Znad Oniego na Krym

Publikacja: 26.11.2011 00:01

Znad Oniego na Krym

Foto: Rzeczpospolita, MW Mariusz Wilk

Red

Mariusz Wilk, Dziennik Północny



17 lipca



Białe noce poszły na ubyl. To znaczy zaczęło ubywać w nich światła. Za to ciemni przybywa. Znak, że lato ku jesieni się kłoni. I choć woda w Oniego niczym parnoje mleko, żar z nieba i sianokos w toku, słońce co wieczór o włos niżej ton bierze, no bo jakże inaczej gamę światła wyrazić? Pełnia lata podobna jest do wierzchołka życia: ciągle spozierasz w górę, choć należałoby już uważać pod nogi, aby na zejściu się nie spotknąć.



„Z życia zostaje co? – pyta poeta. – Jedynie światło, przed którym oczy mrużą się w słoneczny czas takiej pory". Pławię się w Oniego wieczorami, czuwając nad baraszkującą w płynnym świetle Martuszą, i dumam, jak to światło napisać?



18 lipca



Jednakże granice między prawdą


a zmyśleniem...


Czesław Miłosz



Rzeczywistość, zdaniem Miłosza, w tak zwanej literaturze pięknej zwykle jest naciągana. To znaczy autor zaciera granice pomiędzy prawdą a zmyśleniem, przetwarza szczegóły, zmienia nazwiska i nazwy geograficzne, słowem, podrabia. Pytanie tylko, czy żanr dziennika należy do literatury pięknej?



Jeśli tak, to pół biedy, zawsze mogę się wykpić, cóż jednak odpowiedzieć czytelnikom, którzy domagają się od dzienników, aby wszystko w nich było naprawdę? Jak wytłumaczyć jednemu z drugim, że nie tak ważne, czy w naszym domu są trzydzieści cztery okna czy trzydzieści sześć, jak napisałem w „Wołoce", albo dlaczego nazywam wieś Kondą Bierieżną, jeśli tubylcy mówią o niej Bierieżskije? Zwykle więc zasłaniam się żartem, że przecież Konda Bierieżna jest wsią-duchem (na kartach oznaczono ją jako wymarłą), a któż od ducha wymaga topograficznej tożsamości? Zresztą, sami tubylcy także plączą się w nazwaniach i niektórzy zowią ją Kondobierieżskimi. Co do ilości okien w domu, to błąd składam na karb matematyki, w której zawsze byłem nietęgi, by nie wdawać się w zawiłości wyjaśnień, że sześć bardziej mi do rytmu danej frazy pasowało aniżeli cztery.



Czesław Miłosz zmieniał nazwy miejscowe w „Dolinie Issy", zapewniając sobie tym samym swobodę snucia baśni, dla mnie Zaonieże to baśń sama w sobie, dlatego nie dzierżę się sztywno podziału na świat realny i wydumany. A to życie konfabuluję, a to fabułę wcielam w życie, jak mi rytm podpowiada. Wszak dla wielu czytelników mego dziennika Zaonieże to kraina nie mniej baśniowa niż Miłoszowa dolina Issy. Jak poeta zamienił rodzimą Niewiażę wymyśloną Issą, tak ja w bajach o naszym Zazerkaliu nadaję mu rysy Zaonieża.

Dlaczego Zazerkalie? Z kilku powodów. Przede wszystkim – w nawiązaniu do Carrolla i jego Alicji. Ja swojej Martuszy też opowiadam bajki (a przy okazji czytelnikom). Po wtóre – kiedyś zrobiłem z Oniego lustro, w którym zamierzałem pokazać dzieje miasta Pietrozawodska, leżącego nad nim (zamysłu bynajmniej nie porzuciłem, odłożyłem go na później...), a Zaonieże znajduje się po drugiej stronie Oniego. Metafora ta jest szczególnie celna, jeśli weźmiemy pod uwagę rolę „luster" w miejskiej cywilizacji, chodzi o wszelkie media, reklamy i ploty, w których od rana do wieczora przeglądają się mieszczanie. Po trzecie zaś – natchnęła mnie Anka Łabieniec swoim wierszem, w którym bóg (z małej litery!) tworzy kobietę i zasłania się lustrem świata, żeby mogła się w nim przeglądać, nie widząc jego samego. Otóż tutaj świat jest tak przeźroczysty, że widać przezeń na skroś. Albo się widzi zmyślenie poprzez prawdę, albo na odwrót.

20 lipca

Nasz dom jest pępem naszego świata. Stąd biorą początek wszystkie tropy i tutaj się schodzą – na koniec. Więcej powiem, sam dom nad Oniego jest tropą bez końca.

W ubiegłym roku obchodził krągły jubileusz, stuknęło mu sto lat! Ciekawe, ile jeszcze pożyje. Tak, to nie omyłka, domy z drewna żyją, w odróżnieniu od betonowych. Ba, drewno w nich sapie i dyszy i jeśli uważnie się wsłuchiwać, to można usłyszeć świst powietrza w drewnianych ścianach. Martusza kredkami je krasi, aby im było wesoło.

My też go chcemy pomalować, ale z zewnątrz i na biało, by wyglądał z dala jak czaja na brzegu. Starzy Zaonieżanie mówią, że kiedyś był bielą rozkraszony, a balkony, narożniki i elementy dekoracyjne innymi kolorami: różowym, zielonym, niebieskim i fioletowym. Ślady farby tylko pod balkonem się ostały, resztka nieba z gwiazdami. Przez lata deszcze go myły, wiatry smagały i deski w „obszywce" stwardniały na kość. Zamierzaliśmy je wymieniać, lecz żal starych dech, rękodzielnie struganych, żeby deszczówka po nich ściekała. Dzisiaj już takich nikt ręcznie nie wystruga, nie te czasy. Trzeba więc te stare nasączyć rozgrzaną oliwą i potem można kryć kraską. Już paru karelskich malarzy, między innymi Borys Akbułatow, wyraziło chęć wzięcia udziału w tym happeningu. Jeżeli się przyłożą, to może wyjść bajkowy teremok i zbędą się moje marzenia o zaonieżskiej modernie.

Póki co, dom jest szary. Ale cóż to za szarości... Przy czujnym spojrzeniu – twierdził Czapski – zwyczajna byle deska ma nie jeden, a tysiąc odcieni koloru, ta sama deska w plenerze zmienia co sekundę natężenie barwne, nawet plany „się ruszają" zależnie od oświetlenia. Zali więc można oddać paletę odcieni naszego domu przy ciągle zmieniającym się świetle oraz wilgoci słowem „szary"?

Nasz dom, jak inne we wsi, stoi zadem do drogi i fasadą na zachód w stronę Oniego, zatopiony we własnych myślach. Przy tym odcięto mu „skotny dwor", czyli całą część gospodarczą na drwa rozebrano, chyba jeszcze w czasie wojny. Bryła budynku z dala wygląda koślawo, wszak ponad połowy jej brak. Poprzedni gospodarz zbudował na odciętej ścianie wygódkę na poziomie pierwszego piętra, jakby się chciał codziennie wypinać na cały świat z wysoka. My zamierzamy zadnią część odbudować, aby przywrócić bryle prawidłowe proporcje, a przy okazji urządzić dodatkowe sypialnie dla gości, ale na razie także się wypinamy na wysokościach. Jeśli nasze zamiary się ziszczą, dom zwiększy się w dwójnasób i będzie to prawdziwy terem, a nie teremok.

Domiszcze jako świat cały, po którym można się włóczyć, nie wychodząc za próg.

?   ?   ?

Notabene, coś podobnego w zamyśle widziałem w Ałupce na Krymie, chodzi o dworzec kniazia Woroncowa, oczywiście przy zachowaniu odpowiedniej skali. Michaił Woroncow i jego żona Elżbieta z Branickich, miłośnicy wojażowania oraz książek podróżniczych, zbudowali sobie pałac na południowym brzegu Krymu u podnóża Aj-Pietri. Zamieszkujący go mogli codziennie podróżować przez Chiński Gabinet, Turecką Komnatę, Angielski Hall i tak dalej... Ilekroć bawiliśmy się w nim zimą z Martuszą, myślałem o zbieżności naszych idei z Woroncowem. Tyle że ja, nie mając takiej kasy jak on, muszę nadrabiać wyobraźnią.

28 lipca

Wyprawa na Krym jest typowym przykładem tropy, która rozpoczęła się w naszym domu i kończy na moim stole. Nieraz rozmawialiśmy z Nataszą, że dla dobra Martuszy warto by zimę spędzić nad Morzem Czarnym, bo słońce, jod i witaminy. Aż tu przyjechała do nas filmowa ekipa z Moskwy i podczas biesiady za stołem okazało się, że Jula pochodzi z Krymu, w Ałupce żyją jej rodzice i chętnie nam znajdą jakieś lokum na zimę.

Robert Nikołajewicz, tato Juli, jest znanym przewodnikiem po Krymie tudzież gidem po krymskich winach. To starszy pan o szelmowskim uśmiechu, który mówi o sobie, że jest biednym karaimem, tylko niewiada z małej czy dużej litery? Pierwszego wieczoru na dzień dobry odkrył mi czerwony portwein Livadia – ukochane wino Nikołaja II, uzyskane w 1891 roku w carskich piwnicach z winogron gatunku Cabernet Sauvignon rosnących na plantacjach wokoło miejscowości Simeiz, Livadia, Massandra i Aj-Danil. Gleby z łupku gliniastego i słońce Południa pozwalają winogronu gromadzić dużo słodyczy. Zbiory zaczynają się przy 22 procentach cukru. Wino leżakuje trzy lata, a w sprzedaży pojawia się z zawartością 8 procent cukru i 18,5 procent alkoholu. Na międzynarodowych festiwalach win czerwony portwein Livadia zdobył trzy złote i pięć srebrnych medali.

Flasza trafiła na nasz stół wprost z carskich piwnic, a dostarczył ją pracownik Massandry, słynnej wytwórni krymskich win, którą założył kniaź Galicyn. W sklepie firmowym czerwona Livadia kosztuje pięćdziesiąt osiem hrywien za butelkę 0,75 l i jest rozrzedzona, Nikołajewiczowi zaś sami przynoszą do domu, gęstą jak posoka, po dwadzieścia pięć hrywien za półtora litra.

Robert znalazł nam lokum z werandą z winorośli u Olega Osmanowicza kilka kroków od parku Woroncowa oraz wprowadził w życie tuziemców osady. Żyjąc w Ałupce od 1947 roku, zna wszystkich – od rybaków grających wieczorami w sztos w Dolinie Śmierci (tak miejscowi nazywają aleję barów, przy której stoi pomnik Amet-Chana Sułtana, bo w sezonie bomże na niej mrą jak muchy) do właścicieli sklepów z ulicy Frunze i willi na plażach. Nauczył mnie wymaczać oliwki (w morskiej wodzie) i rozwadniać wino z rana (po grecku), zawiódł do kilku miejsc, dokąd przyjezdni nie zaglądają, i poznał z paroma typami, którzy z przyjezdnymi na ogół nie obcują. No i pokazał Półwysep Krymski, począwszy od własnej biblioteki, gdzie zgromadził bogatą kolekcję krajoznawczą (między innymi „Oczierki Kryma" Markowa, dziennik podróży Frederica Duboisa z 1843 roku oraz „Putiewoditiel po Krymu" Marii Sosnogorowej z 1889 roku), a kończąc na wycieczkach, które specjalnie dla nas organizował i prowadził.

?   ?   ?

U nas można dwa dni jechać, nie spotykając człowieka, co dopiero mówić o muzeach, pałacach i parkach. Tutaj barwy są stonowane, flora monotonna, ba, nawet relief ziemi lodowiec tu wygładził. Dlatego od pierwszego dnia na Krymie czułem, że mi głowa krąży od przepychu. Nadmiar wszystkiego, formy i treści, i wina, i woni, i ludzi. Gdzie nie spojrzeć, kształty się zmieniały, tylu odmian drzew, krzewów i kwiatów dawno nie widziałem, a do tegoż ludzie, ich domostwa, rysy twarzy (od greckiego profilu do tatarskich polików), czy też obyczaje, które najlepiej na ulicy widać, bo w odróżnieniu od dyskretnego życia na Północy, życie na Południu toczy się na pokaz. Nie, za stary już jestem.

Słabnącym wzrokiem gubię się w tej obfitości, i powonienie już nie to. A co najgorsze, mój um ledwo tli się już i zamiast buchać jasnym płomykiem do tyla nowości, od razu gaśnie z leciutkim sykiem absmaku. Wolę obracać jedną myśl w głowie (a potem w gębie – na różne łady), niż myślą ład wprowadzać w ten zamęt mitów i dziejów, ludów, ich granic, poetów, narzeczy, obrazów... Dlatego wymiękłem od razu i dopiero tutaj, za swoim stołem w ciszy Zazerkalia, mogę po trochę wracać do minionej zimy, wyciągać myśli po jednej, międlić, wysysać.

31 lipca

W czasie, kiedy ja wędrowałem po Krymie, nie wstając ze swojego fotela (datę każdego wpisu dziennikowego stawiam po zakończeniu danej części, niezależnie od ilości dni zajętych jej pisaniem), białe noce zdechły z kretesem, to znaczy wieczory są jeszcze długie, ale potem robi się zupełnie ciemno. Światło więc jest już inne, niż było dwa tygodnie temu, kiedy dumałem, jak je napisać. Ech, gdyby można być impresjonistą w słowach, oni to właśnie wprowadzili do malarstwa owo nowe spojrzenie, które – zdaniem Józefa Czapskiego – polegało na tłumaczeniu, a raczej na transponowaniu światła na kolor. Lecz jak przetransponować światło na język, żeby oddać tę migotliwość, drżenie na wodzie, pełgania na chełbiach, lśnienie sieci pajęczej w sitowiu, odblaski na mokrych kamieniach, świetlistość liści i grę słońca w jasnych kędziorkach Martuszy? Słowa nie migocą, są nieruchome. Jakże więc językiem dotknąć blasku na wodzie?

Mariusz Wilk, Dziennik Północny



17 lipca

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał