Rządzący i rządzeni w PRL oglądali się na Pekin – ten jednak nie kwapił się do szukania w Polakach sojuszników przeciw ZSRR
Jak wiadomo, po II wojnie światowej nowy system w Polsce został zainstalowany z woli Józefa Stalina i przy decydującej roli Armii Czerwonej. Była to rewolucja importowana zza wschodniej granicy, przyniesiona na radzieckich bagnetach, podobnie zresztą jak niemal we wszystkich państwach Europy Środkowo-Wschodniej, w których z czasem komuniści przejęli władzę. Polacy nieco inaczej patrzyli więc na ogół na tych przywódców komunistycznych, którzy we własnych krajach sami zdobywali władzę w wyniku dokonujących się tam rewolucji inspirowanych za każdym razem czynnikami wewnętrznymi.
Kimś takim na przełomie lat 50. i 60., gdy zdobywał i umacniał władzę na Kubie, był Fidel Castro, którego często postrzegano wówczas u nas (i nie tylko) jako romantycznego rewolucjonistę: dla młodszych pokoleń jest starym, schorowanym satrapą, który dał się swojej ojczyźnie mocno we znaki. Gdy jednak przed wielu laty odwiedzał Polskę, paląc swoje wielkie cygara, wzbudzał olbrzymie emocje. Był młody, jeszcze szczupły, i miał wielką charyzmę, wynikającą po części właśnie z legendy prawdziwej rewolucji, nie narzuconej z zewnątrz przez Sowietów, tylko dokonanej samodzielnie, i to w dodatku pod nosem Wuja Sama.
Do pewnego stopnia podobnie rzecz się miała z przywódcami Chińskiej Republiki Ludowej. Dopóki żył Stalin, nikt w międzynarodowym ruchu komunistycznym nie mógł się z nim równać. Był nie tylko towarzyszem walki Włodzimierza Lenina i starym bolszewikiem walczącym o najważniejsze komunistyczne idee na długo przed rewolucją październikową, ale przede wszystkim był przywódcą zwycięskiego w II wojnie światowej Związku Radzieckiego. Za to z Nikitą Chruszczowem, następcą Stalina, nie było już tak trudno rywalizować. Pierwszym, który tego spróbował, był Mao Zedong, legendarny przywódca ChRL. Kiedy zaczął na dobre kiełkować maoizm, gdy Chińczycy postanowili zboczyć ze ścieżki wytyczanej przez Moskwę i pójść własną drogą, w Polsce zaczęto idealizować dokonywane w Państwie Środka przemiany. Fascynacja ta opierała się na wyobrażeniach reform: imponowało nam w nich głównie to, że był to wreszcie komunizm nieradziecki. Sam Mao Zedong wydawał się wielkim rewolucjonistą: pamiętano jego walkę z okupantem japońskim, wieloletnie przywództwo w partii komunistycznej i oczywiście samodzielne dokonanie rewolucji społeczno-politycznej.
Wielu Polaków – zwłaszcza tych gorzej wykształconych i mających mgliste pojęcie o rzeczywistych problemach ówczesnego świata, na przykład niewykwalifikowani robotnicy, mieszkańcy wsi i małych miasteczek – gdy w latach 50. i 60. zaczęli za sprawą radia i telewizji dowiadywać się o tym, co za miedzą, nierzadko postrzegało chiński komunizm jako władzę idealną, system bez wypaczeń, bez błędów doktrynalnych u podstaw, po prostu niemal jak raj na ziemi. Pamiętam, jak wielkie było moje zdumienie, gdy analizując protesty społeczne z Grudnia 1970 roku, dotarłem do głosów „robotniczej braci" w rodzaju: „no, teraz to w Polsce będzie dobrze, sprawiedliwie, jak w Chinach!". Takie opinie padały już po ujawnionych także w Polsce zbrodniach gwałtownej chińskiej industrializacji, eksperymentach z hutnictwem na wsi, gdy to wszyscy byli zmuszani do wytapiania stali, po strasznych doświadczeniach rewolucji kulturalnej. Mimo to w Polsce wielu ludzi uważało ten skrajnie egalitarystyczny system za coś znakomitego, co powinno zostać przeniesione na nadwiślański grunt. Podziwiano hasła, że „wszyscy mamy takie same żołądki", że wszystkim to samo się należy... Niektórzy podziwiali nawet to, że w Chinach wszyscy chodzili jednakowo ubrani. Mało kto brał pod uwagę, że w Państwie Środka jeszcze w latach 60. panował głód.