Paul Auster gościł w Warszawie w końcu 1998 roku z okazji premiery swego pierwszego filmu (poprzednie głośne fabuły: „Dym" i „Brooklyn Boogie", podpisywał, jako scenarzysta, obok reżysera Wayne Wanga) „Lulu na moście". Towarzyszyła mu odtwórczyni głównej roli kobiecej, zjawiskowo piękna Mira Sorvino i dość było tego, by wizytę autora „Trylogii nowojorskiej" w kraju przodków (babcia urodziła się w Mińsku, dziadek w Stanisławowie) potraktować jako pierwszorzędne wydarzenie, głównie jednak natury towarzyskiej.
Naturalnie o wywiad – choćby i krótki – ze sławnym pisarzem zabiegały wszystkie redakcje i bardzo byłem dumny, że „Rz" na spotkanie z Austerem wydelegowała właśnie mnie. Duma ta zanikała w trakcie rozmowy, a przy przesłuchiwaniu taśmy zmieniła się w przerażenie, które ustąpiło dopiero po lekturze wywiadów konkurencji. Wszystkie, ale to wszystkie rozmowy firmowane przez autora „Trylogii nowojorskiej" były jednako o niczym.
Grubo później zorientowałem się, że pisarz traktuje wywiady wyjątkowo instrumentalnie i nawet te, które włączał później do swoich książek (np. do „Czerwonego notatnika"), uderzają swą wtórnością. Dlaczego tak się dzieje? Oddajmy głos Austerowi, który w wydawanej właśnie przez Znak powieści „Sunset Park" ujmuje to niemal w postaci przykazań: „Pisarze nigdy nie powinni rozmawiać z dziennikarzami – deklaruje. – Wywiad jest zdewaluowaną formą literacką, która niczemu nie służy oprócz tego, że upraszcza rzeczy, które nigdy nie powinny zostać uproszczone, Renzo to wie, a ponieważ jest człowiekiem działającym na podstawie tego, co wie, przez lata trzymał język za zębami (...) Wywiad udzielony został (...) z pewnymi ograniczeniami, które młody pisarz musiał zaakceptować (...) Żadnych pytań na temat życia prywatnego i pracy, żadnych pytań na temat polityki, jedyne dopuszczalne pytania mogą dotyczyć dzieł innych pisarzy, nieżyjących pisarzy, niedawno zmarłych pisarzy, których Renzo znał, niektórych dobrze, niektórych powierzchownie, i tych, których ceni. Żadnych ataków, wyłącznie pochwały. Najpierw podał rozmówcy listę nazwisk i poinstruował go, aby wybrał kilka, pięć lub sześć, ponieważ lista była za długa i o wszystkich nie dałoby się opowiedzieć. William Gaddis, Joseph Heller, George Plimpton, Leonard Michaels, John Gregory Dunne, Alain Robbe-Grillet, Susan Sontag, Arthur Miller, Robert Creeley, Kenneth Koch, William Styron, Ryszard Kapuściński, Kurt Vonegut, Grace Paley, Norman Mailer, Harold Pinter i zmarły w zeszłym tygodniu John Updike, całe pokolenie, które odeszło w okresie kilku lat".
Rzadko Paul Auster dzielił się z czytelnikami swoich wywiadów jakąś ciekawostką, mniej znanym faktem z życia, anegdotą. A jeśli już, to możemy być pewni, że wcześniej taką historyjkę opublikował w którejś ze swych książek. Na tych prawach właśnie funkcjonuje u niego śmierć ojca z początków 1979 roku, po której przypadła mu pewna kwota pieniędzy umożliwiająca zrealizowanie ambitnych planów pisarskich i wydawniczych. „W pewnym sensie – powiada w »Czerwonym notatniku«" – wszystkie napisane przeze mnie powieści wzięły się z pieniędzy, które zostawił mi ojciec. Dały mi dwa lub trzy lata i to wystarczyło, bym znowu stanął na nogi. Nie można siedzieć i pisać, nie myśląc o tym, co się robi. Ostatecznie było to straszliwe równanie. Pomyśleć, że śmierć mojego ojca uratowała mi życie".