Nie wiem, czy tylko mnie ogarnęło wzruszenie, kiedy zobaczyłem w księgarni i natychmiast nabyłem nowe wydanie „Sagi rodu Forsyte'ów" George'a Galsworthy'ego w pięknej, twardej brązowej oprawie. Chyba jednak nie tylko mnie, skoro wydawnictwo Videograf II z Katowic zdecydowało się na to wznowienie w dobie narastających trudności tego rynku przyciskanego choćby VAT na książki.
Dla Polaków mojego pokolenia pierwsze skojarzenie z Forsyte'ami to ulice Warszawy pustoszejące u schyłku lat 60. podczas emisji kolejnych odcinków czarno-białego jeszcze serialu BBC będącego dość wierną adaptacją powieści – na dokładkę ze wspaniałym dubbingiem, który mam nadzieję nie zaginął (tak jak dubbing serialu „Ja, Klaudiusz"). Nie wiem, czego Polacy szukali w tych nieco teatralnych scenkach z życia brytyjskiego mieszczaństwa. Ciekawej historii? Romansowej emocji? Świata odmiennego niż ich własny, szary i smutny?
Rodzina jak puzzle
Śledzenie upływu czasu to skądinąd jedno z najwspanialszych przeżyć czytelników i widzów. Nawet dziś, gdy tak chętnie zaleca się autorom książek i filmowych scenariuszy upraszczanie wszystkiego, nieprzeciążanie odbiorców masą nazwisk i faktów. Wypatrywanie linii genealogicznych łączących tego z tym i tamtego z tamtą pozostało przyjemnym zajęciem dla całkiem sporej grupy ludzi.
Trudno orzec, czy zagonieni codziennością widzowie Polski późnogomułkowskiej rozróżniali wszystkich stryjów i ciotki z rozrodzonej familii zamieszkującej Londyn między rokiem 1886 i 1926. Ale na pewno mieli poczucie, że podążają za czymś ciekawym i istotnym. W moim przypadku kolejność była inna, byłem za młody, aby ten serial oglądać podczas pierwszej jego emisji. Najpierw była książka, którą w późnych latach 70. znałem nieomal na pamięć. Serial, rzeczywiście urzekający, przyszedł później, wraz z którąś powtórką.
Zawsze byłem wielbicielem powieści-rzek. Wśród znajomych wyróżniałem się przywiązaniem choćby do „Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej, książki uznawanej za nudną nawet przez niektórych staroświeckich krytyków. Banalna już dziś, a wykładana w tej postaci co najmniej od XIX wieku konstatacja, że czas ucieka, a my nie znajdujemy szczęścia, choć szukamy go w pracy, własności, czynach na rzecz zbiorowości, a wreszcie w więzach rodzinnych – zwłaszcza w dzieciach – działała na mnie zawsze prawie hipnotycznie. Byle tylko można ją było łowić pośród wielu zasadniczych i drobnych obserwacji z historii danego społeczeństwa. Byle ktoś mi ją opowiedział raz jeszcze w miarę zajmująco, układając strzępy ludzkich losów niczym puzzle.
Ale choć takich książek jest w sumie sporo, opowieść o Forsyte'ach miała wśród nich pozycję szczególną. Wobec nieco przegadanych „Nocy i dni" „Saga" była jak precyzyjny w wywodzie, obdarzony kostycznym poczuciem humoru Anglik wobec wielomównego, rozemocjonowanego Polaka. Inne porównania wypadały może jeszcze bardziej na korzyść Galsworthy'ego. „Buddenbrookowie" Thomasa Manna zawsze lekko mnie na przykład nudzili. W „Sadze" gotów byłem przypominać sobie każdą sytuację po wiele razy – tak bardzo każde zdanie, każda anegdota, każdy epizod czy aluzja były gęste i smaczne. Gdy wracam do niej dzisiaj, nie mam poczucia, że cokolwiek w sposobie opowiadania o tamtej rzeczywistości się zestarzało, choć sama rzeczywistość jest dawno martwa.