Kim byli lekarze pracujący dla stalinowskiej bezpieki?

Kim byli lekarze pracujący dla stalinowskich organów bezpieczeństwa? Ludźmi niosącymi pomoc niezależnie od okoliczności czy wspólnikami oprawców? Środowisko medyczne nigdy nie odniosło się do ich dwuznacznej roli

Publikacja: 05.11.2011 00:01

Kim byli lekarze pracujący dla stalinowskiej bezpieki?

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Widział, jak prowadzili Pileckiego pod ręce. Rotmistrz chciał iść sam. Poprosił, by na to pozwolili. Mały budynek, do którego zmierzali, stał za X Pawilonem. Weszli do środka, usłyszał jeden strzał. Potem zobaczył lekarza w wojskowym mundurze, który wszedł do budynku, by stwierdzić zgon. Tak po wielu latach Ryszard Mońko, zastępca naczelnika więzienia na Mokotowie, odtwarzał szczegóły egzekucji rotmistrza Pileckiego. Zapamiętany przez niego „lekarz w wojskowym mundurze" to Kazimierz Jezierski. Podpis porucznika doktora habilitowanego widnieje pod protokołem wykonania wyroku śmierci z 25 maja 1948 r.

Kiedy pod koniec lat 90. toczyła się w Polsce batalia o odebranie szczególnych uprawnień emerytalnych ludziom zatrudnionym w UB, pojawiały się przykłady sprzątaczek, które „tylko" ścierały krew. Jednak o lekarzach – którzy „tylko" doprowadzali ofiary przesłuchań do stanu umożliwiającego dalsze tortury – nikt nie wspominał.

Jak godzili przysięgę Hipokratesa z podpisywanym zobowiązaniem do utrzymania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, cokolwiek było im wiadome z okresu pracy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego? Gdzie stawiali sobie granice kompromisu w relacjach z aparatem przemocy, który wykorzystywał ich umiejętności w procesie brutalnego niszczenia ludzi? Czy w ogóle sobie te granice stawiali? Środowisko medyczne do dwuznacznej roli kolegów zatrudnionych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Wewnętrznego nigdy się nie odniosło. Zdarzały się za to przypadki spektakularnych karier naukowych osób, które w życiorysie miały bliską współpracę z aparatem bezpieczeństwa w czasach stalinizmu.

Usta bez uśmiechu

Kazimierz Jezierski, rocznik 1914, twarz owalna, włosy ciemny blond, oczy piwne, sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Na dołączonych do akt fotografiach uderza spokój i pewność siebie, choć usta nigdy się nie uśmiechają. Pochodził z lekarskiej rodziny. Ojciec, Zbigniew, jako trzydziestolatek przeszedł konwersję z wyznania mojżeszowego na katolicyzm. Młody Jezierski do żydowskich korzeni się już nie przyznawał.

Przed wojną uczęszcza do gimnazjum ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie, w 1932 r. zaczyna studia medyczne. Wydział lekarski ukończy we Lwowie już w roku 1940. Przebieg kariery zawodowej niezbyt oryginalny: 1940 – 1944 szpital św. Rocha w Warszawie, w tym samym czasie przychodnia w Babicach pod stolicą, od 1945 do 1947 r. asystent na oddziale chirurgicznym Szpitala Wolskiego. Nic, co by tłumaczyło napisane w czerwcu 1947 r. podanie: „Niniejszym uprzejmie proszę o zatrudnienie mnie w charakterze lekarza – chirurga więzienia w Mokotowie".

Co stało za tą decyzją? Być może strach. Dwa lata po wojnie Jezierski już raczej wie, że ojciec zginął w Katyniu. Młodszy brat Andrzej, wówczas nieco ponaddwudziestoletni – więzień Pawiaka, a następnie obozu koncentracyjnego – przebywa w Anglii. Kazimierz najpierw podaje jego adres, potem twierdzi, że nie utrzymuje z nim kontaktu.

Być może jednak Kazimierz Jezierski boi się o kogoś innego. Jego życiową partnerką jest słynna śpiewaczka Wiera Gran. Jezierski chroni ją przez całą wojnę. Ale po jej zakończeniu pojawiają się – niepoparte zresztą żadnymi dowodami – zarzuty, że Gran w getcie kolaborowała z nazistami. Biografka śpiewaczki Agata Tuszyńska pisze, że ta nie domyślała się powodów, dla których jej partner zatrudnił się na Rakowieckiej. Dopuszcza możliwość, że chciał chronić ukochaną w samym sercu instytucji, która przesądzała o winach i wyrokach.

Jedno jest pewne: w dokumentach Jezierskiego zachowanych w IPN nie ma śladu, by był szantażowany. Na Rakowieckiej kwitował wykonane wyroki śmierci. Oprócz rotmistrza Pileckiego, także m. in. członków IV Zarządu WiN: Łukasza Cieplińskiego, Adama Lazarowicza, Mieczysława Kawalca, Józefa Rzepki, Franciszka Błażeja, Józefa Batorego, Karola Chmiela.

Wolnościowi na Mokotowie

Jezierski był jednym z kilku tzw. lekarzy wolnościowych na kontrakcie w szpitalu więziennym na Mokotowie. Historyk i publicysta Tadeusz M. Płużański podaje, że pracowali tam także płk dr Maksymilian Kasztelański, przeniesiony później do Wrocławia, płk dr Ludwik Garmada, żołnierz powstania warszawskiego, a także dermatolog Stefania Jabłońska. Oprócz nich szpital zatrudniał doraźnie aresztantów.

Czytając składane w MBP sprawozdania więziennej służby zdrowia, można byłoby uwierzyć, że mieliśmy tam do czynienia z normalnymi więzieniami i normalnymi szpitalami. Borykającymi się, co prawda, z niedoborem personelu, sprzętu i leków, niepozbawionymi jednak humanitaryzmu i troski o pensjonariuszy.

W myśl zaleceń pierwszym filtrem wyłapującym chorych jest felczer lub siostra, która robi obchód po oddziałach. Drobne opatrunki wykonuje się w ambulatorium. Chorzy więźniowie mają możliwość zgłaszania się tu dwa razy w tygodniu. Internista może zlecić konsultacje chirurgiczne, okulistyczne czy psychiatryczne. To on kieruje albo na izbę chorych, albo do szpitala. W ambulatorium przeprowadza się najprostsze zabiegi jak zszycia. Do izby chorych, w której jest miejsce dla 44 pacjentów, trafiają przypadki krótkotrwałe, wysypki, anginy, bronchity. Całość jest podzielona na część męską i żeńską, dwie izolatki i salę chroników. Władza ludowa starała się – w myśl zaleceń – w pierwszym rzędzie wyłowić choroby zakaźne, weneryczne i gruźlicę.

Sam szpital na 220 łóżek jest odnowiony, mieści się w oddzielnym budynku. Ma gabinet dentystyczny, wenerologiczny, fizjoterapię, a także laboratorium oraz oddział położniczy. I tylko statystyki muszą zastanawiać. W ciągu czterech miesięcy 1947 r. lekarz w ambulatorium przyjął ponad 10 tys. pacjentów. Kiedy więc mjr Marek Harwicz, naczelnik szpitala więziennego na Mokotowie, chwali się, że liczba zgonów w szpitalu więziennym nie przerasta ilości zgonów w szpitalach wolnościowych, to już nie dodaje, że do szpitali wolnościowych trafiają ludzie chorzy, do więzienia zaś zdrowi, których tam właśnie doprowadzono do choroby lub śmierci.

W szpitalu więziennym na Mokotowie zmarło wielu więźniów politycznych, w tym – po morderczym śledztwie – legendarny dowódca wileńskiej AK gen. Aleksander Krzyżanowski, „Wilk". Tadeusz M. Płużański przywołuje wypowiedź Alojzego Grabickiego, naczelnika więzienia mokotowskiego: „Szpital więzienny na Mokotowie był całkowicie w dyspozycji Departamentu Śledczego i Departamentu X. Wstępu tam nie mieliśmy".

Szczepionka Fiłatowa

Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów, Wronki, Rawicz" wspomina niekonwencjonalne metody stosowane w szpitalu: na niemal wszystkie choroby stosowano tam tzw. szczepionkę Fiłatowa. „Polegało to na tym, że nacinało się skórę pacjenta, żeby włożyć pod nią wycinek z łożyska rodzącej matki. Mnie stosowano tę szczepionkę dwukrotnie, ale niestety nie przyczyniła się ona do poprawy mego zdrowia w najmniejszym nawet stopniu" – pisze Minkiewicz.

Największy problem dla personelu musieli jednak stanowić skatowani do nieprzytomności pacjenci. Lekarze zdawali sobie przecież sprawę, że przedłużając więźniom życie, jednocześnie pomagają śledczym, by nadal mieli nad kim „pracować". Stanisław Krupa wspomina kolegę z celi: „Kiedy go od nas zabrano, wyglądał na w pełni zdrowego i silnego chłopa. Po raz drugi spotkałem go rok później, już na „ogólniaku". Przy pierwszym zetknięciu nie poznałem go. Kiedy powiedział: Staszek, to ja, Ziutek z 19 – zaniemówiłem z przerażenia. (...) Teraz to już całkiem ze mną dobrze. Podleczyli mnie w szpitalu, oczywiście więziennym. Leżałem tam kilka tygodni".

Przesłuchiwany był noc i dzień. Przez trzy miesiące noc w noc od apelu do pobudki stawał nagi na betonowej podłodze w rogu celi. Pewnego ranka nie wstał, obudził się w więziennym szpitalu. „Gdyby nie uparty wysiłek doktor Kamińskiej, zapewne gryzłbym ziemię gdzieś w bezimiennej mogile" – opowiadał. Wrócił do celi z opinią lekarską, że „człowiekowi temu wiele życia nie zostało". Nie ciągano go już na śledztwo. Dostał siedem lat, po amnestii darowano mu połowę, zaliczono to, co odsiedział. Wyszedł na wolność. Można więc powiedzieć, że lekarzom więziennym zawdzięczał życie.

Każdy z lekarzy „wolnościowych" miał wpisany w zakres obowiązków opiekę nad dwoma oddziałami więzienia. Raz w tygodniu powinien je obejść i skontrolować, następnie wpisać w zeszycie kontroli sanitarnej uwagi. Jak wyglądały te obchody? Czy w ogóle lekarze wychodzili poza teren szpitala i izby chorych? Gdyby to zrobili, musieliby się przecież natknąć na skatowanych aresztantów w celach. Musieliby natrafić na karcer w XII Pawilonie – celę o wymiarze metra kwadratowego, bez okna, w której przetrzymywano tygodniami nagich aresztantów. Podłoga była tam położona niżej niż na korytarzu, by więzień mógł załatwiać potrzeby fizjologiczne pod siebie. Po pobycie w takiej celi więźniowie wychodzili z zakażeniami. Musieliby też spostrzec miesiączkujące kobiety, które drą na sobie ubrania na szmatki, bo nie mają ligniny ani waty.

Podpis na akcie zgonu

Lekarze więzienni potrzebni byli do stwierdzenia zgonu po egzekucji. Stefania Jabłońska, dziś światowej sławy dermatolog, autorka wielu podręczników, tłumaczyła Małgorzacie Szejnert w książce „Śród żywych trupów", że lekarzom kobietom udawało się tego uniknąć. Brał to na siebie kapelan więzienny. A jednak – to jej podpis tkwi na sześciu protokołach zgonów żołnierzy podziemia niepodległościowego. Stwierdziła m. in. śmierć płk. Stanisława Kasznicy, ostatniego dowódcy Narodowych Sił Zbrojnych.

Przypadek doktor Jabłońskiej jest zresztą znamienny. Etatowa pracowniczka wydziału VI MBP, oprócz tego pracowała jako asystentka przedwojennego profesora Mariana Grzybowskiego, który w pierwszych latach po wojnie kierował Katedrą Chorób Skórnych i Wenerycznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz Kliniką Dermatologii UW. Aresztowano go w procesie generała Tatara. Przez lata plotkowano, że to Jabłońska stała za sprawą aresztowania profesora. Jednak biograf Grzybowskiego, Marek Wroński, odrzuca te sugestie.

Profesor Grzybowski zmarł w więzieniu, najprawdopodobniej podczas śledztwa. A Jabłońska, wykorzystując możliwość awansu, szybko zajęła jego miejsce. Następowała wymiana kadr przedwojennych na te promowane już przez komunistyczne władze.

Tuż po wojnie trzon struktury służby zdrowia tworzyli lekarze wojskowi. Pewni i sprawdzeni. Kamil Warman, szczupły, w mocnych, okrągłych okularach, na zdjęciu w aktach ma wygląd wygłodniałego intelektualisty. Gdy chce się zatrudnić na stanowisku szefa zarządu służby zdrowia MBP, podanie pisze ze swadą: „W związku z powierzoną mi przez Ministra BP ob. Radkiewicza organizacją służby zdrowia MBP proszę o przeniesienie mnie na stanowisko szefa tejże". Śmiałość tłumaczył dołączony do akt życiorys: w okresie wojny ojczyźnianej służył w Armii Czerwonej, następnie wraz z armią Berlinga przybył do Polski. Do MBP trafił w stopniu majora. Wojsko wystawia mu laurkę: pracownik zdyscyplinowany, pracowity, politycznie pewny i pozytywnie ustosunkowany do demokracji ludowej i rządu.

Dopiero po kilku latach okazało się, że Warman nie jest lekarzem. Wyszło na jaw, że nie ma ani wiedzy, ani dyplomu. – Wiadomym mi, że uzyskał poświadczenie ze strony byłych profesorów Uniwersytetu Wileńskiego o ukończeniu studiów, lecz poświadczenie to jest fałszywe – donosił jego zastępca, a potem następca, Leon Gangel.

Braki kadrowe

Po wyjściu kłamstwa na jaw Warman sam poprosił o zwolnienie z eksponowanej funkcji i zgodę na odejście z MBP. Gdy po kilku latach zaczął czynić starania o przyjęcie do wojska, nie pomogły mu nawet bezpośrednie monity do ministra obrony narodowej marszałka Konstantego Rokossowskiego. Chociaż z brakami kadrowymi borykał się szpital Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (później Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego) przy ul. Żelaznej w Warszawie – dziś w jego murach mieści się Szpital Położniczy św. Zofii – jak również wojewódzkie polikliniki i szpitale okręgowe.

Cywilnych lekarzy kuszono. Do pracy w MBP zachęcały wysokie zarobki, apanaże, możliwość doskonalenia zawodowego, służbowe mieszkanie. Adolf Likier, przedwojenny doktor medycyny, specjalista chorób wewnętrznych, był już człowiekiem 50-letnim, kiedy cudem ocalony wrócił z Rosji Sowieckiej do Warszawy, nie mając nic. W ciągnących się przez kilka stron szczegółowych pytaniach ankiety MBP o członków rodziny: rodziców, żony, dzieci, rodzeństwo, najpierw szczegółowo odpowiada: „Nie mam, gdyż wszyscy zginęli podczas okupacji niemieckiej w getcie", potem już wyraźnie zdenerwowany wpisuje „nie", dalej już tylko „jw.". Nie ma żadnego majątku, nie ma mieszkania. Mieszka kątem u znajomych, gdy w 1946 r. pisze podanie o przyjęcie go na stanowisko lekarza kontraktowego szpitala KBW na Żelaznej. Zaraz po przyjęciu otrzymuje pokój przy szpitalu. Najpierw jako sublokator, a po półtora roku samodzielne, dwupokojowe mieszkanie służbowe.

Jest inspektorem ds. epidemiologicznych. Przez krótki czas zastępuje nawet dyrektora szpitala. Władze odkrywają w nim talent organizatorski, doceniają inteligencję, pracowitość, wykształcenie oraz to, że nie ma nałogów i nie utrzymuje stosunków towarzyskich ze współpracownikami. Przełożony charakteryzuje go jednak: politycznie niezdeklarowany, bezpartyjny. Gdy w lutym 1955 r. dostaje propozycję kierowania szpitalem więziennym na Mokotowie, pisze do dyrektora Centralnego Zarządu Służby Zdrowia MSW podanie prawie błagalne, by go tam nie kierować. Motywuje to swym 30-letnim internistycznym stażem i wieloletnią praktyką kliniczną. Podkreśla, że szefa szpitala MSW zastępował na stanowisku kierowniczym tylko na czas jego nieobecności. I że pracując jako lekarz, większe korzyści przyniesie władzy ludowej, niż zajmując się pracą administracyjną, „do której nie ma żadnego zamiłowania". Jego prośba zostaje uwzględniona, a dwa lata później Likier awansuje do stopnia pułkownika, co świadczy o tym, że od niewdzięcznej roli lekarza więziennego można było się czasem wybronić bez konsekwencji.

Zmiana ról

Zdarzały się przypadki, gdy strażnik systemu zamieniał się w ofiarę. Stanisław Flato, rocznik 1910, był jakby stworzony do budowania nowego ustroju. Życiorysu mogłoby mu pozazdrościć wielu towarzyszy. Pracę zaczynał na dworcu Montparnasse w Paryżu – przeładowywał tam towary, potem był kelnerem, froterem w domach towarowych, pracował jako szlifierz. Jednocześnie studiował medycynę. Dyplom lekarza zdobywa w 1936 r., rok później wyjeżdża do Hiszpanii, by tam w wojnie domowej zaciągnąć się – rzecz jasna, po stronie republikańskiej. Jako lekarz batalionu, brygady, a następnie dywizji międzynarodowej dosłużył się stopnia majora. Potem wyjeżdża do Chin, gdzie zostaje doradcą Chińskiego Czerwonego Krzyża, a następie kierownikiem lekarzy przy Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Pełni funkcję łącznika między armią chińską i amerykańską.

Do Polski wraca w 1945 r. i od razu zatrudnia się w szefostwie służby zdrowia MBP – to oficjalnie. Nieoficjalnie od lutego 1946 r. jest szefem IV Wydziału Informacyjnego, a następnie II Wydziału Wywiadowczego Ludowego Wojska Polskiego. Władza postanawia wykorzystać jego międzynarodowe doświadczenie i znajomość kilku języków, w tym chińskiego. Flato bierze udział w typowaniu oficerów do pracy operacyjnej za granicą. Dostaje piękne, trzypokojowe mieszkanie przy Belwederskiej. Żona nie pracuje, syn uczęszcza do szkoły TPD, córka do przedszkola. Na wakacje wyjeżdżają do Sopotu.

Na Wybrzeżu Flato odwiedza kolegę, wówczas dyrektora Morskiego Urzędu Zdrowia. Dyrektor jest już obserwowany. „Utrzymuje kontakty z zagranicznymi osobnikami, którzy przyjeżdżają do niego limuzynami" – stwierdza notatka wywiadu WP. Flato nie ma pojęcia, że za sprawą tych odwiedzin nad rodziną zbierają się czarne chmury. W lutym 1953 r. zostaje aresztowany. Podstawą są wymuszone biciem zeznania dwóch innych osób. Flato miał przekazywać im materiały szpiegowskie. Na początku zaprzecza zarzutom. Po 13 dniach na Mokotowie składa jednak zeznania: „Prowadziłem robotę dywersyjno-szpiegowską przeciwko Państwu Ludowemu dla imperialnego wywiadu amerykańskiego. Obecnie zrozumiałem całą potworność mojej działalności skierowanej przeciwko masom pracującym ludu polskiego". Przed sądem wszystko odwołuje. Twierdzi, że nie może wytrzymać nacisków śledztwa. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Po przeszło roku – było to już w kwietniu 1954 r. – oświadcza ostatecznie, że wcześniejsze zeznania składał pod presją fizyczną i psychiczną. Nie poczuwa się do żadnej winy. W lipcu, być może za sprawą znajomych lekarzy, ląduje w więziennym szpitalu. Już stamtąd prosi o wydanie z depozytu chusteczki do nosa i wstawienie zębów.

Najwyraźniej potrafi wykorzystać swe lekarskie koneksje, bo składa wniosek o komisję lekarską. Skarży się na chwilowe napadowe bicie i kołatanie serca, bóle głowy, uczucie szumu w uszach, zadyszkę i ogólne wyczerpanie. Koledzy w trzyosobowym składzie są zgodni: wskazana jest zmiana środka zapobiegawczego. Ostatecznie wychodzi w grudniu 1954 r. po podpisaniu zobowiązania, że wszystko, co widział i słyszał, zachowa dla siebie.

Nie być Don Kichotem

Po umorzeniu sprawy Flato znów zatrudnia się w Ministerstwie Zdrowia, a potem w Państwowym Zakładzie Higieny, gdzie kieruje zespołem pracującym nad antybiotykami przeciwwirusowymi oraz hodowlą tkanek. „Jest pracownikiem zdolnym, wykazuje dużo inicjatywy i samodzielności" – charakteryzuje go przełożony. Kończy służbę w stopniu pułkownika.

Kamil Warman do emerytury pracuje w Państwowej Komisji Planowania Przestrzennego. W 1970 r. wyjeżdża z rodziną do Izraela. Rok później zostaje zdegradowany ze stopnia pułkownika „z powodu braku wartości moralnych". Na indeksie osób niepożądanych w Polsce pozostaje do 1989 r.

Największą, międzynarodową karierę zrobiła prof. Stefania Jabłońska. W roku 1985 uhonorowano ją nagrodą Roberta Kocha. Jest jednym z najczęściej cytowanych polskich naukowców, wychowawcą kilku pokoleń lekarzy, honorową przewodniczącą Polskiego Towarzystwa Dermatologicznego.

Kazimierz Jezierski odszedł z pracy w MBP w 1954 r. Motywował to chęcią zajęcia się pracą naukową i złym stanem zdrowia. W latach 60. wyjeżdża do belgijskiego Konga. Do Wiery Gran pisze stamtąd, że z perspektywy afrykańskiej widzi się szczególnie dobrze zaczarowane koło zakłamania. I że nie wolno przybierać postawy Don Kichota.

Widział, jak prowadzili Pileckiego pod ręce. Rotmistrz chciał iść sam. Poprosił, by na to pozwolili. Mały budynek, do którego zmierzali, stał za X Pawilonem. Weszli do środka, usłyszał jeden strzał. Potem zobaczył lekarza w wojskowym mundurze, który wszedł do budynku, by stwierdzić zgon. Tak po wielu latach Ryszard Mońko, zastępca naczelnika więzienia na Mokotowie, odtwarzał szczegóły egzekucji rotmistrza Pileckiego. Zapamiętany przez niego „lekarz w wojskowym mundurze" to Kazimierz Jezierski. Podpis porucznika doktora habilitowanego widnieje pod protokołem wykonania wyroku śmierci z 25 maja 1948 r.

Kiedy pod koniec lat 90. toczyła się w Polsce batalia o odebranie szczególnych uprawnień emerytalnych ludziom zatrudnionym w UB, pojawiały się przykłady sprzątaczek, które „tylko" ścierały krew. Jednak o lekarzach – którzy „tylko" doprowadzali ofiary przesłuchań do stanu umożliwiającego dalsze tortury – nikt nie wspominał.

Jak godzili przysięgę Hipokratesa z podpisywanym zobowiązaniem do utrzymania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, cokolwiek było im wiadome z okresu pracy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego? Gdzie stawiali sobie granice kompromisu w relacjach z aparatem przemocy, który wykorzystywał ich umiejętności w procesie brutalnego niszczenia ludzi? Czy w ogóle sobie te granice stawiali? Środowisko medyczne do dwuznacznej roli kolegów zatrudnionych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Wewnętrznego nigdy się nie odniosło. Zdarzały się za to przypadki spektakularnych karier naukowych osób, które w życiorysie miały bliską współpracę z aparatem bezpieczeństwa w czasach stalinizmu.

Usta bez uśmiechu

Kazimierz Jezierski, rocznik 1914, twarz owalna, włosy ciemny blond, oczy piwne, sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Na dołączonych do akt fotografiach uderza spokój i pewność siebie, choć usta nigdy się nie uśmiechają. Pochodził z lekarskiej rodziny. Ojciec, Zbigniew, jako trzydziestolatek przeszedł konwersję z wyznania mojżeszowego na katolicyzm. Młody Jezierski do żydowskich korzeni się już nie przyznawał.

Przed wojną uczęszcza do gimnazjum ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie, w 1932 r. zaczyna studia medyczne. Wydział lekarski ukończy we Lwowie już w roku 1940. Przebieg kariery zawodowej niezbyt oryginalny: 1940 – 1944 szpital św. Rocha w Warszawie, w tym samym czasie przychodnia w Babicach pod stolicą, od 1945 do 1947 r. asystent na oddziale chirurgicznym Szpitala Wolskiego. Nic, co by tłumaczyło napisane w czerwcu 1947 r. podanie: „Niniejszym uprzejmie proszę o zatrudnienie mnie w charakterze lekarza – chirurga więzienia w Mokotowie".

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy