Kiedy republikański prezydent Ronald Reagan leżał w szpitalu po zamachu na jego życie, przyszedł go odwiedzić przywódca demokratów w Izbie Reprezentantów Tip O'Neil. Ranny prezydent spał, więc polityk demokratów klęknął przy łóżku i zaczął się modlić. Reagan się przebudził i dołączył do modlitwy. Kiedy skończyli, O'Neil ucałował prezydenta w rękę. „Niech Bóg pana błogosławi" – powiedział.
Dziś opowieść o politykach, którzy się zaciekle atakowali, ale prywatnie darzyli wielkim szacunkiem i potrafili znajdować kompromisy, brzmi w Ameryce jak bajka. Przez ostatnich kilka tygodni widziała ona jedną z najbardziej zaciekłych wojen politycznych w historii. W rolach głównych: prezydent Barack Obama i przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Joe Boehner.
2 sierpnia 2011 roku miał nastąpić koniec świata, a w najlepszym razie się rozpocząć. Tak przynajmniej przedstawiali to demokraci. Zadłużenie Ameryki miało osiągnąć maksymalny poziom, na który zezwolił Kongres. Bez jego podwyższenia Ameryka straciłaby zdolność do pożyczania pieniędzy i nie byłaby w stanie płacić swoich rachunków. Nawet jeśli mało kto wierzył, że możliwe jest bankructwo największej gospodarki świata, to utrata jej wiarygodności wydawała się równie przerażającą wizją.
– Jeżeli nie zwiększymy poziomu zadłużenia, możemy zachwiać wiarygodnością dolara, co może spowodować recesję gorszą, niż mieliśmy ostatnio, a nawet depresję – ostrzegał w styczniu demokratyczny senator Charles Schumer. Obama wiedział, że rozmowy z republikanami nie będą łatwe, ale nie spodziewał się, że dostanie aż tak bolesną lekcję. Wielu ekspertów uważa, że poniósł całkowitą klęskę, która może kosztować go prezydenturę. – Doszło do spektakularnej bitwy o dwie całkowicie odmienne wizje państwa. Demokraci zawsze byli za zwiększaniem kontroli nad państwem i rozbudowywaniem systemu socjalnego. Republikanie uważają, że państwo powinno w jak najmniejszym stopniu ingerować w życie obywateli i trzeba zmniejszać podatki. Zawsze potrafili jakoś dochodzić do kompromisu. Ale w czasie, kiedy nad światem wisi kryzys finansowy, obie partie głęboko wierzyły, że tylko ich recepta może uchronić kraj od nieuchronnej katastrofy – wyjaśnia „Rz" prof. Jack Citrin, politolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley.
Barack Obama wygrał wybory w 2008 roku, obiecując wyciągnięcie kraju z recesji. Plan prezydenta zakłada zwiększanie wydatków publicznych, co ma ożywić wzrost gospodarczy i pomóc w zmniejszeniu bezrobocia. Dla republikanów jedyna rozsądna polityka to drastyczne oszczędności. Dlatego w zamian za zgodę na podniesienie poziomu zadłużenia zażądali ogromnych ustępstw, całkowicie rozbijających koncepcję prezydenta. Chcieli znacznych cięć wydatków i wykluczali likwidację jakichkolwiek ulg podatkowych dla najbogatszych, którzy zdaniem prawicy odpowiadają za wzrost gospodarczy i tworzą nowe miejsca pracy.
Wiceprezydent Joe Biden, przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Joe Boehner i przewodniczący grupy negocjacyjnej demokratów Harry Ried z trudem osiągnęli kompromis. Republikanie na każdym kroku pokazywali, że będą nieprzejednani. Boehner nie oddzwaniał nawet po telefonie od prezydenta. Nie zmiękczyła go też partyjka golfa w towarzystwie Obamy. Obie strony zaczęły się oskarżać o zrywanie negocjacji. Specjaliści od piaru dwoili się i troili, przekazując mediom co smaczniejsze kąski na temat przebiegu negocjacji. Oczywiście w złym świetle stawiające przeciwników. – Obama wściekł się i wyszedł – mówili republikanie po jednym ze spotkań. – Nic podobnego. Po prostu zakończył rozmowę i się pożegnał – opowiadali demokraci.