Obama nie radzi sobie w walce o dług

Konflikt o budżet to przejaw sporu o dwie całkowicie odmienne wizje państwa. Amerykański prezydent może ten spór przegrać

Publikacja: 13.08.2011 01:01

Obama nie radzi sobie w walce o dług

Foto: ROL

Kiedy republikański prezydent Ronald Reagan leżał w szpitalu po zamachu na jego życie, przyszedł go odwiedzić przywódca demokratów w Izbie Reprezentantów Tip O'Neil. Ranny prezydent spał, więc polityk demokratów klęknął przy łóżku i zaczął się modlić. Reagan się przebudził i dołączył do modlitwy. Kiedy skończyli, O'Neil ucałował prezydenta w rękę. „Niech Bóg pana błogosławi" – powiedział.

Dziś opowieść o politykach, którzy się zaciekle atakowali, ale prywatnie darzyli wielkim szacunkiem i potrafili znajdować kompromisy, brzmi w Ameryce jak bajka. Przez ostatnich kilka tygodni widziała ona jedną z najbardziej zaciekłych wojen politycznych w historii. W rolach głównych: prezydent Barack Obama i przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Joe Boehner.

2 sierpnia 2011 roku miał nastąpić koniec świata, a w najlepszym razie się rozpocząć. Tak przynajmniej przedstawiali to demokraci. Zadłużenie Ameryki miało osiągnąć maksymalny poziom, na który zezwolił Kongres. Bez jego podwyższenia Ameryka straciłaby zdolność do pożyczania pieniędzy i nie byłaby w stanie płacić swoich rachunków. Nawet jeśli mało kto wierzył, że możliwe jest bankructwo największej gospodarki świata, to utrata jej wiarygodności wydawała się równie przerażającą wizją.

– Jeżeli nie zwiększymy poziomu zadłużenia, możemy zachwiać wiarygodnością dolara, co może spowodować recesję gorszą, niż mieliśmy ostatnio, a nawet depresję – ostrzegał w styczniu demokratyczny senator Charles Schumer. Obama wiedział, że rozmowy z republikanami nie będą łatwe, ale nie spodziewał się, że dostanie aż tak bolesną lekcję. Wielu ekspertów uważa, że poniósł całkowitą klęskę, która może kosztować go prezydenturę. – Doszło do spektakularnej bitwy o dwie całkowicie odmienne wizje państwa. Demokraci zawsze byli za zwiększaniem kontroli nad państwem i rozbudowywaniem systemu socjalnego. Republikanie uważają, że państwo powinno w jak najmniejszym stopniu ingerować w życie obywateli i trzeba zmniejszać podatki. Zawsze potrafili jakoś dochodzić do kompromisu. Ale w czasie, kiedy nad światem wisi kryzys finansowy, obie partie głęboko wierzyły, że tylko ich recepta może uchronić kraj od nieuchronnej katastrofy – wyjaśnia „Rz" prof. Jack Citrin, politolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley.

Barack Obama wygrał wybory w 2008 roku, obiecując wyciągnięcie kraju z recesji. Plan prezydenta zakłada zwiększanie wydatków publicznych, co ma ożywić wzrost gospodarczy i pomóc w zmniejszeniu bezrobocia. Dla republikanów jedyna rozsądna polityka to drastyczne oszczędności. Dlatego w zamian za zgodę na podniesienie poziomu zadłużenia zażądali ogromnych ustępstw, całkowicie rozbijających koncepcję prezydenta. Chcieli znacznych cięć wydatków i wykluczali likwidację jakichkolwiek ulg podatkowych dla najbogatszych, którzy zdaniem prawicy odpowiadają za wzrost gospodarczy i tworzą nowe miejsca pracy.

Wiceprezydent Joe Biden, przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Joe Boehner i przewodniczący grupy negocjacyjnej demokratów Harry Ried z trudem osiągnęli kompromis. Republikanie na każdym kroku pokazywali, że będą nieprzejednani. Boehner nie oddzwaniał nawet po telefonie od prezydenta. Nie zmiękczyła go też partyjka golfa w towarzystwie Obamy. Obie strony zaczęły się oskarżać o zrywanie negocjacji. Specjaliści od piaru dwoili się i troili, przekazując mediom co smaczniejsze kąski na temat przebiegu negocjacji. Oczywiście w złym świetle stawiające przeciwników. – Obama wściekł się i wyszedł – mówili republikanie po jednym ze spotkań. – Nic podobnego. Po prostu zakończył rozmowę i się pożegnał – opowiadali demokraci.

Prezydent w defensywie

Dla wszystkich stawało się jasne, że przywódca najpotężniejszego mocarstwa znalazł się w sytuacji, kiedy opozycja na oczach całego świata bezlitośnie wykręca mu rękę. Mógł jedynie odwoływać się do odpowiedzialności za Amerykę i światową gospodarkę. Albo przypominać, że amerykański system polityczny opiera się na kompromisach i każdy powinien wyjść z negocjacji zadowolony. To jednak nie wystarczyło.

„Ciężko wypracowany kompromis wymagał wielkich wyrzeczeń obu stron. Zarówno demokratów, jak i demokratów" – ironizował satyryczny portal The Onion, kiedy wreszcie osiągnięto porozumienie.

Eksperci od negocjacji długo będą zachodzić w głowę, jak prezydent Obama doprowadził do sytuacji, że był całkowicie nieprzygotowany do walki o swój fundamentalny plan i nie miał żadnej karty przetargowej. Nie zaplanował działań na kilka ruchów naprzód. Jeszcze w grudniu zeszłego roku sam sobie wytrącił z ręki kartę przetargową, zgadzając się na przedłużenie ulg podatkowych dla najbogatszych, na których zależało republikanom. Mógł też wcześniej zdobyć poparcie Kongresu dla wyższego poziomu zadłużenia, kiedy jeszcze demokraci mieli większość w Izbie Reprezentantów.

– Partia Demokratyczna się do tego wtedy nie paliła, bo obawiała się, że dojdzie do walki politycznej, która zaszkodzi jej przed listopadowymi wyborami do Kongresu. Dlatego odłożono decyzję na później – tłumaczy „Rz" prof. David Orentlicher z wydziału prawa Uniwersytetu Indiana i członek Partii Demokratycznej zasiadający w stanowym kongresie w latach 2004 – 2008.

Mimo odłożenia decyzji demokraci przegrali wybory. A teraz wypracowany w bólach kompromis i tak nie uchronił Ameryki od pierwszego w historii obniżenia oceny wiarygodności kredytowej, co wywołało panikę na rynkach finansowych.

Wielu demokratów i analityków uważa, że prezydent mógł tego uniknąć, sięgając po polityczną bombę atomową. Mógł skorzystać z nadzwyczajnych uprawnień, które mu daje14. poprawka do konstytucji. Zgodnie z nią prezydenckim dekretem mógł podnieść poziom zadłużenia bez zgody Kongresu. Niewykluczone, że wystarczyłaby taka groźba, aby przełamać impas.

– Pewnie dlatego tego nie zrobił, bo byłby to precedens. Obawiał się, że obróci przeciwko sobie cały Kongres, który nie lubi, gdy się ogranicza jego władzę – mówi „Rz" Robert Erikson, były redaktor naczelny pisma „American Journal of Political Science".

Pod presją Tea Party

Po zaciekłej walce o budżet notowania Baracka Obamy spadły do najniższego poziomu, chociaż 48 procent poparcia przy 47 procentach ocen negatywnych to jeszcze nie katastrofa. Na historycznie niskim poziomie jest za to zaufanie do Kongresu. Poważnie ucierpiał wizerunek Grand Old Party, czyli starej, dobrej partii, jak mawiają o Partii Republikańskiej Amerykanie. Najwięcej słów krytyki pada pod adresem ruchu herbacianego Tea Party, który jest obwiniany o zaostrzenie stanowiska republikanów.

Tea Party szturmem weszła na scenę polityczną w 2009 roku jako ruch białej klasy średniej, która protestuje przeciwko establishmentowi i domaga się ograniczenia roli rządu, zmniejszenia wydatków, ograniczenia deficytu oraz jak najniższych podatków.

 

– Pożywką dla ruchu stało się błyskawicznie rosnące zadłużenie państwa za prezydentury Obamy. Tak jak szybko pogarszała się sytuacja finansowa kraju, tak samo szybko rosła popularność tego ruchu – przypomina prof. Citrin. W efekcie już po roku libertariański ruch społeczny wprowadził do Izby Reprezentantów aż 40 aktywistów. Do tego doszło 200 miejsc zajmowanych przez partię republikańską, co w efekcie dało konserwatystom pełną kontrolę nad niższą izbą Kongresu, w której jest 435 miejsc. Republikanie doskonale wiedzą, że mają przewagę tylko dzięki partii herbacianej. Najważniejsi politycy republikanów zdają sobie też sprawę, że bez poparcia Tea Party nie mają co liczyć na nominacje w zbliżających się wyborach prezydenckich. Dlatego w czasie bitwy o poziom zadłużenia postępowali zgodnie z życzeniami herbacianych działaczy.

– Lewica oskarża republikanów i Tea Party, że zaszantażowali Amerykę. Gorzej. Że narazili cały świat dla własnych wąsko pojmowanych interesów. To propaganda. Republikanie uważają i mają do tego prawo, że to Obama zagraża Ameryce i całemu światu przez swoją nierozsądną politykę gospodarczą. I że za wszelką cenę należy doprowadzić do zmniejszenia wydatków. Skoro ruch herbaciany obiecał to wyborcom, trudno, żeby przy pierwszej okazji złamał obietnicę – mówi „Rz" prof. Timothy M. Hagle, politolog z Uniwersytetu w Iowa i członek Partii Republikańskiej. Jego zdaniem zrzucanie winy na republikanów jest typowym czarnym piarem.

– Obama próbuje teraz wyrównać straty, jakie poniósł w czasie negocjacji. Tymczasem mamy do czynienia z normalnym kompromisem. Obie strony musiały pójść na ustępstwa. Jest także wielu republikanów niezadowolonych z tego porozumienia – tłumaczy Hagle. – Nasz system polityczny, gdzie prezydent i Kongres mają możliwość blokowania swoich inicjatyw, wymusza zdolność do wypracowywania kompromisu. Ale w ostatnich latach doszło do takiej polaryzacji sceny politycznej, że te kompromisy stają się coraz trudniejsze. I teraz to było wyraźnie zauważalne – dodaje prof. Citrin.

Gdzie zrobić cięcia?

Podczas gdy sam John Boehner mówi, że uzyskał w negocjacjach 98 proc. tego, co chciał, wielu konserwatystów krytykuje porozumienie. Ich zdaniem zaproponowane cięcia nie są wystarczająco ambitne i za bardzo rozłożone w czasie. Szukaniem poważnych oszczędności zajmie się dopiero specjalna dwupartyjna komisja, która ma być powołana w połowie sierpnia. Sześciu demokratów i tyle samo republikanów do 23 listopada ma wypracować nowy kompromis. Prezydent Barack Obama już otwarcie przyznał, że sądząc po ostatniej walce, nie będzie to łatwe.

– Powiedziałbym nawet, że wydaje się to niemożliwe. W superkomisji będzie odbywać się dalsza walka – przewiduje Jack Citrin. – Porozumienie nie rozwiązało de facto problemów finansowych krajów. Najwyżej je odwleka w czasie. Szykuje się więc dalszy spór – wtóruje mu Robert Erikoson.

Eksperci są zgodni, że demokraci będą chcieli szukać cięć głównie w budżecie obronnym, który jest oczkiem w głowie republikanów. Republikanie najchętniej okroiliby za to do minimum system ubezpieczeń społecznych, którego reforma jest największym osiągnięciem prezydenta Obamy. Jeśli obie strony nie dojdą do porozumienia, cięcia obejmą wszystkie działy budżetu.

Ale pojawiają się też pojedyncze głosy, że negocjacyjny thriller zakończył się zwycięstwem prezydenta Baracka Obamy. Wynegocjowany kompromis zakłada bowiem podniesienie poziomu zadłużenia o tyle, by nie trzeba było ponownie prosić Kongresu o zgodę przed wyborami prezydenckimi pod koniec przyszłego roku. Słynny amerykański biznesmen Donald Trump mówi bez ogródek, że republikanie stracili szansę na wysadzenie Obamy z prezydenckiego fotela. Gdyby spór, który Ameryka obserwowała przez kilka tygodni, powrócił tuż przed wyborami, prezydent mógłby stracić szanse na reelekcję.

– Donald Trump ma bardzo biznesowe spojrzenie na politykę i czasem widzi to, czego inni nie dostrzegają. Rzeczywiście, zablokowanie teraz porozumienia uniemożliwiłoby prezydentowi stymulowanie gospodarki. Koniec końców to prezydent ponosi odpowiedzialność za jej stan. Więc to on zapłaciłby polityczną cenę, gdyby nie udało się jej ożywić – przyznaje David Orentlicher.

Do wyborów zostało jeszcze 15 miesięcy. Jeśli strategia prezydenta Obamy nie zacznie przynosić efektów, będzie mu trudno przekonać Amerykanów, że spełnił wyborcze obietnice ożywienia gospodarki i zmniejszenia bezrobocia. Zwłaszcza, że kiedy obejmował urząd, wynosiło 6 proc. Teraz utrzymuje się na rekordowo wysokim poziomie 9 procent.

– Bezrobocie wzrosło w czasie prezydentury Obamy i ciężko mu będzie się z tego wytłumaczyć wyborcom. Podobno żaden prezydent nie został wybrany powtórnie, kiedy bezrobocie przekraczało 7 procent – mówi prof. Timothy Hagle.

Hasło wyborcze „gospodarka głupcze", które w 1992 roku pomogło Billowi Clintonowi w odebraniu prezydentury George'owi Bushowi, ma szansę teraz powrócić. Republikanie zamierzają zrobić wszystko, aby zminimalizować szkody, jakie ich zdaniem ma dla kraju polityka demokratów. Jeśli wystawią dobrego kandydata, który będzie w stanie skutecznie walczyć z prezydentem na gruncie gospodarczym i przekona wyborców, że nie tylko nie spełnił pokładanych w nim nadziei, ale pogrążył kraj w jeszcze większym kryzysie – to Obamie będzie trudno wygrać wybory.

– Urzędujący prezydent ma przewagę. Nie musi zabiegać o dostęp do mediów. Może przemawiać kiedy chce i jak długo chce. Na spotkania z prezydentem ściągają tłumy. Obama może wykorzystać swoją charyzmę i dar przemawiania. Ale tym razem to może już nie wystarczyć – przyznaje David Orentlicher.

Kiedy republikański prezydent Ronald Reagan leżał w szpitalu po zamachu na jego życie, przyszedł go odwiedzić przywódca demokratów w Izbie Reprezentantów Tip O'Neil. Ranny prezydent spał, więc polityk demokratów klęknął przy łóżku i zaczął się modlić. Reagan się przebudził i dołączył do modlitwy. Kiedy skończyli, O'Neil ucałował prezydenta w rękę. „Niech Bóg pana błogosławi" – powiedział.

Dziś opowieść o politykach, którzy się zaciekle atakowali, ale prywatnie darzyli wielkim szacunkiem i potrafili znajdować kompromisy, brzmi w Ameryce jak bajka. Przez ostatnich kilka tygodni widziała ona jedną z najbardziej zaciekłych wojen politycznych w historii. W rolach głównych: prezydent Barack Obama i przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Joe Boehner.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne