Jestem śledzony. Dzień i noc

George Orwell już wiele lat temu przewidział, jak bardzo będziemy podglądani i śledzeni. Z tym że nie czyni tego totalitarny reżim. Sami na to pozwalamy

Publikacja: 25.08.2012 01:01

Jestem śledzony. Dzień i noc

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Kiedy siadałem do pisania artykułu o tym, kto i jak nas śledzi, poprosiłem znajomego, by wysłał mi link do tekstu z „New York Timesa", w którym opisywano, jak sieci handlowe – przyglądając się zachowaniom klientek – wykrywają, która kobieta jest w ciąży. Po chwili artykuł z dopiskiem „tam jest coś o kobietach w ciąży" wylądował w mojej skrzynce mailowej. Równolegle z nim pojawił się podsunięty przez Google link pod hasłem: „w ciąży". W ciągu ułamku sekundy 12 firm wyśledziło, że mogę być w ciąży i zaoferowało mi: ekologiczną żywność (bezpłatna dostawa), opiekę nade mną, kiedy jestem przy nadziei, badanie mojego płodu, żel położniczy (łagodny!), opiekunki do dziecka, „ogromny wybór" kalendarzy ciążowych, nowe wkładki Discreet (pewna ochrona i świeżość), leki na koncentrację u dzieci oraz coś na przyszłość – zjeżdżalnię ogrodową (w czterech kolorach). Była też oferta pralki oraz kredytu na wszelkie te dobra.

Google zatroszczył się o wszystko. Taktownie nie zaproponował tylko kliniki przerywania ciąży, choć domyślam się, że gdybym otwierał skrzynkę w Holandii, to pewnie i tej oferty by nie zabrakło.

Gdy otworzyłem stronę internetową, dopadło mnie kilkanaście innych programów, które chcą się dowiedzieć, co czytam i oglądam, ile czasu i jak aktywnie go spędzam na której stronie. Według jednego z badań przeprowadzonych w Hiszpanii prawie 20 procent ruchu na stronach internetowych pochodziło od programów zajmujących się śledzeniem naszej aktywności w Internecie.

Jeśli czytacie państwo ten tekst na www.rp.pl, proszę nie mieć wątpliwości – za waszym kursorem podąża co najmniej kilku elektronicznych agentów. Chcecie sprawdzić jakich? Zamontujcie wtyczkę Collusion do przeglądarki Firefox, a już ona pokaże państwu, kto w tej chwili was śledzi. To ciekawe.

Onet wie, czego chcę


Informacje o was, po umiejętnej przeróbce, są niezwykle cenne. Zarabia na nich wiele firm. Proszę się nie oburzać. Podobnie inne firmy zarabiają na tym, kiedy oglądacie reklamy przed „Wiadomościami" czy w przerwie meczów Ligi Mistrzów. Tam, co prawda, nikt was nie śledzi, chyba że zgodzicie się na zamontowanie aparatu telemetrycznego do badania, co kto w danym momencie ogląda. Wielu widzów się na to godzi. Użytkownicy Internetu godzą się na to z założenia. Zgoda – często nieświadomie.



Google twierdzi, ze nie czyta naszych maili, a tylko skanuje je pod kątem słów-kluczy i kierując się nimi, wyświetla nam reklamy. Ale to jeden ze sposobów śledzenia naszej aktywności. Jeden z bardzo wielu Cookie w naszych komputerach, laptopach, tabletach notują wszystko. Potem składają te dane razem, analizują i wyciągają wnioski dotyczące naszych zainteresowań, stopnia zamożności, na co wydajemy pieniądze, a przede wszystkim – na co wydać możemy.



Już niedługo pojawią się reklamy wideo, które nie będą wyświetlać się każdemu, kto otworzy stronę rp.pl czy innego portalu, ale tym, co do których są podejrzenia, że dany towar mogą chcieć kupić. Jeśli więc oglądałeś wcześniej strony z drogimi wycieczkami zagranicznymi, wyrafinowanym sprzętem muzycznym hi-end, sprawdzasz mapy zagranicznych autostrad i oglądałeś serwisy z dobrymi autami, to oznacza, że prawdopodobnie jesteś zamożny i możesz być gotów na zakup ekskluzywnego samochodu albo kolumn głośnikowych.



Jest duże prawdopodobieństwo, że kiedy otworzysz np. portal Onet.pl, to wyświetli ci się film reklamujący nowe mercedesy najwyższej klasy. Ale kiedy w tej samej sekundzie twój kolega, który też ogląda mapy, lecz sprawdza ceny w sklepach z tanimi ciuchami, używanym sprzętem fotograficznym i przegląda ceny małych, ekonomicznych aut, wyświetli mu się reklama nie mercedesa, a serwisu pośredniczącego w sprzedaży używanych samochodów. Mimo, że obaj wchodzicie na ten sam portal, maszyna, która śledzi ciebie i twojego znajomego wie, że tobie warto pokazać reklamę mercedesa, a jemu – używanej hondy civic. To jedno z wielu rozwiązań, które pojawią się już niedługo. Genialne, prawda? Wszystko dlatego, że zostaliśmy dobrze wyśledzeni.



Firmy biją się o to, by o twoich potrzebach i zainteresowaniach wiedzieć przed innymi. We wspomnianym tekście z „New York Timesa" można przeczytać o sieci handlowej, która zatrudniła sprytnego statystyka. Śledził on zachowania kobiet w ciąży. Sprawdzał nie tylko to, co kupują i jakie strony odwiedzają, kiedy już widać, że oczekują dziecka, ale też to, co kupowały wcześniej, kiedy w ciąży jeszcze nie były i jakie produkty kupowały tuż przed tym, zanim świat się dowiedział, że będą miały potomstwo. Po co ta wiedza? By wyprzedzić ze swoją ofertą dla młodych matek inne firmy, które ruszą do boju o portfel klientki, gdy tylko ta ogłosi światu, że jest w stanie błogosławionym.Ponieważ w Stanach Zjednoczonych klienci często korzystają z kuponów rabatowych, większość z nich jest zarejestrowana w sieci i w bazach danych – tworzy się więc całe historie zakupów i gromadzi wiele innych informacji o nich.

Kto zdąży na wieść o ciąży?

Otóż badacz ów stwierdził, że w początkach drugiego trymestru ciąży matki, zanim ruszą po ubranka dla dzieci, zaczynają kupować kremy na rozstępy, bezzapachowe mydła, duże ilości wacików. Z badań wyszło, że kobiety, które kupują wszystkie te produkty naraz, najczęściej są w ciąży, choć poza nimi (i ojcem dziecka) nikt jeszcze o tym nie wie.

W rezultacie każda kobieta, która była klientką tej sieci i robiła tego typu zakupy, dostawała pocztą kupon na wszelkie możliwe towary dla młodych matek i ich dzieci.

Pewnego dnia w firmie stawił się oburzony mężczyzna. Awanturował się, że jego nastoletnia córka, uczennica szkoły średniej, otrzymała właśnie kupony na ubranka dziecięce, środki do pielęgnacji maluchów itp. Był wściekły, że sklep chce być może w ten sposób zachęcić jego córkę do rozpoczęcia pożycia seksualnego. Menedżerowie firmy byli bardzo zakłopotani i przeprosili mężczyznę. Po kilku tygodniach ojciec nastolatki zadzwonił do firmy jeszcze raz. Tym razem przepraszał za swoje zachowanie. Okazało się bowiem, że jego córka rzeczywiście jest w ciąży. Tyle że w momencie gdy dzwonił oburzony, jeszcze o szczęśliwej nowinie nie wiedział. Sklep już tak: wyśledził to na podstawie zakupów dziewczyny.

Tak dokładnie śledzą nas właśnie marketingowcy. I będą to robić coraz dokładniej. W biznesie reklamowym, wartym wiele miliardów euro i dolarów, kluczowa jest wiedza o użytkowniku. Im więcej o nim zbiorą informacji – o jego postępowaniu, dochodach, upodobaniach – tym precyzyjniej i szybciej trafią w jego potrzeby i więcej na nim zarobią. Wykorzystują więc każdy ślad, który po sobie zostawiamy. A tych są dziesiątki tysięcy.

Każdy zostawia je dobrowolnie. Do niczego nie jesteśmy zmuszani. Nie musimy przecież korzystać z poczty gmail, odwiedzać rozmaitych stron, możemy wyłączać pliki cookie. Ale czy warto?

Tajny agent cookie

Jeśli wyłączymy pliki cookie albo gdy ich używania zakaże ustawa, jak chcą niektórzy unijni urzędnicy, wtedy nie pozwolimy np., by strona, na której dokonujemy przelewów w banku automatycznie wylogowała nas po dwóch czy trzech minutach braku aktywności. Gdyby nie było plików cookie, wtedy, po odejściu od komputera w pracy czy w kawiarence internetowej, jeśli sami zapomnielibyśmy się wylogować, strona pozostałyby otwarta i ktoś mógłby z łatwością nas okraść. Banki śledzą nas także dla naszego bezpieczeństwa. Jeśli wykasujemy pliki cookie do wielu serwisów w ogóle się nie zalogujemy.

Oprócz plików, które zbierają o nas dane, śledzi nas wiele innych urządzeń. Według badań przeprowadzonych przez Electronic Frontier Foundation w 83 proc. przypadków, w naszych przeglądarkach, które sami montujemy, zainstalowane są rozmaite wtyczki, które – niezależnie od cookie – zbierają informacje o tym, co robimy. Dane te połączone ze sobą dają precyzyjną wiedzę o tym, kim jesteśmy i co lubimy.

W śledzeniu nas firmom pomagają serwisy geolokalizacyjne, które wiedzą, gdzie jesteśmy i dokąd się przemieszczamy. Pozwala to wysłać do nas informację, że w sklepie, niedaleko którego się znajdujemy, jest akurat bardzo atrakcyjna promocja. Jeśli damy dostęp do danych o naszej geolokalizacji swoim znajomym? a tak robi coraz więcej młodych ludzi – oni też będą wiedzieć, gdzie przebywamy w danym momencie.

Raczkuje już polski serwis, który za pomocą zamontowanych aplikacji pozwala śledzić dzieci, gdzie w danym momencie są, a dokładniej? gdzie jest w tej chwili ich telefon. W samochodach możemy zainstalować urządzenia, które poinformują nas, gdzie jest auto. Robią tak firmy chcące kontrolować swoich handlowców czy kierowców TIR-ów, robią tak właściciele luksusowych pojazdów szczegolnie narażonych na kradzież. Wszyscy oni dobrowolnie pozwalają się śledzić.

Coraz więcej ludzi korzysta z serwisów, które ułatwiają poruszanie się po mieście, pozwalają sprawdzać, jakie są temperatura, ciekawe zabytki czy usługi w miejscu, do którego przyjechaliśmy. To wygodne i przyjemne. Ułatwia życie. Ale te dane gdzieś przecież zostają.

Śledzą nas programy zamontowane w aplikcjach, które bezpłatnie ścigamy na smartfony i tablety. Przy okazji akceptujemy regulaminy, w których właściciele aplikacji pytają, czy zgadzamy się, by aplikacja, która pozwala nam robić obliczenia czy służy jako latarka, sprawdzała też naszą listę telefonów i połączeń. Kto z państwa czyta regulaminy serwisów, programów czy gier, które ścigąmy? Prawie nikt. Najczęściej szybko je przewijamy w dół, akceptujemy i już. A właściciel pozyskuje kilkaset numerów telefonicznych naszych znajomych i partnerów biznesowych. Zapewne nie chce nas okraść, ale te numery może sprzedać właścicielowi firmy marketingowej, która wyśle do nas esemesa albo zadzwoni z ofertą jakiejś usługi.

Google śledzi, jakie strony przeglądam. Od pewnego czasu stworzył spersonalizowane wyszukiwanie, tzn. po wrzuceniu przez mnie poszukiwanego słowa, daje mi odpowiedzi, które prawdopodobnie najbardziej mogą mnie zainteresować. Śledził moje zachowanie w sieci, wie, co mnie interesuje i podpowiada mi tak, bym mógł szybciej i wygodniej korzystać z serwisu. I jest mi wygodniej.

Od razu podniosły się jednak protesty, że to inwigilacja. Tylko że kto nie chce, może wyłączyć „spersonalizowane" wyszukiwanie. Ilu ludzi wyłącza? Google nie podal tych danych, ale przypuszczam, że znikomy odsetek.

12 tysięcy followersów

Sami pozwalamy się śledzić we wszystkich serwisach społecznościowych. Jesteśmy dumni z dużej liczby followersów, czyli użytkowników, którzy śledzą nasze wpisy na Twitterze. To lubią zwłaszcza dziennikarze. „Mam już tysiąc followersów"? chwali się codziennie jakiś dziennikarz. Autor niniejszego tekstu ma ich 11,5 tysiąca. I też się tym czasem chwali...

Chcemy się mądrzyć i promować, ale czasem niektórzy koledzy wdają się w pyskówki, które też wszyscy śledzą, a potem gazeta.pl albo inny portal opisuje, jak to dwóm dziennikarzom puściły nerwy. Albo jak pan minister pokłócił się z krytykującym go komentatorem. Zdarza się przy tym, że kłócący zapominają, iż robią to na oczach wszystkich, którzy ich śledzą, w tym dziennikarzy np. z portalu gazeta.pl

Na Facebooku miliony ludzi opowiadają o sobie, swoich dzieciach, braciach, siostrach i różnych innych prywatnych sprawach. A potem się dziwią, że ktoś z tej wiedzy korzysta. Tymczasem nie zostawiamy przecież naszych uwag i zdjęć w prywatnym kajecie. Zostawiamy je w domenie publicznej, czego nie wszyscy – jak widać – mają świadomość.

Kiedy pisałem dla tygodnika „Uważam Rze" tekst o polskich antyklerykałach, zaglądałem na ich strony na Facebooku i obficie cytowałem w artykule bulwersujące wpisy i komentarze, które tam odnalazłem. Po ukazaniu się tekstu autorzy tych wpisów rzucili się na mnie z pretensjami – jak śmiałem wykorzystać ich prywatne komentarze.

„Prywatne teksty", które umieścili na największym bodaj portalu na świecie...

W oku kamery

Nasze domy, szkoły, zakłady pracy i ulice pokazuje Google Street View. W Niemczech można zabronić firmie pokazywać swój dom. Ale przecież każdy może wyjść na ulicę i zrobić zdjęcie dowolnego domu. Google robi to samo, tylko na masową skalę.

Podobnie jesteśmy śledzeni w domach handlowych, biurowcach i w ich pobliżu. Poprzez czytniki kart pozwalających nam wejść do biura, karty stałego klienta czy rozmaite programy lojalnościowe. Kamery policyjne patrzą na nas na ulicach miast. Są kraje, w których trudno znaleźć miejsce, które nie byłoby monitorowane przez kamery policyjne czy firm ochroniarskich. Z raportu Sur-veillance Studies Network wynika, że w Wielkiej Brytanii jedna kamera przemysłowa przypada na około czternastu mieszkańców, a przeciętny obywatel jest śledzony dziennie przez około 300 kamer.

Śledzą nas urządzenia badające nasilenie ruchu i fotoradary. W Niemczech mężczyzna, który przekroczył prędkość, dostał pocztą do domu swoje zdjęcie w pędzącym aucie. Skończyło się to dla niego nie tylko mandatem, ale i rozwodem. Na zdjęciu był bowiem nie tylko on, ale i towarzysząca mu urocza blondynka. List zaś odebrała żona kierowcy. Jego niewierność wyśledził policyjny fotoradar.

Poza tym wszystkim jest jeszcze cała masa legalnych, półlegalnych i nielegalnych urządzeń do śledzenia i podsłuchiwania, które można kupić w dziesiątkach sklepów.

Jak podała Fundacja Panoptykon, w 2010 roku w Polsce policja i służby sięgnęły po informacje, do kogo i skąd dzwoniliśmy, wysyłaliśmy esemesy i kiedy wchodziliśmy do Internetu ponad 1 mln 856 tys. razy. Podobno jesteśmy rekordzistami Europy. A kiedy ruszy system PESEL2, państwo będzie miało w jednym miejscu dane o naszym majątku, zdrowiu, pracy. Trochę to przerażające, ale dzięki temu nie będziemy musieli tak często biegać do urzędów.

***

George Orwell już wiele lat temu przewidział, jak bardzo będziemy podglądani i śledzeni. Tyle że inaczej niż w wizji brytyjskiego pisarza nie czyni tego totalitarny reżim. Sami na to pozwalamy. Czy nam to doskwiera? Na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Każdy powinien się zastanowić, czy jego życie byłoby lepsze bez googla, smartfornów, urządzeń do nawigacji, banków elektronicznych. Możemy przecież z nich nie korzystać. Możemy używać starych, poczciwych Nokii, nie korzystać z googla tylko z innych wyszukiwarek, czyścić komputer z programów śledzących, wyłączać cookie i chodzić pieszo do banku. Są chętni?

Kiedy siadałem do pisania artykułu o tym, kto i jak nas śledzi, poprosiłem znajomego, by wysłał mi link do tekstu z „New York Timesa", w którym opisywano, jak sieci handlowe – przyglądając się zachowaniom klientek – wykrywają, która kobieta jest w ciąży. Po chwili artykuł z dopiskiem „tam jest coś o kobietach w ciąży" wylądował w mojej skrzynce mailowej. Równolegle z nim pojawił się podsunięty przez Google link pod hasłem: „w ciąży". W ciągu ułamku sekundy 12 firm wyśledziło, że mogę być w ciąży i zaoferowało mi: ekologiczną żywność (bezpłatna dostawa), opiekę nade mną, kiedy jestem przy nadziei, badanie mojego płodu, żel położniczy (łagodny!), opiekunki do dziecka, „ogromny wybór" kalendarzy ciążowych, nowe wkładki Discreet (pewna ochrona i świeżość), leki na koncentrację u dzieci oraz coś na przyszłość – zjeżdżalnię ogrodową (w czterech kolorach). Była też oferta pralki oraz kredytu na wszelkie te dobra.

Google zatroszczył się o wszystko. Taktownie nie zaproponował tylko kliniki przerywania ciąży, choć domyślam się, że gdybym otwierał skrzynkę w Holandii, to pewnie i tej oferty by nie zabrakło.

Gdy otworzyłem stronę internetową, dopadło mnie kilkanaście innych programów, które chcą się dowiedzieć, co czytam i oglądam, ile czasu i jak aktywnie go spędzam na której stronie. Według jednego z badań przeprowadzonych w Hiszpanii prawie 20 procent ruchu na stronach internetowych pochodziło od programów zajmujących się śledzeniem naszej aktywności w Internecie.

Jeśli czytacie państwo ten tekst na www.rp.pl, proszę nie mieć wątpliwości – za waszym kursorem podąża co najmniej kilku elektronicznych agentów. Chcecie sprawdzić jakich? Zamontujcie wtyczkę Collusion do przeglądarki Firefox, a już ona pokaże państwu, kto w tej chwili was śledzi. To ciekawe.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał