„Londyn" Petera Ackroyda należy do tej kategorii. Czytać go można jak encyklopedię – po kawałku, na wyrywki, skacząc co kilka stron, mieszając rozdziały. I na pewno więcej niż raz, za każdym podejściem odkrywając nowe szczegóły.
Po raz pierwszy wziąłem ją do ręki w miejscu jak najbardziej akuratnym: była to księgarnia w podziemiach katedry św. Pawła w Londynie. Efekt był piorunujący – zamiast razem z córką wspinać się ścieżką turystycznej wycieczki pod kopułę, zostałem na kamiennej ławeczce w dole i czytałem, bo nie mogłem się oderwać.
Znajdziecie tu wszystkie Londyny, o jakich słyszeliście w innych książkach. Jest Londyn Szekspira, zamarzniętej Tamizy i wielkiego pożaru; jest Londyn Dickensa – więzienia za długi, przepełnione kamienice, bandy uliczników; jest Londyn wielkiej rewolucji przemysłowej, wypełniający się po brzegi tłumem robotników, uginający się pod ciężarem smogu i dymu oraz drżący, gdy tunele metra zaczynają przegryzać jego fundamenty. Jest Londyn rzymski i edwardiański, średniowieczny i ten Sherlocka Holmesa. Miasto, którego, jak pisze autor, „magiczna energia przetrwała do dzisiaj".
Ackroyd ze znakomitym skutkiem miesza porządki – raz opowiada chronologicznie, innym razem skupia się na wybranych konkretach – historii targowisk, więzień czy życiu nocnym. Nigdy nie zapomina o tym, że miasto to ludzie, więc na kartach jego książki ożywają malownicze tłumy i utalentowane jednostki: bogacze i nędzarze, łotry i filantropi, geniusze i obłąkani.
A kiedy skończycie lekturę, może będziecie mieć kiedyś okazję, by jej epilogiem był poranny niedzielny spacer wzdłuż Tamizy – choćby Queen's Walk. Może od Victoria Station przez The Mall do Trafalgar Square. Na pewno przez Whitehall, obok New Scotland Yardu i ufortyfikowanego zaułka znanego jako Downing Street. Jest wtedy cicho, turyści odsypiają sobotnie szaleństwa, a Londyn jak nigdy wygląda na imperialną stolicę. Imperium już dawno nie ma, ale serce olbrzyma – ciągle tu jest.