Z Passentem też szybko poszło. On jest silnie ironiczny, od razu rozbawiła go sytuacja, w której on opowiada swoje życie akurat w naszym wydawnictwie. Bo ja dla prawicy jestem zdrajcą z lewicowego salonu, tymczasem dla lewicy twardym prawicowcem. Passent od razu powiedział, że nasza współpraca będzie miała w sobie coś pikantnego. Jego życie jest przeciekawe. Nigdy nie słyszałem tak pasjonującej historii żydowskiej. On nic nie pamięta ze swojego dzieciństwa, nie znał swoich rodziców, nie wiedział, gdzie był ukrywany, przez kogo. Dopiero po latach jako dojrzały człowiek zaczął badać własne dzieciństwo jak detektyw – z poszlak, ze strzępów relacji. Ciekawy jest jego stosunek do PRL, bardzo skomplikowany, bo on był lojalny nie tyle wobec systemu, ile wobec „Polityki". Zbyt dużo wyjeżdżał za granicę, by wierzyć w komunizm, natomiast zbyt dużo dała mu „Polityka", by pozostał na Zachodzie. Bo ucieczka znanego publicysty byłaby końcem Mieczysława Rakowskiego i jego ekipy.
Jaki ma stosunek do samego siebie?
Podobnie jak Paradowska – chłodny i lekceważący. Często powtarza: byłem ignorantem, myliłem się, byłem zarozumiały. Ciekawa jest jego geografia bólu, która wyszła w trakcie naszej pierwszej rozmowy. Okazało się, że zarzut współpracy SB był jednym z jego największych przeżyć. Pytam: dlaczego to dla pana takie ważne, przecież wasze środowisko jest przeciwne lustracji? A on mówi, że nie chce, aby koledzy z redakcji mieli go za kapusia. I raptem widzę, że współpraca z SB jest grzechem nie tylko dla prawicy. To są te tożsamościowe pęknięcia, które mnie interesują.
Jednak pełen ekshibicjonizm to była książka Jadwigi Staniszkis. Nie miał pan odruchu, by bronić jej przed nią samą?
Nie, choć wiem, że autor rozmowy Cezary Michalski niektóre rzeczy pominął. Ja w tej książce nie widzę ekshibicjonizmu, bo to słowo opisuje natrętne ujawnianie rzeczy, których nie powinno się ujawniać. Wiem, że kilka osób oburzyło przyznanie się do aborcji czy opowieść o kolejnych związkach, ale tabuizowanie takich faktów uważam za śmieszne. Jeśli nawet profesor Staniszkis, ze swoim wysokim, profesorskim językiem, nie może mówić o takich sprawach, to kto może?
Mówimy o sposobie. Trochę wcześniej ukazała się świetna książka Andy Rottenberg. Ona też opowiada o rzeczach mocnych, drastycznych. Opowiada szczerze. Tylko że jej opowieść jest pogłębiona o analizę przeżyć. Zwierzenia Jadwigi Staniszkis były dla mnie z cyklu: przychodzi Staniszkis do dziennikarza. Anda Rottenberg też się odkrywa, a jednak ma nad tym kontrolę.
Książka Rottenberg w istocie jest świetna. Ale tezy, że w rozmowie takiej pary jak Staniszkis i Michalski brakuje „pogłębionej analizy", nie przyjmuję. Akurat ta dwójka nawet nie potrafi mówić w niepogłębiony sposób. Problem, o którym pani mówi, polega na czymś innym. W Polsce poziom szczerości w obszarze literatury faktu jest zdecydowanie zbyt mały, zwłaszcza w porównaniu z tym, co się dzieje w Europie czy Stanach Zjednoczonych. I czytelnik od tego odwykł.
Na szczęście inteligentni autorzy nie lubią ugrzecznionych opowieści. Konserwatywny publicysta Rafał Ziemkiewicz, co mi się niezwykle podobało, w czasie rozmowy wstępnej od razu zadeklarował, że jest gotów mówić o wszystkim, także o swoim rozwodzie i jego zgoła niekonserwatywnej książce „Ciało obce".
Jadwiga Staniszkis mówiła potem, że jednak z tego wywiadu była niezadowolona. Ale ona opowieść o sobie zaaprobowała. A jest bohater – Wojciech Cejrowski – którego biografię wydaliście wbrew jego woli. Odsądzał państwa od czci i wiary, nazywał hienami, odpadami osobowymi z „Dziennika".
Jedna wielka gra. Cejrowski od początku pomagał w powstawaniu tej książki. A gdy powstała, tak mu się spodobała, że przyszedł do mnie i zaproponował, żeby książkę wydać w koedycji z Zyskiem, który ma licencję na serie, w której ukazują się inne książki Cejrowskiego. Argumentował, że to zwiększy sprzedaż książki. I tak zrobiliśmy.
Podobnie było z Żuławskim? On też odcinał się od wywiadu, który u was wydał.
Żuławski był strasznie pokaleczony po „Nocniku".
Sam się do was zwrócił?
Nie, my do niego. Jest ciekawą postacią, zainteresowanie nim było oczywiste. Żuławski przystał na pomysł, domagał się tylko, by nie podpisywać z nim umowy. Potem chciał, by w umowie zapisać, że książka ukaże się bez autoryzacji. Żuławski bał się pozwania, ale takiej umowy nie mogliśmy podpisać. Zdecydowaliśmy więc, że Żuławski będzie się od nas odcinał, a my to akceptujemy. Represje, z jakimi spotkał się za „Nocnik", aresztowanie książki – to było kuriozum.
Który bohater szczególnie panu zaimponował?
Marek Migalski. Napisał historię ostatnich kilku lat, kiedy był jeszcze w PiS. Szalenie odważną. Wydał ją już po Smoleńsku i nie znalazło się tam nic na temat Lecha Kaczyńskiego. Kiedy tę książkę przeczytałem, powiedziałem mu: za taką książkę wylatuje się z partii. Migalski chyba dopiero wtedy zdał sobie z tego sprawę, chwilę problem przemyślał i oświadczył: niczego nie zmieniam. Mnie się spodobało, że ktoś z PiS potrafi dostrzec, że Lech Kaczyński był politykiem nieistotnym. I ma do tego odwagę, by to napisać. Został wyrzucony na miesiąc przed premierą książki, ale gdyby tak się nie stało, zostałby wyrzucony za książkę.
Których książek wydanych przez konkurencję pan żałuje?
Wywiadu rzeki z Ludwikiem Dornem, bo też uważaliśmy, że Dorna trzeba robić. I oczywiście biografii Kapuścińskiego.
Starali się państwo o prawo druku książki Domosławskiego, kiedy Znak ją odrzucił?
Dopiero startowaliśmy z wydawnictwem. Ale chętnie byśmy ją wzięli.
Z Graczykiem nie zmarnowaliście szansy.
To była inna historia. Po prostu uznaliśmy, że nie może być tak, aby taka książka miała się nie ukazać.
Dobrze się sprzedaje?
Średnio, bo dotyczy bardzo elitarnego środowiska. W tym wypadku nie chodziło nam o sprzedaż, ale o zasady.
W ilu egzemplarzach musi się sprzedać książka, żeby opłacało się ją wydać?
Nie ma reguły. My staramy się nie myśleć przesadnie w kategoriach ekonomicznych. Zwłaszcza że rynek książki to wielka loteria. Nigdy nie wiadomo, co się spodoba. Dlatego ustawiamy książki pod własne intuicje, mają być ciekawe, świeże, oparte na dobrych piórach. I ta logika się nam opłaca. Kiedy ignorujemy stare prawdy rynku, że na polityce się nie zarabia, odnosimy sukces.
Liczył pan, ilu bohaterów państwu odmówiło?
Jednak dużo częściej to my odmawiamy. Typowe dla wydawnictwa jest to, że ludzie do nas dzwonią z propozycjami: napiszcie moją biografię, zróbcie ze mną wywiad rzekę. A kiedy się potem spotykamy, widzimy, że w tych ludziach nie ma tajemnicy. Albo że rozmowę należy odłożyć na pięć lat.
To ile razy odmówiono?
Kilka razy. Powody są dwojakiego rodzaju. Albo ktoś mówi, że nie czuje się gotowy, nie zasługuje itp. Albo mówi, że jest zaprzyjaźniony – i tu padają nazwiska Pawła Szweda, Jerzego Illga, Tadeusza Zyska czy Beaty Stasińskiej. Takie odmowy nie bolą, bo to najlepsi polscy wydawcy.
A z kim Czerwone i Czarne najbardziej chciałoby wydać wywiad rzekę? Jak każde wydawnictwo – z Tadeuszem Mazowieckim?
Nie, ponieważ uważam go za jednego z najgorszych polskich premierów, w dodatku niezdolnego do refleksji nad sobą. Natomiast bardzo mnie interesuje świat mediów elektronicznych i show-biznesu. Jest dużo mądrzejszy, niż się powszechnie wydaje. A ludzie, którzy go tworzą, często mają do opowiedzenia ciekawe historie.
Monika Olejnik, Tomasz Lis, Jacek Żakowski?
Jak najbardziej. Każda z tych osób jest ciekawa. Chętnie też wydalibyśmy wywiad z ojcem Tadeuszem Rydzykiem. Mógłby go przeprowadzić nawet dziennikarz z jego szkoły.