Na różne fale się nie łapię

Nie mam telewizora, odkąd zacząłem studiować, dlatego żyję bez ciśnienia, jakie wytwarzają newsy - mówi Tomasz Kot, aktor

Publikacja: 24.03.2012 00:01

Fajnie zapętlony scenariusz – mówi aktor o przygodach Klossa w obleganym przez Sowietów Królewcu

Fajnie zapętlony scenariusz – mówi aktor o przygodach Klossa w obleganym przez Sowietów Królewcu

Foto: kino świat

Pochodzi pan z Legnicy. Niech pan opowie, jak wyglądała codzienność z okupacyjnymi wojskami radzieckimi?



Rosjanie czuli się tak, jakby Legnica, Dolny Śląsk, a może cała Polska były ich. Zdarzyła się ucieczka dezertera? – otaczali wieś, nie pytając nikogo o zdanie. Mieszkałem na ulicy, gdzie ulokowano rodziny obsługujące wojska radzieckie. Standardy mieli inne. Okna zaklejali gazetami.



Bali się Big Brothera?



Może nie mieli firanek? W każdym razie wiele okien w kamienicy było zalepionych gazetami. Zdarzało się, że na balkonach palono ogniska.



Czyli Azja.



Takie to formy przyjmowało. Nieopodal był warsztat dla wozów opancerzonych. Cały czas widziałem kurioza, które tam przyjeżdżały, oczywiście ze zdjętym uzbrojeniem, ale jednak. Miasto było podzielone na kwadraty. Niedostępną dla Polaków część chronili radzieccy wartownicy. Za nimi był szary mur z czerwonymi gwiazdami i zakazem wstępu. Mieszkali tam kompletnie obcy ludzie. Niechciani. Dzieciaki się przemycały, bo przyciągały ich fajne rzeczy w sklepach. Odbywały się uliczne wojny. Wyrywaliśmy kępy traw, moczyliśmy w kałuży i dawaj w Ruskich. A oni w nas. Tłukliśmy się, bo ciągle nam mówili, że to dla nas wygrali wojnę. Oprócz tego Rosjan i Polaków łączył megahandel. Kiedy szło się po paliwo do warsztatu, pytali: „A filmy seksualnyje u was jest'?". Mieszkali w Polsce rotacyjnie, dlatego gdy wracali do Związku Radzieckiego, jednym z ulubionych rytuałów Polaków był spacer na dworzec w dniu, w którym Ruscy wyjeżdżali. Polacy się uśmiechali, a oni płakali, jakby opuszczali Amerykę. Wcześniej sprzedawali wszystko: rowery, meble, ubrania. Po ich całkowitym wycofaniu władze Legnicy urządziły dla mieszkańców przeloty helikopterem, żeby obywatele mogli wreszcie zobaczyć, jak wygląda ich miasto. Wcześniej zakazane były zdjęcia z lotu ptaka z powodów strategicznych.



Jak wyglądał odwrót Armii Czerwonej?



Rosjanie opuszczali Legnicę w atmosferze skandalu. Mieli lotnisko, z którego bez żadnych kontroli mogli wywieźć wszystko. Przez płot widać było luksusowe samochody, prawdopodobnie skradzione za niemiecką granicą. Zabierały je do Rosji transportowce. Piękne reprezentacyjne budynki zdewastowali w przerażający sposób. Powyrywali kable, kontakty. Zostawili tylko napisy „Jeszcze tu wrócimy". Jestem z wielodzietnej rodziny, dlatego mieszkaliśmy w dużym mieszkaniu, ale moi koledzy gnieździli się w komunałkach. Kiedy przeszli na drugą stronę muru, zobaczyli piękne ogrody i wille zajmowane przez wyższych oficerów. Odezwało się w nich poczucie wielkiej niesprawiedliwości.

Mało kto wie, że był pan w seminarium duchownym.

Wcześniej myślałem o zdawaniu do liceum plastycznego, ale rodzice stanęli mi na drodze. Wybrałem niższe seminarium. Byłem wtedy bardzo młodym wierzącym człowiekiem, a moja rodzina utrzymywała bliskie relacje z dwoma polskimi misjonarzami, którzy później zginęli w Peru zamordowani przez Świetlisty Szlak. Zrobili na mnie wielkie wrażenie. Ojciec Zbigniew przyszedł do nas nawet na kolację przed ostatnim wyjazdem. Był człowiekiem wielkich talentów inżynierskich, budował Peruwiańczykom prądownice, elektryfikował wieś. Pomagał normalnie żyć, co nie podobało się partyzantom. Innym powodem pójścia do seminarium był chaos w kraju. Królowało Art B, nie wiadomo było, kto jest uczciwy, a kto konfidentem. Mój ojciec działał w solidarnościowej opozycji. Pamiętałem jego euforię po wygranych wyborach 4 czerwca i jak przygasł po upadku rządu Olszewskiego. Pomyślałem, że świat dorosłych to jeden wielki syf i chciałem ochronić swoje ideały. Wiara i zapał piętnastolatka są czymś silnym i czystym, ale po pół roku w seminarium zorientowałem się, że to nie mój świat. Z wieloma rzeczami nie mogłem się zgodzić. Nie pasowało mi. Przeniosłem się do normalnego liceum. Sześciomiesięczny epizod pozostał jednak w mojej pamięci. To po prostu ciekawe doświadczenie.

Mówi pan o wierze w czasie przeszłym.

Chodzi o zwyczajną uczciwość. Świętej Trójcy nie można ogarnąć umysłem, używając tylko logiki. Potrzeba do tego wiary. A ja ją utraciłem. Mój ojciec to szanuje, a ja szanuję jego poglądy. Nie kłócimy się. Takie sytuacje są zawsze testem dla tolerancji. Mam wrażenie, że najmodniejsza jest teraz tolerancja dla własnych lub podobnych poglądów.

Czy jako dziecko wiedział pan o zaangażowaniu ojca w opozycję?

Kiedy była fala internowań, nasze mieszkanie stało się jednym z ostatnich bezpiecznych adresów. A gdy odbywały się konspiracyjne spotkania, mama się denerwowała, bo musiała cztery razy wyrzucać śmieci – w ten sposób asekurowała gości wychodzących przez podwórko. Pamiętam emocje, kiedy jechaliśmy odwiedzić we Wrocławiu rodzinę internowanego znajomego, która była pod obstawą. A po ucieczce żołnierza z radzieckiej jednostki ojciec pytał, jakie moje ubranie może mu dać. Wsypał się. Taki odbyliśmy dialog: „Ja: Komu? Ojciec: A, nieważne". Jego historia wciąż mnie fascynuje. Na jej podstawie uważam, że dawni opozycjoniści dzielą się na tych, którzy zostali na styropianie, i tych, którzy poszli dalej.

Co robił pana tata po 1989?

Wygrał w wyborach samorządowych, został wiceprezydentem Legnicy. Odpowiadał m.in. za zagospodarowanie poradzieckiej części miasta, gdzie brakowało infrastruktury, stacji benzynowych, sklepów. Były wielkie problemy, bo do pustych mieszkań z całej Polski przyjeżdżali dzicy lokatorzy. Duże firmy proponowały łapówki. Mój ojciec okazał się człowiekiem godnym zaufania. Gwarantował porządek. Dlatego, kiedy kolejne wybory wygrała lewica, chciała ojca zostawić na stanowisku. Wtedy prawica się obraziła i zaczęto ojca traktować jak zdrajcę. Niesprawiedliwie go potraktowali. Kiedy naprawia się ulicę, naprawia się chodniki zarówno z lewej, jak i z prawej strony.

Polityka pana interesuje?

Nie bardzo. Kiedy zadzwoniono do mnie z komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego, odmówiłem. Uważam, że aktorzy nie powinni się w takie przedsięwzięcia angażować, a tym bardziej – wypowiadać się w imieniu środowiska. Nie łapię się na różne fale, tak jakbym nie dokonywał „aktualizacji". Nie mogłem się na przykład załapać na falę „żartów smoleńskich". Nie mogłem się z nich śmiać z powodu zwyczajnej empatii. Jakiś czas temu w pewnej dużej rozgłośni radiowej podszedł do mnie facet, włączył kamerę, żeby zrobić internetową zajawkę rozmowy. Spytałem go, na jaki temat będziemy rozmawiać. Chłopak, miał może dwadzieścia parę lat, krzyknął: „Smoleńsk". Spojrzałem na jego uśmieszek i powiedziałem: „Wchodzę w to!". Pomyślałem sobie, że trzeba go jak najszybciej ściąć, bo nie chce mi się tracić czasu i energii na taką sytuację. Powiedziałem mu, że mam brata i bardzo go kocham, i gdyby zginął, a ja byłbym zalewany niewybrednymi żartami na ten temat, to bym się po prostu wkurwił. Przestał się uśmiechać.

Nie chciał pan uratować Polski przed „kaczyzmem"?

Nie jestem strachliwym człowiekiem.

To mógł pan przynajmniej mówić na stronie, jak inni, że tak naprawdę nie popiera Komorowskiego, tylko jest przeciwko Kaczyńskiemu.

Całkiem poważnie: wolę przyjąć pozycję obserwatora. Obserwuję, na przykład, zaniżanie standardów. Gdy zginął kolejny świadek w sprawie Olewnika, minister sprawiedliwości podał się do dymisji. A kiedy był paraliż na kolei, wielu ludzi nie dojechało na lotniska, byli zmuszeni kupować bilety na niejeżdżące pociągi, odpowiedzialny za to minister dostał kwiaty. Ewidentne obniżenie lotów. W PiS też mi się wiele nie podoba. W ogóle w polskiej polityce mało mi się podoba.

Proszę mówić, śmiało!

W mediach też. Nie mam telewizora, odkąd zacząłem studiować, dlatego żyję bez ciśnienia, jakie wytwarzają newsy. Zdałem sobie sprawę, co to znaczy, kiedy kręciliśmy film w hotelu. Wieczorem usiadłem z pilotem i zacząłem skakać po kanałach. W każdym serwisie informacyjnym wałkowane były te same trzy tematy. Kiedy następnego dnia zszedłem na śniadanie, zauważyłem, że wszyscy z mojej ekipy dyskutowali na jeden z tych tematów – jakby ktoś ich zaprogramował! Na szczęście nie wszystkim da się sterować. Reakcja na ACTA wywołała duże zaskoczenie wśród rządzących i rządzonych.

Można powiedzieć, że Tusk przestraszył się kilkudziesięciu tysięcy, które wyszły na ulice.

Kiedy ludzie mówili mi, że Ryszard Riedel zmienił ich życie – wierzyłem

Wyszli przy minus 15. To musi robić wrażenie.

I cieszy się pan, że na chomikuj.pl można oglądać filmy z pana udziałem, za które nikt nie zapłaci panu tantiem?

Co jakiś czas jestem proszony o podpis pod kolejnym apelem antypirackim. Namawiających mnie do tego pytam zawsze, dlaczego film na płycie, w kolorowym pudełku, kosztuje tak dużo. Zazwyczaj słyszę, że chodzi o stawki, które ustalane są na Zachodzie, a u nas nie może być taniej. Dziwne. Przy naszej średniej krajowej i stale rosnących cenach film staje się ekskluzywnym towarem.

Pana role, głównie w filmach według scenariuszy Andrzeja Saramonowicza – „Testosteron", „Idealny facet dla mojej dziewczyny" i „Jak się pozbyć cellulitu" – komentują ironicznie perturbacje Polaków związane z chęcią bycia nowoczesnym, doścignięcia świata poprzez wyzwolenie obyczajowe i seksualne.

Andrzej świetnie wychwytuje te zjawiska. To bardzo przyjemne dla aktora móc poruszać się zgodnie ze sprawnie napisanym scenariuszem, po celnie sportretowanym świecie, ale to wcale nie oznacza, że jest mój.

Gra pan teraz główną rolę w interaktywnym monodramie „Sex Guru", w którym angażuje pan publiczność do rozmowy. Czego się pan dowiedział o naszym życiu erotycznym?

Formuła jest otwarta, każdy może wstać, zapytać, krzyknąć. Dla mnie to świetne doświadczenie, gimnastykuję się zawodowo w zupełnie nowej formule. Zazwyczaj gra się z tak zwaną czwartą ścianą, czyli nie zauważa się widowni. W „Sex Guru" jest kompletnie inaczej. Poza tym jestem na scenie przez dwie godziny absolutnie sam, więc moja uwaga jest wytężona cały czas. Każdy spektakl jest trochę inny. Inaczej ludzie reagują w mniejszych miastach, inaczej w większych.

Byłem zaskoczony otwartością starszych pań. Niespełnionych, świadomych zdrad mężów i swoich potrzeb.

Obawiałem się starszej publiczności, jak się okazuje niepotrzebnie. Zaskoczony byłem jej aktywnością. Ciekawa rzecz wydarzyła się podczas spektaklu w Szczecinie. Dostałem na kartce pytanie, czy to możliwe, żeby mężczyzna mógł kochać jedną kobietę przez całe życie. Przeczytałem je i usłyszałem delikatny śmiech. Wtedy wyszedłem z roli, na co scenariusz pozwala, i zacząłem całkiem prywatnie mówić o mojej fascynacji książką Bogdana Wojciszke „Psychologia miłości". Bardzo go cenię.

O czym pan opowiedział?

Wojciszke w jednym z wywiadów tłumaczył, jak łatwo można wpaść w pułapkę romantycznej wizji miłości lansowanej przez media i sztukę. Ludzie spodziewają się, że emocje towarzyszące nam w pierwszych dwóch miesiącach związku będą trwały 45 lat: żeby zawsze było sexy, super, hajowo. Przy takim założeniu nie potrafimy nawet dostrzec nowych emocji, które mają znacznie większą wartość i wiążą się z wiernością, zaufaniem, wieloletnią przyjaźnią. Ile osób rozstało się bez sensu, bo nie było między nimi tak jak na początku? Kiedy spytałem o to, cała żeńska część publiczności zaczęła mi bić brawo. Na każdym spektaklu mam teraz podobną reakcję. Zauważyłem też, że nie bez znaczenia jest język, jakiego się używa w rozmowie: neutralny czy nacechowany ideologicznie. Słowo „masturbacja" nie wywołuje tak złych skojarzeń jak onanizm, który ma biblijną konotację i na dźwięk tego słowa robi się ciszej. Kiedy mówiłem, że „pewne zagadnienia musimy rozpatrzyć sami", miałem mocną reakcję. A kiedy powiedziałem „to sprawa waszego sumienia", publiczność przygasła. Zrobiła się ciężka atmosfera. Język formatuje reakcje.

Zagrał pan młodego Hansa Klossa, postać kultową, ale i kontrowersyjną, bo to przecież radziecki agent!

Czułem presję taką, jak przed rolą Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa". A może wtedy była nawet większa? Bo kiedy wiele osób mi powtarzało, że Riedel zmienił ich życie – wierzyłem. Gdyby ktoś - powiedział to samo o Klossie – byłoby trudno... Waldemar Pasikowski napisał fajnie zapętlony scenariusz. Gram bardzo sprawnego agenta, któremu powoli wyczerpują się baterie. Zbliża się koniec wojny i łatwo o błąd. Powstał naprawdę ciekawy film.

Jak wygląda współpraca Klossa ze Związkiem Radzieckim?

Mój bohater nie jest agentem rządu londyńskiego. Nie dzwoni do Rosjan i nie mówi, że wolał Sikorskiego od Berlinga. W filmie jest jednak scena, w której J-23 wyraża swój stosunek do „sojusznika". Osobiście nie cierpię PRL. Uważam, że to było wieloletnie gwałcenie ludzkich mózgów, które spowodowało trwałe straty, i dopiero – może – moja córka będzie żyła w normalnym kraju. Jednak historii się nie zmieni.

Panie Kloss, zapanuje szał na pana punkcie...

Nie wiem, nie mam pojęcia. Staram się zachować dystans, choć jestem ciekawy, jak będzie odebrany ten film. Oczywiście, dział PR robi wszystko, żeby o „Stawce większej niż śmierć" było głośno.

Co pan na to, że przy okazji premiery chce mieć pana każde medium, a producent temu sprzyja?

Na wywiadach się kończy. Rok temu podjechał pod mój dom paparazzi. Próbował mnie szantażować. Powiedział, że albo biorę rodzinę do parku, a on cyka nam fotki, albo robi mi oblężenie na miesiąc, ponieważ ma zlecenie z pięknych kolorowych pism, a cena na moją rodzinę rośnie. Domyślałem się, jakie to są pisma, i zakończyłem sprawę ostro, bo generalnie pracuję po to, żeby nie chodzić do pracy każdego dnia i spędzać czas wolny z dziećmi. Wtedy miałem dużo wolnego czasu, bo spodziewaliśmy się drugiego dziecka.

Odezwał się w panu testosteron?

Raczej niezgoda na rzeczywistość. Dlaczego jakiś obcy facet zaczyna mi dyktować warunki? Zaangażowałem prawników, policję i sprawa po półtora miesiąca była załatwiona. Pan paparazzi sobie odpuścił.

Półtora miesiąca to szmat czasu.

Robił sobie dwudniowe przerwy. Jednak syndrom osaczenia polega na tym, że myśli się: jeśli facet nie stoi na ulicy, to na pewno leży na dachu, jak niespełniony snajper. Po tej przygodzie wyspecjalizowałem się w prawie, poznałem fajnych prawników. Oswoiłem ten rodzaj adrenaliny. Część paparazzich już się nauczyła grzecznie pytać: „Czy jest możliwość sfotografowania?". Odpowiadam: „Nie ma" i odjeżdżają. Ale to niesamowite, że dorosły facet wybiera zawód, który wymaga od niego podglądania, grzebania w śmieciach, leżenia w kałuży.

A proponowano panu ustawki?

Cały czas. Wydaje mi się, że wielu kolegów i koleżanek z tego korzysta. Raczej nie zostaję na bankietach i kiedy kończy się część obowiązkowa, wracam do domu. Po premierze jednego z filmów zjeżdżałem windą w Złotych Tarasach. Właśnie wtedy przykleił się do mnie paparazzi. Pytam: „Co jest? Kochasz mnie?". Był zaskoczony moją reakcją. Inni chcą chyba być nieustannie fotografowani.

Zagrał pan młodego Hansa Klossa, wcześniej kreował Ryszarda Riedla z Dżemu. W teatrze jest pan głównym bohaterem interaktywnego widowiska, a w telewizji zabawnych reklam. Kiedyś było chyba prościej: aktorzy byli kapłanami albo chałturnikami. Myślał pan o tym?

Na początku mojej aktorskiej drogi spotykałem jeszcze starszych kolegów, którzy wierzyli w misyjność i kapłaństwo, choć te ideały były już raczej na wymarciu. Kiedy zdawałem egzamin do krakowskiej szkoły teatralnej, każdy pragnął być świetnym artystą Łomnickim albo Gajosem. Oczywiście po udanych egzaminach czułem też wdzięczność do uczelni za to, że nie będzie mnie ścigać wojsko. Kończyłem studia w 2000 r. i to był ciekawy czas. Zaczęliśmy używać telefonów komórkowych, a niektórzy profesorowie nie wiedzieli, co to. Nowe media elektroniczne były jeszcze sympatyczne. Nie było Pudelka i „fejsa", dopiero co powstał „Fakt" i Youtube. Mało kto wysyłał mejle. Ale rozjazd już się zaczynał. Profesorowie mówili, że aktorstwo to rzecz święta, a my, studenci, wiedzieliśmy, że pracę w teatrach złapie może 20 procent z nas. Cała reszta miała płakać, kwiczeć i zgrzytać zębami. Jeszcze 10 lat wcześniej każdy by się gdzieś załapał. Ale już nie moje pokolenie.

A jak jest teraz w szkołach teatralnych?

Koledzy, którzy są w komisjach egzaminacyjnych, mówią, że przychodzi mnóstwo „naspidowanych" gówniarzy. Wykręca im szczękę i nie mogą normalnie mówić.

Ładnie to pan pokazał.

Albo padają pytania, które mnie również zadają: czy na aktorstwie można dobrze zarobić? W moich czasach nikt się nad tym nie zastanawiał. Każdy chciał zacząć grać. Pieniądze miały przyjść w swoim czasie. I kolejna różnica: kiedy ja zdawałem, było 800 kandydatów na 20 miejsc. Teraz jest ponad tysiąc chętnych.

Może młodzi ludzie mylą szkołę teatralną z telewizyjnym talent-show?

Może. Tylko, że talent-show jest nieprawdopodobną drogą na skróty. Niektórzy mają pewnie piękne pobudki, ale są już inaczej wychowani niż moje pokolenie.

Moje siostra, urodzona w latach 90., uważa filmy Barei za zbiór absurdalnych żartów. To też ciekawe.

—rozmawiał Jacek Cieślak

Tomasz Kot jest absolwentem krakowskiej PWST, aktorem teatralnym i filmowym. Grał m.in. w  „Skazanych na bluesa", „Testosteronie", „Erratum" „Wyjazd integracyjny" i „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć", a także serialach – m.in. „Camera Cafe", „Niania".

Pochodzi pan z Legnicy. Niech pan opowie, jak wyglądała codzienność z okupacyjnymi wojskami radzieckimi?

Rosjanie czuli się tak, jakby Legnica, Dolny Śląsk, a może cała Polska były ich. Zdarzyła się ucieczka dezertera? – otaczali wieś, nie pytając nikogo o zdanie. Mieszkałem na ulicy, gdzie ulokowano rodziny obsługujące wojska radzieckie. Standardy mieli inne. Okna zaklejali gazetami.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska