Reagan tłumaczony na polski

Republikanie na wzór tych amerykańskich nie są dziś w Polsce ani możliwi, ani potrzebni. Ale w jednym mogliby być wzorcem dla polskiej prawicy: nawet ogarnięci gorączką pozostają pragmatykami

Publikacja: 11.02.2012 00:01

Słoń stał się symbolem republikanów za sprawą Thomasa Nasta. Tu, na rysunku z 1876 roku, zwierz miaż

Słoń stał się symbolem republikanów za sprawą Thomasa Nasta. Tu, na rysunku z 1876 roku, zwierz miażdży opozycję przy aprobacie Wuja Sama

Foto: Harper's Weekly/Library of Congress

Podzielmy się na demokratów i republikanów – powiedział pewien działacz „Solidarności" optując w roku 1990 za aksamitnym rozwodem antypeerelowskiej opozycji. To wezwanie szybko się upowszechniło.

Podział nastąpił, w mało aksamitnym stylu. Ale ani nie wykształciły się w Polsce, na wzór Ameryki, dwie dominujące partie z rodowodem solidarnościowym. Ani też nie przeszczepiono na polski grunt tych ról społecznych, jakie tam odgrywają republikanie i demokraci.

Wielu polskich komentatorów, a czasem i polityków,  sobie z tym radzi. Fundując nam bal maskowy.

Oni mają Foksa

Z  łam prawicowych pism przemawiają do nas polscy „republikanie", zgadzający się, że prezydent Barack Obama to „trockista". Dlaczego? A dlatego, że zafundował Ameryce „socjalistyczną" reformę ubezpieczeń zdrowotnych. Miotając inwek- tywy rodem z propagandowych broszurek najbardziej wyrazistych republikanów, ci imitatorzy nie zauważają, że nawet po tej reformie amerykańska służba zdrowia pozostaje bardziej rynkowa niż europejska. I że oni sami w Polsce kochają Jarosława Kaczyńskiego, który przestrzega przed traktowaniem usług medycznych jak towaru. Co dla amerykańskiego konserwatysty byłoby horrendum.

Inny przykład: prawicowe media chętnie powtarzały ostatnio tyrady Newta Gingricha, jednego z kandydatów do republikańskiej nominacji, przeciw dziennikarzom. To z jednostronnej sympatii do Obamy mieli oni wywlekać byłemu spikerowi Izby Reprezentantów trzy małżeństwa i dawne kłopoty z nieskazitelnością.

Rozumiem proste skojarzenia z polskimi realiami – pewien przechył świata mediów w lewicową stronę to obrazek typowy dla wielu krajów, w tej liczbie i USA. Ale wizja zaszczutego Gingricha nie ma wiele wspólnego z tym, co realnie dotyka polskiej prawicy: finansowo biednej, pospychanej do wszelkich możliwych narożników. Swoje straty wśród dziennikarzy czy artystów Partia Republikańska rekompensuje sobie choćby różnorakimi więzami biznesowymi. Jest partią establishmentu, dysponuje wszystkim, łącznie z telewizją Fox News. U nas biznes jest zaś z wielu powodów do bólu antyprawicowy.

Wszystkie te pozorne wspólnoty i analogie opierają się na sympatiach i sentymentach, wzmacnianych kluczową rolą, zwłaszcza Ronalda Reagana, w rozmontowaniu systemu komunistycznego. To w sumie nieszkodliwa, choć intelektualnie jałowa maskarada.

Więcej racji miał jednak Adam Bielan, który jeszcze jako rzecznik PiS udzielił mi wywiadu na temat swoich wypraw w świat amerykańskiej polityki, było to świeżo po partyjnych konwencjach w 2008 roku. – PiS to trochę amerykańscy republikanie (asertywna polityka zagraniczna, walka z przestępczością, rygoryzm obyczajowy), a trochę demokraci (bardziej prospołeczny stosunek do rynku) – tłumaczył Bielan. Jest to jednak nauka zbyt  trudna.

Naturalnie elementy takiej maskarady widzimy i po drugiej stronie. „Gazeta Wyborcza" od lat podgryzała polską mitologię Reagana, choć jej stosunek do wielu kwestii (na przykład uprawnień ruchu związkowego) była podobniejsza do stanowiska tego wolnorynkowego twardziela niż jego krytyków. W tym przypadku decydowała z kolei niechęć do antykomunistycznej symboliki. Dziś skolonizowana przez „Krytykę Polityczną", redakcja z Czerskiej jest w swoich dąsach na republikańską prawicę bardziej autentyczna.

Obok maskarady pojawia się coś jeszcze. W środowiskach kultywujących wolnorynkową wiarę tęsknota za amerykańskim modelem politycznego podziału jest autentyczna. W przeciwieństwie do okołopisowskich „republikanów" ci ludzie wiedzą, jak wygląda prawda. Oni dla odmiany skłonni są przedstawiać polską scenę jako ułomną, a polską prawicę jako „pobożną lewicę" lub bezprogramowy obóz walczący o władzę.

Wyglądając Thatcher

Od „Najwyższego Czasu" po autorów bliższych mainstreamowi, oni sami tęsknią do jednoznaczności typowej dla czasów Reagana czy – sięgając europejskiego podwórka – Margaret Thatcher. Podczas debaty w „Rzeczpospolitej" na temat polskiej prawicy i jej stosunku do wolnego rynku (której fragmenty publikujemy w tym numerze „Plusa Minusa" – red.), Andrzej Sadowski, szef Centrum im. Adama Smitha, cytował z aprobatą Reaganowską ocenę szwedzkiego lewicowego premiera Olofa Palmego: to komunista.

Sadowski uniknął wdawania się w rytualną dyskusję, czym jest, a czym powinna być w Polsce prawica. Ona jest stara, ale mało twórcza. Trudno się nie zgodzić z socjologiem Tomaszem Żukowskim: prawicowy szyld to tylko logo, pod który historia podkłada różne treści. Tym niemniej tęsknota za formacją Reaganowską, będącą syntezą prawicowości: światopoglądowej i ekonomicznej, to stały element naszej debaty. Na ile sensowny, na ile realny?

Naród ryzykantów

Już Alexis de Tocqueville zadawał w latach 20. wieku XIX pytanie, dlaczego Amerykanie tak lubią zmiany, a nienawidzą rewolucji. I odpowiadał, że tak wielu z nich posiada coś swojego, co bardzo chce pomnożyć i czego utraty nie chce ryzykować. „Jest to naród posiadaczy skromnych fortun". W roku 1906 ekonomista Werner Sombart pytał, dlaczego w Ameryce nie istnieje socjalizm? Dlatego, że socjalistyczne utopie wyłamują sobie zęby na kawałku pieczeni i na szarlotce, odpowiadał sam sobie.

Można tę odpowiedź uzupełniać. Na przykład podejrzeniem, że szczęścia na nowym kontynencie szukali najwięksi ryzykanci i indywidualiści. Im niepotrzebna była utopia kolektywistycznej rewolucji, ba i bardziej kolektywnych stosunków. Jeszcze na początku XX wieku związki zawodowe były w USA na różne sposoby szykanowane. Ale ich pełne uznanie, od lat 30. przez system prawny nie oznaczał ich automatycznego sukcesu. Nigdy nie skupiły nawet jednej czwartej pracujących.

Choć polityka tamtejszych władz publicznych stawała się coraz bardziej opiekuńcza, choć w latach 30. (w stosunku do większości Europy -  dopiero) pojawiły się ubezpieczenia emerytalne i na wypadek bezrobocia, a w latach 60. ubezpieczenia zdrowotne, amerykańska scena pozostaje mocno przesunięta ku wolnemu rynkowi. Z tego punktu widzenia Reagan był kimś więcej niż liderem formułującym zwykły program. Był kimś w rodzaju kaznodziei przypominającego o starych, nawet jeśli chwilowo zapominanych, pryncypiach narodowej religii.

Z perspektywy Europejczyka, nie tylko Polaka, to inna filozofia, nie tylko polityczna, ale i życiowa. To zresztą nieźle impregnowało USA na rozmaite nieszczęścia. Nie tylko wpływy totalitarnej lewicy były tu mniejsze niż w Europie, także w najfatalniejszych pod tym względem latach 30. i 40., ale i pokusy faszystowskie odbijały się od prostodusznej amerykańskiej wizji rzeczywistości. Dla nich to był mimo wszystko przede wszystkim socjalizm, nawet jeśli narodowy.

Nawet wielki kryzys z jego całym doświadczeniem długiej zapaści, gigantycznego bezrobocia, więc zwątpienia w żelazne prawa rynku przeorał amerykańską świadomość bardzo połowicznie. Kiedy w roku 1936 republikanie odważyli się na narzekania w swoich wyborczych ulotkach na zbytnie wspieranie bezrobotnych, jeszcze sromotnie przegrali – z etatystycznym cudotwórcą Franklinem Delano Rooseveltem. Ale paradoksalnie ci, co odbili się dzięki pomocy społecznej od dna, w cztery lata później zaczęli z uwagą słuchać tych argumentów.

Czuje się w tym pochwałę egoizmu. Ale nie należy takich sądów absolutyzować. Amerykanie także znają pojęcie wspólnego dobra. Tyle że realizują je na poziomie wspólnot lokalnych czy też sąsiedzkich, zachowując przy rozbudowanej już mocno biurokracji, dystans wobec jej zbawiennych recept.

Obserwując amerykańskie instytucje warto pamiętać, że rodziły się inaczej niż europejskie. Samorządność jest tam na przykład czymś dużo bardziej naturalnym niż w przypadku tej europejskiej, skoro całe państwo powstawało po części od dołu – stany były tworzone przez osadników wyłaniających swoich reprezentantów. Trudno więc, żeby obywatele współczesnych USA nie mieli tego we krwi. Umieją za pośrednictwem tych wspólnot rozwiązywać problemy, które w Europie zawsze załatwiało się inaczej.

Z drugiej strony nie warto też zalet amerykańskich instytucji wyolbrzymiać, nawet jeśli jawią się jako atrakcyjne i zakorzenione w tradycji. Szeryf wybierany przez ogół mieszkańców gminy czuje mocniejszą więź z sąsiadami niż europejski policjant, ale może częściej niż ten policjant przymykał oczy na uprzedzenia i brzydkie postępki ziomków (na tym między innymi polegał fenomen linczów). Samorządne amerykańskie miasto wyróżnia się prostym, klarownym systemem rządzenia, ale historie Jersey City czy Chicago kontrolowanych przez dziesięciolecia przez sprzedajnych i autokratycznych bossów to nie fantazje.

Prorynkowe odruchy

Wbrew zakorzenionym w Polsce stereotypom skrajnie wolnorynkowa wersja kapitalizmu z końca XIX wieku zaowocowała w USA korupcją, którą krytykowali wszyscy, łącznie ze sporą częścią prawicy. Do dziś amerykańscy politycy przypominają kwestorów.

Amerykańskie instytucje, choć posiadły błogosławioną zdolność autokorekty, nie muszą być więc dla europejskiej prawicy, lub szerzej dla Europy, wiążącym wzorcem. Zwłaszcza gdy przyjmiemy, że jesteśmy, my Europejczycy – może wyłączając Anglików – inni. Mniej skłonni do ryzyka, bardziej przekonani do całościowych projektów i wierzący w inną siłę niż boska, która winna nad nami czuwać.

Zarazem prawica polska musiała być inna już nie tylko w zderzeniu z amerykańskim, przyjmijmy, że ideałem. Także  z bliższymi, choć zachodnimi wzorcami.

Nawet jeśli uznamy, że dziś partie zachodnioeuropejskie są głównie maszynami służącymi do zdobywania władzy, wyrastały one z prostego przeciwstawienia: prawica bardziej broniła zastanego systemu społecznego, a lewica go podważała. Można wskazywać na odstępstwa od tej zasady. I zastanawiać się, czy ten podział dobrze opisuje dylematy doby globalizacji. Tym niemniej nawet dziś pozostawił on po sobie wystarczająco dużo nawyków, aby jakoś porządkować życie publiczne.

Jak jednak można było opisywać w języku klasycznej antynomii „rynek kontra społeczne roszczenia" zjawisko uwłaszczenia nomenklatury? Jak można było uznawać za głównego przeciwnika rozwoju związki zawodowe, gdy najgroźniejsze patologie były fundowane przez grupy interesów wyrosłe z systemu komunistycznego?

Jak wreszcie można było bronić klasycznego systemu kapitalistycznego w zgodzie z wartościami, gdy rodzimego kapitału było niewiele, a jednocześnie nową wąską klasę kapitalistów stanowili po części dawni właściciele Polski komunistycznej. Tu intuicje Reagana czy naśladującej go Thatcher okazywały się średnio przydatne.

Można się naturalnie zastanawiać, czy polska prawica reprezentująca na ogół ludzi biedniejszych, choć o patriotycznym i tradycjonalistycznym nastawieniu, nie zaszła zbyt daleko w  niemal lewicowej antysystemowości. Nie zawsze tak było. W latach 90. polskie prawicowe elity jeszcze pamiętały o niedawnych lekturach (Friedman, Michael Novak) i o swoich fascynacjach reaganowsko-thatcherowską rewolucją. Nawet tak krytykowani za socjalny przechył przywódcy związkowego AWS mieli prorynkowe odruchy, czemu sprzyjał mit wielkiej reformy przeciwstawiany postkomunistycznej bezwładności. To dlatego byli w stanie zagłosować za podatkiem liniowym, razem ze skolonizowaną przez Balcerowicza Unią Wolności.

Ostrożny strażnik

Prawica dzisiejsza jest mocno inna i nie da się ukryć – to dzieło przede wszystkim dwóch ludzi: Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Po części kierujących się swoją wiarą w regulacyjne funkcje państwa. A po części przekonaniem, że naturalnym sojusznikiem dla ich zasadniczej wizji – Jan Filip Staniłko opisuje ją jako korektę elit ukształtowanych podczas komunizmu – są społeczne roszczenia, związkowców czy ludzi biednych.

I co prawda Jarosław Kaczyński używa nieraz jednym tchem różnych argumentów, także zaczerpniętych ze słownika wolnorynkowej prawicy. A kiedy rządzi, okazuje się bardziej ostrożnym strażnikiem budżetowej integralności, niż wskazywałaby na to retoryka jego kampanii. Ale jego prawica nie jest prawicą Reaganowską.

Sprzyja temu jeszcze logika politycznej wojny – dziś prawicowej opozycji najłatwiejsze zdaje się  zwalczanie wszelkich reform i oszczędności proponowanych przez PO. I sprzyja zmiana klimatu intelektualnego. Także Donald Tusk i jego doradcy wyrzekli się prorynkowej gorliwości. Dzisiejsza Europa od niej odchodzi, a niektórych sporów (np. o zakres integracji) nie sposób opisać tym językiem.

Jeśli miałbym czymś pocieszać rzeczników przeszczepiania na grunt polski wizji świata republikanów, przypomniałbym o historii.

Nieoczekiwana zamiana miejsc

W roku 1995 słuchałem narzekań jednego z najważniejszych polityków Unii Wolnosci na polską politykę, niemerytoryczną i absurdalną. W odpowiedzi przypomniałem mu o dziejach USA. Jeśli teraz wykształcą się dwa silne bloki: postkomunistyczny i postsolidarnościowy, będą jak republikanie i demokraci, którzy podzielili się w połowie XIX wieku w reakcji na konkretny spór: o niewolnictwo. I którzy przez lata pozostawali chaotycznymi konfederacjami, zanim stali się formacjami reprezentującymi określone ideologie.

Mój rozmówca nie uwierzył. Dla niego demokraci zawsze byli formacją silnego państwa i społecznej sprawiedliwości, republikanie – partią nieskrępowanego rynku.

Było inaczej: w XIX wieku to Partia Republikańska była za silnym rządem, który gwarantował biznesowi cła protekcyjne, dotacje dla kolei i szybszą integrację kraju. Demokraci bronili praw stanowych. Potem zamieniali się rolami, a bywało, że licytowali się podobnymi programami. Na początku XX wieku sprzyjając regulacyjnym reformom. A w latach 20. żądając obniżenia podatków i apelując do biznesu. To wtedy demokratyczny kandydat na prezydenta Alf Smith krzyczał, że Amerykanie nie noszą kapeluszy, bo w USA zawsze świeci słońce.

Ostre kontury ideologiczne zarysował najpierw demokrata Franklin Delano Roosevelt budując w latach 30. zalążki państwa opiekuńczego, a potem republikanin Ronald Reagan próbując przewodzić wolnorynkowej kontrrewolucji. Wszystko było jednak płynne i zmienne, nieomal do naszych czasów. Czy państwo wiedzą, że dzisiejszy zrost obyczajowego i religijnego tradycjonalizmu z zaangażowaniem na rzecz biznesu to dzieło ostatnich dziesięcioleci  XX wieku? Na początku tego stulecia to społeczni postępowcy uważali walkę z alkoholem czy prostytucją za  część wielkiego planu uszczęśliwiania ludzkości. Byliby oni najlepszymi patronami dzisiejszej polskiej prawicy. Piszę to bez ironii.

Procesy społeczne bywają na tyle skomplikowane, że nasza prawica może zmienić swoje ideowe i programowe oblicze jeszcze wiele razy. Zarazem warto wskazać i to, że Amerykanów ta szczególna zmienność i nieostateczność ich historii oraz polityki, powiązana z długimi tradycjami demokratycznymi, nieźle wytresowała, ucząc pragmatyzmu. Zwłaszcza rezygnacji z ostatecznych, całościowych projektów.

Gdyby je próbowano forsować, wielkie i różnorodne twory, jakimi były amerykańskie partie, dawno by się rozpadły. Także i Ronald Reagan pomimo całego „fundamentalizmu" swoich rozważań, wiele razy wchodził w kompromisy z rzeczywistością, na przykład paktując z Kongresem, który był kontrolowany przez demokratów. I to może ten pierwiastek elastyczności, a nie konkretne programy, mogą być wzorcem dla naszej prawicy.

Lekcja republikanów

Skądinąd ostatnio wieści się kres tak rozumianej amerykańskiej polityki. Piotr Skwieciński powołał się niedawno („Nie tylko polski obłęd", „Rz", 8 lutego 2012) na republikańskiego eksperta Davida Fruma, oskarżającego kolegów o uleganie ekstremizmowi. W tym ujęciu amerykańska prawica miałaby naprawdę widzieć w przesuniętym ku centrum Baracku Obamie „trockistę". Kropkę nad „i" stawiał Tomasz Lis porównujący obecnych republikanów do... PiS.

Rzecz cała opiera się na prawdziwych obserwacjach, a zarazem na nieporozumieniu. Tamtejsza polityka zawsze polegała na pomieszaniu radykalnej retoryki z realnymi targami, większość amerykańskich polityków to prawnicy traktujący życie jako jedną wielką salę sądową. Ten radykalizm zwiększa się, kiedy jedna z opcji zaczynała na dłużej dominować nad drugą. W latach 30. i 40. republikanie wymyślali Rooseveltowi od komunistów, oskarżali o skłonności totalitarne. A jednak po wygranych wyborach okazywali się nieźle przygotowaną do rządzenia partią władzy.

Te uwagi dedykuję zarówno tym, którzy deprecjonują dzisiejszych republikanów, jak i tym, którzy poprzez ich przykład próbują deprecjonować skądinąd dużo bardziej zmarginalizowany PiS. Żale Fruma to żale człowieka o umiarkowanych poglądach, który odrzuca teatralną retorykę, ale także i człowieka establishmentu, którego razi związek tradycyjnej filozofii republikańskiej wyrazistym przekazem światopoglądowym, typowym nie dla całej partii. Te dylematy znamy i z naszego podwórka. Kojarzą się na przykład z pytaniem, czy i na ile wiązać się z ojcem Rydzykiem.

Powtórzę, ogarnięci największą gorączką republikanie mogą stanowić dla polskiej prawicy wzorzec. Ich czołowi publicyści nie ogłaszają, że skreślają trzy czwarte narodu jako niepatriotyczną masę. Ani nie uznają nieodzownej debaty o partyjnej taktyce za spisek wrogich sił. Na polskiej prawicy to się zdarza, a porażki czynią zwłaszcza jej intelektualne zaplecze jeszcze bardziej pogubionym i sekciarskim. I z tego  punktu widzenia warto studiować cudze doświadczenia i historię. Ta amerykańska jest istną skarbnicą.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Podzielmy się na demokratów i republikanów – powiedział pewien działacz „Solidarności" optując w roku 1990 za aksamitnym rozwodem antypeerelowskiej opozycji. To wezwanie szybko się upowszechniło.

Podział nastąpił, w mało aksamitnym stylu. Ale ani nie wykształciły się w Polsce, na wzór Ameryki, dwie dominujące partie z rodowodem solidarnościowym. Ani też nie przeszczepiono na polski grunt tych ról społecznych, jakie tam odgrywają republikanie i demokraci.

Wielu polskich komentatorów, a czasem i polityków,  sobie z tym radzi. Fundując nam bal maskowy.

Oni mają Foksa

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał