? ? ?
Notabene, coś podobnego w zamyśle widziałem w Ałupce na Krymie, chodzi o dworzec kniazia Woroncowa, oczywiście przy zachowaniu odpowiedniej skali. Michaił Woroncow i jego żona Elżbieta z Branickich, miłośnicy wojażowania oraz książek podróżniczych, zbudowali sobie pałac na południowym brzegu Krymu u podnóża Aj-Pietri. Zamieszkujący go mogli codziennie podróżować przez Chiński Gabinet, Turecką Komnatę, Angielski Hall i tak dalej... Ilekroć bawiliśmy się w nim zimą z Martuszą, myślałem o zbieżności naszych idei z Woroncowem. Tyle że ja, nie mając takiej kasy jak on, muszę nadrabiać wyobraźnią.
28 lipca
Wyprawa na Krym jest typowym przykładem tropy, która rozpoczęła się w naszym domu i kończy na moim stole. Nieraz rozmawialiśmy z Nataszą, że dla dobra Martuszy warto by zimę spędzić nad Morzem Czarnym, bo słońce, jod i witaminy. Aż tu przyjechała do nas filmowa ekipa z Moskwy i podczas biesiady za stołem okazało się, że Jula pochodzi z Krymu, w Ałupce żyją jej rodzice i chętnie nam znajdą jakieś lokum na zimę.
Robert Nikołajewicz, tato Juli, jest znanym przewodnikiem po Krymie tudzież gidem po krymskich winach. To starszy pan o szelmowskim uśmiechu, który mówi o sobie, że jest biednym karaimem, tylko niewiada z małej czy dużej litery? Pierwszego wieczoru na dzień dobry odkrył mi czerwony portwein Livadia – ukochane wino Nikołaja II, uzyskane w 1891 roku w carskich piwnicach z winogron gatunku Cabernet Sauvignon rosnących na plantacjach wokoło miejscowości Simeiz, Livadia, Massandra i Aj-Danil. Gleby z łupku gliniastego i słońce Południa pozwalają winogronu gromadzić dużo słodyczy. Zbiory zaczynają się przy 22 procentach cukru. Wino leżakuje trzy lata, a w sprzedaży pojawia się z zawartością 8 procent cukru i 18,5 procent alkoholu. Na międzynarodowych festiwalach win czerwony portwein Livadia zdobył trzy złote i pięć srebrnych medali.
Flasza trafiła na nasz stół wprost z carskich piwnic, a dostarczył ją pracownik Massandry, słynnej wytwórni krymskich win, którą założył kniaź Galicyn. W sklepie firmowym czerwona Livadia kosztuje pięćdziesiąt osiem hrywien za butelkę 0,75 l i jest rozrzedzona, Nikołajewiczowi zaś sami przynoszą do domu, gęstą jak posoka, po dwadzieścia pięć hrywien za półtora litra.
Robert znalazł nam lokum z werandą z winorośli u Olega Osmanowicza kilka kroków od parku Woroncowa oraz wprowadził w życie tuziemców osady. Żyjąc w Ałupce od 1947 roku, zna wszystkich – od rybaków grających wieczorami w sztos w Dolinie Śmierci (tak miejscowi nazywają aleję barów, przy której stoi pomnik Amet-Chana Sułtana, bo w sezonie bomże na niej mrą jak muchy) do właścicieli sklepów z ulicy Frunze i willi na plażach. Nauczył mnie wymaczać oliwki (w morskiej wodzie) i rozwadniać wino z rana (po grecku), zawiódł do kilku miejsc, dokąd przyjezdni nie zaglądają, i poznał z paroma typami, którzy z przyjezdnymi na ogół nie obcują. No i pokazał Półwysep Krymski, począwszy od własnej biblioteki, gdzie zgromadził bogatą kolekcję krajoznawczą (między innymi „Oczierki Kryma" Markowa, dziennik podróży Frederica Duboisa z 1843 roku oraz „Putiewoditiel po Krymu" Marii Sosnogorowej z 1889 roku), a kończąc na wycieczkach, które specjalnie dla nas organizował i prowadził.
? ? ?
U nas można dwa dni jechać, nie spotykając człowieka, co dopiero mówić o muzeach, pałacach i parkach. Tutaj barwy są stonowane, flora monotonna, ba, nawet relief ziemi lodowiec tu wygładził. Dlatego od pierwszego dnia na Krymie czułem, że mi głowa krąży od przepychu. Nadmiar wszystkiego, formy i treści, i wina, i woni, i ludzi. Gdzie nie spojrzeć, kształty się zmieniały, tylu odmian drzew, krzewów i kwiatów dawno nie widziałem, a do tegoż ludzie, ich domostwa, rysy twarzy (od greckiego profilu do tatarskich polików), czy też obyczaje, które najlepiej na ulicy widać, bo w odróżnieniu od dyskretnego życia na Północy, życie na Południu toczy się na pokaz. Nie, za stary już jestem.
Słabnącym wzrokiem gubię się w tej obfitości, i powonienie już nie to. A co najgorsze, mój um ledwo tli się już i zamiast buchać jasnym płomykiem do tyla nowości, od razu gaśnie z leciutkim sykiem absmaku. Wolę obracać jedną myśl w głowie (a potem w gębie – na różne łady), niż myślą ład wprowadzać w ten zamęt mitów i dziejów, ludów, ich granic, poetów, narzeczy, obrazów... Dlatego wymiękłem od razu i dopiero tutaj, za swoim stołem w ciszy Zazerkalia, mogę po trochę wracać do minionej zimy, wyciągać myśli po jednej, międlić, wysysać.
31 lipca
W czasie, kiedy ja wędrowałem po Krymie, nie wstając ze swojego fotela (datę każdego wpisu dziennikowego stawiam po zakończeniu danej części, niezależnie od ilości dni zajętych jej pisaniem), białe noce zdechły z kretesem, to znaczy wieczory są jeszcze długie, ale potem robi się zupełnie ciemno. Światło więc jest już inne, niż było dwa tygodnie temu, kiedy dumałem, jak je napisać. Ech, gdyby można być impresjonistą w słowach, oni to właśnie wprowadzili do malarstwa owo nowe spojrzenie, które – zdaniem Józefa Czapskiego – polegało na tłumaczeniu, a raczej na transponowaniu światła na kolor. Lecz jak przetransponować światło na język, żeby oddać tę migotliwość, drżenie na wodzie, pełgania na chełbiach, lśnienie sieci pajęczej w sitowiu, odblaski na mokrych kamieniach, świetlistość liści i grę słońca w jasnych kędziorkach Martuszy? Słowa nie migocą, są nieruchome. Jakże więc językiem dotknąć blasku na wodzie?