Młodzieżowa rewolucja lat 60. związana z rockiem stała się parodią samej siebie. Młodzi wykonawcy najczęściej nagrywają dwie–trzy płyty i przepadają, nie dając sobie rady z używkami i presją show-biznesu, którzy zdominowali nobliwi seniorzy w emerytalnym wieku z milionowymi dochodami. Rządzą już estradą muzyki pop piątą dekadę, co przypomina zmurszałe monarchie bądź dyktatury komunistyczne we Wschodniej Azji, niedopuszczające do głosu młodszych.
Od dobrych kilkunastu lat niewiele było koncertów o światowej randze z udziałem największych gwiazd, których porządku nie dyktowałby 70-letni Paul McCartney, podkreślając w ten sposób swoje znaczenie i prestiż, odbierając jednocześnie hołdy fanów. Gdy młodszy o 18 lat Bono próbował zająć miejsce eksbitelsa w otwarciu Live 8, doszło do poważnej scysji i wokalista U2 musiał ustąpić, ulegając prawom hierarchii. Czy to nie zabawne, że są najważniejsze w środowisku, które od zawsze deklarowało walkę o prawa dla młodych ludzi, wolność, równość i stworzyło swą potęgę i wpływy posługując się hasłami buntu przeciwko starszym generacjom?
Dziś Paul McCartney, Mick Jagger czy Elton John dumnie noszą przed nazwiskiem słówko sir. McCartney posunął się dalej – przy okazji niedawnego jubileuszu Elżbiety II nie szczędził królowej komplementów, może już nawet za granicami dobrego smaku: uprawiał po prostu wazeliniarstwo. Można tylko zastanawiać się, jak by ocenił obecną sytuację buntowniczy do końca John Lennon, który odesłał królowej order przyznany mu w latach 60. Na początku lat 70. zaś śpiewał o McCartneyu, że jako artysta jest niewiarygodny.
Paradoks polega na tym, że większość rockandrollowców dożyła wieku, o jakim nawet nie mogli śnić najwięksi klasyczni kompozytorzy. Nasz Fryderyk Chopin zmarł, nie kończąc 39 lat. To o nim, a nie o McCartneyu można powiedzieć, że żył jak rockowy kamikadze – nie wyjechał z Paryża nawet w obliczu epidemii cholery: wolał tworzyć. Zabawne, że Wolfgang Amadeusz Mozart w słynnym filmie Milosa Formana został przedstawiony, jakby był jedną z gwiazd pop. Ale umarł – w przeciwieństwie do większości z nich – przeżywszy tylko 36 lat. Umierał, pisząc „Requiem". Najstarszy z klasycznych geniuszy był Ludwig van Beethoven. Dożył 57 lat.
Oczywiście mówiąc o muzyce pop, ciągle wspomina się o tragicznych zgonach Hendriksa, Joplin, Morrisona, Cobaina i Winehouese. Ale tylko dlatego, że to wyjątki. 71-letni Bob Dylan każdego roku objeżdża kulę ziemską pod hasłem „Never Ending Tour". 70-letni Brian Wilson powrócił w tym roku z The Beach Boys z kolejną sentymentalno-sklerotyczną płytą. 68-letni Joe Cocker żyje na farmie w Kolorado, ciesząc się zdrowiem, ciszą i spokojem. 65-letni Iggy Pop śmiga po estradach świata z nagim torsem i będzie tak z pewnością robił przez kilkanaście najbliższych lat. Przykłady można mnożyć!
Akademie ku czci
Klasycy rocka dorobili się też na buncie gigantycznych pieniędzy, o jakich najwybitniejsi kompozytorzy muzyki klasycznej nie śmieli marzyć, choć w przeciwieństwie do rockmanów nigdy nie opowiadali andronów o buncie oraz nowej, zaangażowanej społecznie sztuce. Skromnie tworzyli na zamówienie, często wpadając w finansowe tarapaty, nie mając na życie. Symboliczną postacią jest Jan Sebastian Bach przedstawiony na lipskim pomniku z mocno wyeksponowaną pustą kieszenią.
Na usprawiedliwienie niemogących zejść ze sceny idoli można powiedzieć, że nie przewidzieli podobnego obrotu sprawy. Działali bez premedytacji. Mało kto przewidział, że moda na rock and rolla potrwa dłużej niż rok czy dwa. Znamienny jest wywiad z młodziutkim Mickiem Jaggerem z czasów, gdy nie potrafił jeszcze odpowiadać na pytania dziennikarzy, a najbardziej płoszyła go kwestia, ile potrwa jego kariera. Mówił, że niedługo, bo w jego sytuacji liczy się młodość i świeżość.
Kwestia wieku dręczyła również Paula McCartneya. Jeszcze przed rozpoczęciem kariery, na początku lat 60., skomponował wodewilową piosenkę „Kiedy będę miał 64 lata". Jej tematem jest wątpliwość, czy w tak podeszłym wieku będzie jeszcze kochany, akceptowany. Sześćdziesiątą czwartą rocznicę McCartney świętował, kolejne są publiczną tajemnicą, powlekaną farbą skrywającą siwe włosy eksbitelsa.
Nie zabrakło jednak w środowisku osób, które żenowała podobna sytuacja. Ian Anderson z Jethro Tull wypowiedział się na ten temat, nagrywając album „Za stary na rock and rolla, za młody, by umrzeć" z piosenką o takim tytule. Była pełnym wstydu wyznaniem podstarzałego rockmana. Wspominała za długie jak na wiek włosy, drogi sportowy samochód, wolny czas mitrężony w klubie tenisowym, sprzedaną duszę i wyrzucone na śmietnik Presleyowskie „Blue Suede Shoes".