Auster: Żyć na wstrzymanym oddechu

Paul Auster stawia na świeczniku wszelkiej maści wyrzutków, dziwaków, osoby nieprzystosowane. W dzisiejszych czasach to zabieg dość banalny

Aktualizacja: 03.08.2012 13:03 Publikacja: 03.08.2012 13:00

„Pisarze nigdy nie powinni rozmawiać z dziennikarzami”?– twierdzi Auster (tu podczas konferencji pra

„Pisarze nigdy nie powinni rozmawiać z dziennikarzami”?– twierdzi Auster (tu podczas konferencji prasowej)

Foto: AFP

Paul Auster gościł w Warszawie w końcu 1998 roku z okazji premiery swego pierwszego filmu (poprzednie głośne fabuły: „Dym" i „Brooklyn Boogie", podpisywał, jako scenarzysta, obok reżysera Wayne Wanga) „Lulu na moście". Towarzyszyła mu odtwórczyni głównej roli kobiecej, zjawiskowo piękna Mira Sorvino i dość było tego, by wizytę autora „Trylogii nowojorskiej" w kraju przodków (babcia urodziła się w Mińsku, dziadek w Stanisławowie) potraktować jako pierwszorzędne wydarzenie, głównie jednak natury towarzyskiej.

Zobacz na Empik.rp.pl

Naturalnie o wywiad – choćby i krótki – ze sławnym pisarzem zabiegały wszystkie redakcje i bardzo byłem dumny, że „Rz" na spotkanie z Austerem wydelegowała właśnie mnie. Duma ta zanikała w trakcie rozmowy, a przy przesłuchiwaniu taśmy zmieniła się w przerażenie, które ustąpiło dopiero po lekturze wywiadów konkurencji. Wszystkie, ale to wszystkie rozmowy firmowane przez autora „Trylogii nowojorskiej" były jednako o niczym.

Grubo później zorientowałem się, że pisarz traktuje wywiady wyjątkowo instrumentalnie i nawet te, które włączał później do swoich książek (np. do „Czerwonego notatnika"), uderzają swą wtórnością. Dlaczego tak się dzieje? Oddajmy głos Austerowi, który w wydawanej właśnie przez Znak powieści „Sunset Park" ujmuje to niemal w postaci przykazań: „Pisarze nigdy nie powinni rozmawiać z dziennikarzami – deklaruje. – Wywiad jest zdewaluowaną formą literacką, która niczemu nie służy oprócz tego, że upraszcza rzeczy, które nigdy nie powinny zostać uproszczone, Renzo to wie, a ponieważ jest człowiekiem działającym na podstawie tego, co wie, przez lata trzymał język za zębami (...) Wywiad udzielony został (...) z pewnymi ograniczeniami, które młody pisarz musiał zaakceptować (...) Żadnych pytań na temat życia prywatnego i pracy, żadnych pytań na temat polityki, jedyne dopuszczalne pytania mogą dotyczyć dzieł innych pisarzy, nieżyjących pisarzy, niedawno zmarłych pisarzy, których Renzo znał, niektórych dobrze, niektórych powierzchownie, i tych, których ceni. Żadnych ataków, wyłącznie pochwały. Najpierw podał rozmówcy listę nazwisk i poinstruował go, aby wybrał kilka, pięć lub sześć, ponieważ lista była za długa i o wszystkich nie dałoby się opowiedzieć. William Gaddis, Joseph Heller, George Plimpton, Leonard Michaels, John Gregory Dunne, Alain Robbe-Grillet, Susan Sontag, Arthur Miller, Robert Creeley, Kenneth Koch, William Styron, Ryszard Kapuściński, Kurt Vonegut, Grace Paley, Norman Mailer, Harold Pinter i zmarły w zeszłym tygodniu John Updike, całe pokolenie, które odeszło w okresie kilku lat".

Rzadko Paul Auster dzielił się z czytelnikami swoich wywiadów jakąś ciekawostką, mniej znanym faktem z życia, anegdotą. A jeśli już, to możemy być pewni, że wcześniej taką historyjkę opublikował w którejś ze swych książek. Na tych prawach właśnie funkcjonuje u niego śmierć ojca z początków 1979 roku, po której przypadła mu pewna kwota pieniędzy umożliwiająca zrealizowanie ambitnych planów pisarskich i wydawniczych. „W pewnym sensie – powiada w »Czerwonym notatniku«" – wszystkie napisane przeze mnie powieści wzięły się z pieniędzy, które zostawił mi ojciec. Dały mi dwa lub trzy lata i to wystarczyło, bym znowu stanął na nogi. Nie można siedzieć i pisać, nie myśląc o tym, co się robi. Ostatecznie było to straszliwe równanie. Pomyśleć, że śmierć mojego ojca uratowała mi życie".

Podobnie Miles Heller, bohater „Sunset Park": opuści swój nowojorski dom i wyjedzie na Florydę, po tym jak obwiniać będzie siebie o śmierć przyrodniego brata. Obiecującą przyszłość i karierę zamieni na byle jaką pracę, jeszcze bardziej nieciekawe znajomości, ale wreszcie i na wielką miłość. Cóż z tego jednak, skoro i ją utraci, nie potrafiąc dojść do ładu z otaczającą go rzeczywistością? Poza domem spędza siedem i pół roku, a wraca do niego, ściśle mówiąc – do ojca, dopiero wtedy, gdy grunt naprawdę usuwa mu się spod nóg. Po akcji policji przeciw squatterom mieszkającym w zrujnowanej kamienicy niedaleko brooklińskiego Sunset Park jego koledzy i koleżanki lądują w szpitalach i więzieniach, a on sam jest poszukiwany za złamanie szczęki przedstawicielowi prawa. Nikogo nie interesuje, że jego agresję wywołała brutalność policji.

Z dna, na którym się znalazł, Milesa wydobyć może jedynie ojciec. „Przyciska lód do spuchniętej ręki i kiedy patrzy na nią, przypomina sobie żołnierza bez rąk z filmu obejrzanego w zimie z Alice i Pilar, młodego żołnierza świeżo przybyłego z wojny, niezdolnego rozebrać się i położyć do łóżka bez pomocy ojca, i czuje, że właśnie stał się tym chłopcem, który bez pomocy ojca nie potrafi niczego zrobić, chłopcem bez rąk, chłopcem, który powinien nie mieć rąk, chłopcem, któremu ręce przyniosły w życiu same kłopoty, jego gniewne ręce zadające ciosy (...) Jedzie do jego domu i przychodzi mu na myśl, że ze słowa »dom« wywodzi się słowo »bezdomny« i wszyscy oni są teraz bezdomni, powiedział to ojcu przez telefon, Alice i Bing są bezdomni, on jest bezdomny, ludzie na Florydzie, którzy mieszkali w opróżnianych przez niego domach, są bezdomni, tylko Pilar nie jest bezdomna, on jest teraz jej domem, ale jednym ciosem zniweczył wszystko, nigdy nie rozpoczną wspólnego życia w Nowym Jorku, nigdzie nie ma dla nich przyszłości, nie ma już nadziei, zawiódł własnego ojca, zawiódł Pilar, zawiódł wszystkich, i kiedy samochód przemierza most Brooklyński, on patrzy na potężne budynki po drugiej strony East River i myśli o tych, których brakuje, tych rozwalonych i płonących, które już nie istnieją, brakujące budynki i brakujące ręce, i zastanawia się, czy warto mieć jakąkolwiek nadzieję na przyszłość".

Burzyciele

Ta proza jest właśnie taka: od strony formalnej – bezbłędna, jeśli zaś chodzi o jej zawartość myślową, zachowajmy daleko idącą ostrożność. W „Sunset Park" stawia Auster na świeczniku wszelkiej maści wyrzutków, dziwaków, osoby nieprzystosowane, które łączy jedno: niezgoda na narzucane z góry normy społeczne. Tak się składa w tej powieści, że są nimi bez wyjątku artyści. Mamy zatem z jednej strony filistrów, mało ciekawych dorobkiewiczów, najprawdziwszy lumpenproletariat i opresyjny aparat bezpieczeństwa, a z drugiej pogrążoną w erotycznych fantasmagoriach malarkę – Ellen, młodą pisarkę Alice, Milesa obsesyjnie fotografującego opuszczone wnętrza i pozostawione w nich przedmioty, czy najbardziej z nich zakręconego Bing Nathana – „mistrza kontestacji i wojowniczego burzyciela współczesnego ładu". Ich wspólne zamieszkanie w  opuszczonym domu przyniosło pożytek każdemu z nich. A jednak miasto, które z nieznanych powodów nie wyłączyło squaterom ogrzewania i elektryczności, postanowiło wykopać ich stamtąd. To oburzające, przekonuje Paul Auster.

Z czego z kolei biorą się kłopoty głównej postaci „Sunset Park" – Milesa Hellera? Otóż ten obiecujący młodzian zakochał się na Florydzie w ślicznej imigrantce z Kuby – Pilar Sanchez. Połączy ich – cóż by innego – literatura, a konkretnie lektura „Wielkiego Gatsby'ego". Dziewczyna jest nie tylko piękna, ale i mądra, i inteligentna, no brylant, licho wie, jakim cudem wyhodowany na łonie mało ciekawej rodziny, w której pierwsze skrzypce gra najstarsza siostra Pilar, Angela. Szantażuje ona Milesa, że jeśli nie spełni jej żądań finansowych, poinformuje policję, iż utrzymuje on stosunki seksualne z nieletnią. Pilar bowiem, w momencie gdy poznaje Milesa, do osiemnastki brakuje jeszcze ponad dwóch lat. Miles opuszcza Florydę, wracając do Nowego Jorku. O rozstaniu tym myśli jak o wyroku: „Bez przepustek za dobre zachowanie. Nie wolno mu zamarzyć o ucieczce. Żadnych podkopów pod osłoną nocy, żadnych konfrontacji ze strażnikami, przecinania zasieków, rzucania się na oślep w las z tropiącymi psami na karku". Pozostaje mu czekać, „żyć na wstrzymanym oddechu".

Jakoś niespecjalnie współczuję bohaterowi Paula Austera. „Jak kocha, to poczeka", powtarzały nasze prababki i, zaiste, miały rację. A oddzielnego prawa dla artystów, artystów in spe i całej reszty jak dotąd nie ma.

Z czerwonym kwiatkiem za uchem

Niewielu jest tak dobrych pisarzy jak Auster, niewielu też tak wykreowanych. Ten intelektualista, miłośnik i znawca poezji francuskiej chwali się tym, że jeszcze w szkole pracował jako kelner, a studia przerwał, by pływać jako marynarz. Choć mógł spodziewać się spadku po ojcu, przez lata cyzelował autoportret pisarza bezkompromisowego, broniącego spraw i ludzi przegranych, artystycznego cygana wiecznie cierpiącego na niedobory finansowe. Jego nieliczne próby osiągnięcia sukcesu finansowego nie udają się. Powodzenie przyniosą mu „Trylogia nowojorska" czy „Niewidzialny" i znakomite filmy, z kreacjami Harveya Keitela w roli kioskarza Auggie Wrena: „Dym" i „Brooklyn Boogie".

„Sunset Park" wydaje się gotowym scenariuszem. Ze swą gloryfikacją młodości, niezależności i wolnej miłości może stać się manifestem pokolenia młodych artystów. Oby tylko widzowie wynieśli z filmu nieco więcej niż z „Lulu na moście", którego przebojem była opowieść Philipa o... potrzebie sprzątnięcia po współpasażerce kabiny w trakcie lotu do Londynu. Ech, bohaterowie naszych czasów.

W wywiadzie udzielonym Larry'emu Mc Caffery'owi Paul Auster twierdzi, że wszystkie jego książki są o nim, że we wszystkich bada swoje wnętrze. Już w „Szklanym mieście", pierwszej części „Trylogii nowojorskiej", pisarz wymieniony jest z imienia i nazwiska, a wszyscy, których Quinn spotyka, wyrażają jakieś jego dylematy. Niemniej Auster dystansuje się od opinii, że we wszystkich swoich książkach „pisze o sobie". Ma jednak na swoim koncie książkę autobiograficzną. To „Wiążąc koniec z końcem", rzecz interesująca ze względu na opis spotkań młodego jeszcze pisarza ze sławnymi ludźmi swojej epoki. Jeanem Genetem, na przykład... „Któregoś dnia (w 1969 r. – przyp. K. M.) dopadł mnie kumpel i poprosił, żebym (za darmo) stanął na podium obok Jeana Geneta i tłumaczył jego przemówienie wygłaszane w obronie Czarnych Panter. Genet przechadzał się potem po kampusie Columbii z czerwonym kwiatkiem zamkniętym za ucho i niemal bez przerwy się uśmiechał. Chyba czuł się szczęśliwy w Nowym Jorku" – podsumowuje Auster.

W redakcji „Ex Librisu", w której pisarz krótko pracował, natknął się na Jerzego Kosińskiego, którego „Kokpit" zredagował, a samego pisarza rozgryzł, jak się zdaje, nie najgorzej. Zdał też Auster relację ze swego spotkania z Johnem Lennonem, który pewnego dnia zapukał do drzwi „Ex Librisu".

„Chciał obejrzeć fotografie Mana Raya.

– Cześć – powiedział i wyciągnął do mnie rękę. – Jestem John.

– Cześć – odpowiedziałem, mocno potrząsając jego dłonią. – Jestem Paul.

Kiedy szukałem fotografii w jednej z szaf, Lennon zatrzymał się przed płótnem Roberta Motherwella wiszącym na ścianie za biurkiem Arthura. Na obrazie nie było zbyt wiele – dwie proste czarne linie na pomarańczowym tle. Przyglądał mu się przez chwilę, a potem obrócił do mnie i powiedział:

– Ktoś się nad tym sporo napracował, no nie?".

Wobec powszechnych zachwytów i hołubienia świata sztuki miło było usłyszeć coś takiego".

***

Co powie czytelnik „Sunset Park"?

Paul Auster gościł w Warszawie w końcu 1998 roku z okazji premiery swego pierwszego filmu (poprzednie głośne fabuły: „Dym" i „Brooklyn Boogie", podpisywał, jako scenarzysta, obok reżysera Wayne Wanga) „Lulu na moście". Towarzyszyła mu odtwórczyni głównej roli kobiecej, zjawiskowo piękna Mira Sorvino i dość było tego, by wizytę autora „Trylogii nowojorskiej" w kraju przodków (babcia urodziła się w Mińsku, dziadek w Stanisławowie) potraktować jako pierwszorzędne wydarzenie, głównie jednak natury towarzyskiej.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”