze rzeczy niż rozwiązanie problemu: jeść mięso czy nie jeść. Tym bardziej że wynik z góry przesądzony.

Z różnych powodów okrucieństwo wobec zwierząt nie kojarzy nam się z ich jedzeniem. Ofiara okrucieństwa ma twarz człowieka albo ryj jednostkowego zwierzęcia, ale nie wygląda jak kotlet. Współczuć da się maltretowanemu psu albo karmionej na siłę gęsi, ale nie pasztetowi. Jem mięso. Dlaczego jem? Bo mi smakuje. Po drodze między żywą istotą z obory a rzeczą na talerzu gdzieś się gubi nasza empatia. Pewnie dlatego, że większość z nas nie zna zwierząt, tylko kotlety i pasztety.

Książka Foera, która mówi między innymi o gubieniu empatii, jest ciekawa z różnych powodów, m.in. dlatego, że nie jest to propagandowa agitka wegetariańska, a autor nie instruuje czytelnika, że człowiek jest wart tyle samo co żaba. „Jedzenie zwierząt" to opowieść o ludziach, głównie hodowcach, których autor traktuje z szacunkiem i sympatią, choć się z nimi zasadniczo nie zgadza. Foer pisze też o swojej babci, Żydówce, która przez całą wojnę uciekała przed Niemcami gdzieś w Europie (zapewne Wschodniej). Pisze o tym, jak latami niedojadała, jak zachodziła wszami we włosach i wrzodami na ciele, jak wyjadała resztki ze śmietników, jak pożerała rzeczy, o których nie chciała opowiedzieć swojemu wnuczkowi. „Najgorzej było w końcówce – relacjonuje Foer słowa swojej babci. – Mnóstwo ludzi umarło na samym końcu i ja też nie wiedziałam, czy przeżyję następny dzień. Wtedy spotkałam Rosjanina, niech Bóg ma go w opiece, chłopa, który poszedł do domu i przyniósł mi mięso.

– Uratował ci życie.

– Nie zjadłam tego mięsa.

– Nie zjadłaś?

– To była wieprzowina. Nie jem wieprzowiny.

– Dlaczego?

– Jak to dlaczego?

– Bo nie była koszerna?

– Oczywiście, że dlatego, że nie była koszerna.

– Nie zjadłaś wieprzowiny nawet, by uratować swoje życie?

– Jeśli nic nie jest ważne, to nie ma czego ratować".

I dla psów zostanie

Przyszedłem do Stacha zobaczyć świniobicie, żeby wiedzieć dokładnie, co jem, jedząc świnię. Chcę prześledzić ten proces, na własny użytek okiełznać moment, gdy z istoty powstaje jedzenie.

Czekamy, aż zdechnie, ale męczy się jeszcze z 10 minut. Długo. Może w tych ubojniach jest lepiej, chociaż Foer opisuje w swojej książce takie horrory, że wierzyć się nie chce: półżywe zwierzęta na taśmie, zwłaszcza drób, bo przecież czasem indyk unik zrobi albo mechaniczna gilotyna dla ptactwa się omsknie i nie trafi w szyję. „Jedzenie zwierząt" to książka o Ameryce, ale nie warto się pocieszać. W europejskich przemysłowych ubojniach jest dokładnie tak samo. Może tak jeden człowiek na jednego tucznika albo nawet dwóch na jednego to jednak bardziej normalnie. Chłopy pocą się, klną, ręce mają pokrwawione i ubranie. Pracują, tu nie ma maszyn.

Wszystko przez ten nóż za krótki, już powinna umrzeć, ale nie chce, jej oczy to mówią, świnia umie patrzeć z wyrzutem i smutkiem. Patrzymy na siebie – ona z pretensją, ja z ciekawością, bo na nic więcej mnie nie stać,  ona gaśnie, a ja próbuję zobaczyć w niej... no właśnie, kogo zobaczyć albo co? Nie widzę nic poza zdychającą świnią.

Tomek bawi się nieopodal piłką, żongluje. Pamiętam, gdy byłem w jego wieku, jeździłem na obozy piłkarskie do Orzysza, mieszkaliśmy w jednostce wojskowej, bo trenowałem w klubie wojskowym. Zaraz za płotem tej jednostki w sąsiedztwie boiska były ubojnia i rzeźnia. Prawie codziennie z tych budynków dochodził makabryczny jazgot zarzynanych świń. Myśmy grali w piłkę, a one kwiczały. To było ponad 30 lat temu, do dziś pamiętam ten wrzask, bałem się go, a teraz Tomek zaprasza mnie do wspólnej żonglerki w towarzystwie zdychającej świni. Zgadzam się, gram z nim, podbijamy piłkę, podajemy ją sobie, Stachu z Bronkiem też czekają, aż wyzionie ducha, pani Jankowska czyste szmaty przygotowuje.

Wreszcie przestaje oddychać. Chłopy podłączają palnik do butli, odpalają i zaczynają smolić jej sierść. Po chwili cała jest sztywna i brązowa, czysta skóra bez włosów. Teraz trzeba ją przerzucić na stół, gdzie będzie cięta. We dwóch  rady nie dadzą, więc pomagam im. Podkładamy metalowe rury z obu stron, jedną pod szyję drugą pod  dupę, i we czterech z młodym Tomkiem zawlekamy osmoloną świnię na blat stołu. Bronek odcina jej łeb, szybkim wprawnym ruchem jedzie dookoła szyi, nóż może i krótki, ale ostry jak trzeba. Widać tłuszcz pod skórą, biały, zmechacony jak wata, gruby na trzy palce

– Co on taki biały? – pytam. – U człowieka bardziej żółty jest, u świni biały, ale reszta prawie tak samo jak u nas.

Myślałem, że odpiłuje jej głowę, ale po prostu ukręca łeb, jakoś łatwo odchodzi, a potem ten łeb do balii z wodą wrzuca. Świnia zostaje bez głowy, krew leje się do miednicy z końcówek żył, z przełyku i tchawicy, kręgosłup w poprzek przecięty. Bronek ścina mostek i otwiera klatkę piersiową. Serce wyjmuje lekko draśnięte tylko – nieprzebite, ciągnie za tchawicę i płuca wyciąga. Potem z tak uwolnionej komory krew wybiera, z dziesięć litrów będzie. Kubkiem wybiera. Całe ręce ma we krwi. Na koniec jelita zwija, całe bebechy, podcina tylko z boku i same odchodzą, składają się jak w rulon. Ciężkie niemiłosiernie, a trzeba je na ceratę przerzucić, więc biorę za ceratę i razem z panią Jankowską odkładam na bok na ziemię. Będą z tego mielonki, salcesonów i kiełbas raczej pani Jankowska nie robi. A i dla psów zostanie.

Potem pani Jankowska wyciera wnętrze zabitej świni czystą szmatą, chociaż między Bogiem a prawdą nie ma co wycierać. Wszystko wyszło, został szkielet obrośnięty mięsem. Ze świni zostały żeberka, schab, polędwica, w ceracie czekają nerki, wątroba, w balii – jak kto lubi – język i mózg.

Zwierzę nie umiera ze starości

W czym uczestniczyłem? Chodzą za mną te słowa z książki Foera: „Jeśli nic nie jest ważne...". Ale do czego one się odnoszą? Jego babcia nie zjadła wieprzowiny nie ze współczucia dla świni, tylko dlatego, że gdyby ją zjadła, okazałaby się we własnych oczach gorszym człowiekiem. To rozumiem. Ale nie umiem zaakceptować ekologicznej ideologii natury, w której człowiek jest tak samo ważny jak świnia. To jest pytanie o to, co ma być regułą świata: sentymentalne przepoczwarzenie biblijnej wizji wiecznej szczęśliwości, w której jak u Izajasza „wilk będzie mieszkał z barankiem, a lampart z koźlęciem leżeć będzie, także cielę i lwie szczenię i karmione bydło pospołu będą, a małe dziecię paść je będzie"? Byłoby miło, ale tymczasem naturą rządzą przemoc, wrogość, zabijanie bez litości.

Natura pozbawiona człowieczego sentymentalizmu, nas w roli obserwatorów i twórców reguł moralnych, które przewidują m.in. szacunek dla zwierząt, to po prostu zbiór istot, które się nawzajem pożerają. Żadne zwierzę nie umiera ze starości w domu opieki, zwykle jest rozszarpywane przez silniejsze, a jego resztki stanowią pokarm dla padlinożerców. Nikt, oprócz człowieka, nie zabija, snując refleksje moralne, każda inna istota, poza człowiekiem, niszczy inne życie wyłącznie dlatego, że chce je zdominować i pożreć.

Człowiek od początku dziejów uczestniczy w tym spektaklu i od dawna próbuje nadać temu wzajemnemu pożeraniu jakiś porządek. Również dlatego jemy według ściśle określonych reguł, narzucanych przez kulturę, a zwłaszcza religię – chrześcijańskie posty, muzułmański halal, rastafariański ital czy żydowskie koszerne to próby uczłowieczenia czynności jedzenia zwierząt. Historia babci autora „Eating Animals" jest szczególnie wzruszającym i budującym przykładem humanizmu, który wyrasta ponad darwinowską opowieść o przetrwaniu silniejszego i nadaje życiu człowieka sens transcendentny. Człowieka, a nie świni!

A chłop, hodowca, ma być strażnikiem tego sensu, obrońcą reguł świata, w których zabijanie nie jest wyłącznie pozbawianiem życia, ale częścią  porządku wyrastającego ponad chaos. Dramat Ameryki, który opisuje Foer, polega na tym, że chaos zwyciężył, a jego triumf jest zapewne nieodwracalny. Horror przemysłowego tuczu zwierząt i wytwarzania jedzenia niszczy kraj, a przede wszystkim ludzi. I tych, którzy pracują dla jednej z czterech firm produkujących całość jedzenia w USA (tak, w ojczyźnie wolnego rynku produkcja jedzenia jest zmonopolizowana przez garstkę korporacji), i tych którzy potem tę żywność jedzą.  W Ameryce mniej niż jeden procent całej żywności spożywanej przez ludzi pochodzi z normalnych gospodarstw rolnych, tzn.  takich, w których świnie mają chlew ze ściółką, krowy chodzą po łące i jedzą trawę, a kury ganiają po podwórku i wyjadają ziarna. W Ameryce praktycznie nie ma wolnego chowu drobiu, autor pisze o jednej jedynej fermie amerykańskiej, na której indyki chodzą, a nie umierają żywcem tuczone w klatkach. Świnie i krowy żyją dzięki antybiotykom, których nie aplikuje się im po to, by leczyć choroby, ale po to, by utuczone ponad własne siły, chore i pozbawione w większości możliwości rozrodu jak najdłużej przeżyły w nieustannej agonii. Amerykańskie kury i indyki, świnie, coraz częściej krowy nie są w stanie samodzielnie się rozmnażać, bez sztucznej inseminacji cała populacja tych istot wyginęłaby w ciągu jednego pokolenia.

Musi być szybko i czysto

Pani Jankowska ma rodzinę w Ameryce, córka z zięciem w Indianie mieszkają. Opowiada, jak ostatnio przyjechali z dziećmi. – Dzieciaki zdjęcia krowom robiły, kury ganiały, prosiaki na ręce brały – śmieje się. – Nigdy nie widziały normalnych zwierząt.

Pytam, czy zna jakiegoś wegetarianina na wsi. – Żadnego – mówi. – Był na wsi taki jeden Mirek z Pobondzia, on podobno przez pięć lat mięsa nie jadł. Buddystą chciał zostać, nawet na jakieś kółka religijne do Suwałk jeździł, ale strasznie pić zaczął i ludzi bił potem. To bandyta był. Teraz już znormalniał, nie pije, gospodarstwo wziął po ojcu, krowy i świnie hoduje, indyki ma, kury. Ale poza nim nikogo nie znam. Na wsi ludzie i zwierzęta razem żyją, człowiek je hoduje, potem zabija, nie da się inaczej.

Pytam Staszka, czy oddają swoje zwierzęta do rzeźni. – Już nie, tylko dla siebie mamy. Sprzedać się nie opłaca, bo co ja dostanę? 3 i pół złotego za kilo żywca, 4 najwyżej. A prawie rok hodować trzeba, nakarmić, w chlewie przechować. 500 – 600 złotych za rok chowania. Kiedyś za świnię można było kupić 200 litrów paliwa, teraz 100. No to jak to jest?

Pytam, czy rodzinne gospodarstwa, takie jak jego, przetrwają. – Przetrwają, ale tylko dla nas. Wy w mieście będziecie wszyscy żreć to, co Amerykanie. Już teraz, jak masz 10 czy nawet 20 krów, to mleka nie oddasz, bo musisz zbudować w gospodarstwie wykafelkowane pomieszczenie do przechowywania mleka. Jak kogo stać, to zbuduje, ale mnie dla 20 krów się to nie opłaca. Trzeba by mieć ze 100 –150, potem dla nich obora, żrą one jakieś granulki i sztuczną kukurydzę. Mleka taka krowa daje tak dużo, że po trzech – czterech latach jest wyeksploatowana, do rzeźni idzie. Ja bym takiego mięsa do ust nie wziął, a ludzie w mieście tylko to jedzą. Głupot im nagadają, że to ekologiczne, bo na wsi chowane, ale taka krowa w oborze stoi całe życie. A potem na taśmę. U mnie i pięć lat, i więcej na łące wytrzyma. Trawę je, po ziemi chodzi, a nie po własnym gównie. Ale wszystkim teraz się spieszy. Musi być szybko, dużo i czysto. Tylko że potem, jak kto chce normalne masło kupić albo mięso, albo jajka, to do mnie przychodzi, a nie do sklepu.

Ludzie i ich świnia

Następnego dnia pani Jankowska na mielone prosi. Ze świni, którą pomagałem zabijać. Dobrze wysmażone na głębokim smalcu, skórka chrupie w zębach, palce lizać. Zjadam dwa, potem trzeciego i czwartego na siłę, żeby gospodyni przyjemność sprawić. Na drugie gołąbki ze skwarkami w tłuszczu pływają grubym na centymetr. Niebo w gębie. Nie wiedziałem, że będą podane, bo bym się tak tymi mielonymi nie obżerał. Rozmawiamy o wilkach, które w okolicy Rutki Tartak grasują. Sprowadzili je leśnicy, bo nagle saren zrobiło się za dużo, ale wilki zamiast saren zjadają krowy, bo to łatwiejsze. I problem jest dla hodowców. – A ty wiesz, że te sarny to w ogóle przestały bać się ludzi? – mówi Staszek. – U nas w Kleszczówku, w Postawelach, w Jodoziorach pod obory podchodzą, siano wyjadają. U nas nawet zające ludzi się nie boją, dziwne jakieś, może ruskie...

Idziemy do chlewu, gdzie w nocy po naszym świniobiciu maciora 13 prosiąt urodziła. To dużo. Jedno takie malutkie, że ledwo stoi, do cycka dopchać się nie może, ale w końcu udaje mu się. Pytam, czy wszystkie przeżyją. Słyszałem, że maciora potrafi zagnieść prosięta.  – Jak człowiek zadba, to nie zagniecie – mówi pani Jankowska. – Maciora to matka przecież. Jak się urodziło, to przecież nie po to, żeby zemrzeć zaraz miało, tylko żeby żyć.

Mam oczywiście swoje poczucie winy za tę świnię i swoje usprawiedliwienia. Usprawiedliwienia biorą górę, bo poczucie winy mizerne jakieś. Wiem, że uczestniczyłem w zabijaniu, ale każda próba przełożenia tego na metaforę kończy się fiaskiem. Nie widziałem człowieka w tej świni, nie widziałem świni w człowieku, który ją zabijał. Widziałem dobrych, życzliwych ludzi i ich świnię. Zabijaną według reguł znanych człowiekowi od wielu pokoleń, akceptowanych przez każdego dorosłego chłopa. Potem jadłem zrobione z niej mielone. „Chcesz jeść,  musisz zabijać" – mówi Staszek. Na wsi poruszasz się gdzieś na granicy tego, co ludzkie, i tego, co zwierzęce. Jak wszyscy. I tak jest dobrze.

Założyli jej powróz ze sznura na ryj i wyciągają z chlewa. A świnia zapiera się ze wszystkich sił, kwiczy, ryj rozdziera. Wie, co ją czeka, bo świnie wiedzą, mądre są. Staszek pcha zwierzę od tyłu, jego starszy brat Bronek ciągnie za powróz. Duża, dobrze utuczona, ze 130 kilo waży. Bronek będzie zaraz rżnął, potem oporządzi świnię i mięso przygotuje, od ojca się nauczył.

Wywlekają ją z chlewa, łańcuch na łeb wciskają i potem końcówkę tego łańcucha do ściany obory przyczepiają, tam taki hak jest wbity, specjalnie na świniobicie przygotowany. Ja obok stoję i patrzę na to, są jeszcze matka, pani Jankowska, ale ona później się włączy do roboty, i 12-letni syn Bronka Tomek w koszulce Barcelony, który w trampkarzach drużyny Wigry Suwałki gra na prawej obronie. Zawsze piłkę ma przy sobie i co chwila pieści ją: to pożongluje, to zwodem swój cień minie na podwórku, to główką podbije ze trzy razy, normalny chłopak na wakacjach u babci.

Staszek wykłada trzy noże na stół, Bronek bierze największy i patrzy z politowaniem na brata: – Takim nożem to możesz ołówek temperować, a nie świnię bić.

– Nie ma innego – broni się Staszek.
– To se kup!

Bronek zachodzi świnię z prawej i pakuje w nią nóż aż po rękojeść. Cieknie strużka krwi do miednicy, ale jakoś tak niemrawo. – Nie trafił w serce – wyjaśnia Tomek. Ma rację, potem jak już wyjmiemy jej serce, widać będzie tylko takie małe draśnięcie, nóż za krótki.

– Dobrze, że nie trafił – mówi Staszek – krew z niej zejdzie, zanim umrze.
– A jakby nie zeszła, to co by się stało? – pytam.
– Jak krew nie zejdzie, to mięso potem takie za czerwone jest, krwiste i nie pozbędziesz się tej wodnistości za cholerę.

Bronek jeszcze raz próbuje w serce i znów nóż nie dochodzi. Ale więcej krwi leci, czerwona plama się robi na podwórku. Bronek ręce ma czerwone do łokci, pies Borys rwie się na łańcuchu, ale nie ze wściekłości jak zwykle, tylko z radości. Język wywalony, ślina mu cieknie, oczy świecą, wie, że zaraz krew dostanie i inne resztki. Świnia cała we krwi kwiczy jak oszalała, wreszcie drgawki ją nachodzą, sinieje od tyłu, głos jej słabnie, to już nie wrzask jest, tylko dyszenie przed śmiercią, wreszcie wali się całym cielskiem na ziemię i charczy. Staszek kamień jej do ryja wciska, żeby sobie języka nie zagryzła. Odczepiają ją z łańcucha, ciągną na środek podwórka. Leży i zdycha. A my czekamy, aż z istoty zmieni się w rzecz.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy