Eurourna pod flagą biało-czerwoną

Polski „nowy emigrant" wciąż woli dorabiać się na obczyźnie po cichu , niż mieszać do „nie swojej" polityki. Jednak tych, którzy chcą mieć wpływ na świat, przybywa

Aktualizacja: 25.08.2012 14:27 Publikacja: 25.08.2012 14:23

Rafał Zieliński:?pracuje w Polsce, mieszka w Niemczech, tu zagłosuje

Rafał Zieliński:?pracuje w Polsce, mieszka w Niemczech, tu zagłosuje

Foto: Fotorzepa, Dariusz Gorajski Dariusz Gorajski

Jacek Stachyra mówi, że koło PO w niemieckim Locknitz założył z przyjaciółmi bez politycznych kalkulacji, raczej na fali entuzjazmu. - Kilku członków szczecińskiej PO, w tym ja, wyjechało pomieszkać po niemieckiej stronie, pomyśleliśmy więc, że warto przenieść tu nasze koło ze Szczecina – mówi Stachyra, jego przewodniczący. - Był 2008 rok i wtedy jeszcze nawet nie myśleliśmy, że zrobimy krok dalej.Z tym brakiem politycznych kalkulacji może nie było tak do końca, bo pierwsza polska partyjna placówka za Odrą stanowiła nie tylko wdzięczny temat dla mediów, ale przede wszystkim była dla PO propagandowym dowodem na jej europejskość. Nie przypadkiem „zagraniczną placówkę PO" odwiedził sam minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.

Nie zmienia to jednak faktu, że koło PO w Locknitz do dziś jest organizacją aktywną, liczącą 40 członków i mającą już na koncie spektakularny epizod na lokalnej arenie politycznej. - Nie, nie wygraliśmy wyborów – śmieje się Jacek Stachyra. - Ale nieźle w nich namieszaliśmy.

Koło PO w Locknitz to pierwsze i wciąż jedyne w Niemczech polskie ciało stricte partyjne. A Locknitz to ciekawy, acz niereprezentatywny przykład tego, jak w praktyce działa wyborcza dyrektywa UE, która wszystkim obywatelom krajów członkowskich daje czynne i bierne prawo do udziału w wyborach na szczeblu lokalnym w miejscu zameldowania.

W 2009 r. w Niemczech odbywały się wybory do władz lokalnych. PO w Locknitz powołała stowarzyszenie i wystawiła swoich kandydatów do władz gminy i władz powiatu Pasewalk. - Nasz start bardzo zmobilizował Niemców – wskazuje Stachyra. - Zwykle frekwencja w nie przekraczała tu 12-13 proc., ale tym razem wzrosła trzykrotnie, do ponad 40 proc.

Stachyra nie ukrywa, że tak duża frekwencja była też odpowiedzią na wzmożoną w tej części Niemiec aktywność prawicowej NPD, gdy na murach i plakatach pojawiły się napisy „kriminelle auslander raus". Zareagowali nie tylko Polacy. Lewicowy burmistrz Locknitz Lothar Meinstring ostro skrytykował atak,przy okazji zachęcał Polaków do udziału w wyborach. A niemieccy Zieloni zamalowywali sprayem obraźliwe napisy na murach i odpowiedzieli własnym plakatem - na tle biało-czerwonej flagi widniała rodzina z walizkami w rękach i napis „Serdecznie zapraszamy". Nie ma wątpliwości,że był to nie tylko sposób na konkurencję polityczną, ale też zaproszenie do głębszej integracji polskich emigrantów. Także wyborczej. - Nie udało nam się wprowadzić naszych kandydatów do samorządu, ale pokazaliśmy, że Polacy mogą tu powalczyć – kwituje Jacek Stachyra.

Rzeczywiście, mogą. Oddalony od Szczecina o ledwie 20 km okręg Locknitz już uchodzi za „polski" – tylko w 3-tysięcznym miasteczku żyje ok. 300 polskich rodzin. Z oficjalnych informacji Punktu Kontaktowo-Doradczego Euroregionu Pomerania, biura utworzonego 3 lata temu, by pomagać osiedlającym się tu Polakom wynika, że rok temu zameldowanych było w tym okręgu 936 Polaków, a w pobliskich Brussow i Gartz n. Odrą kolejnych 550.

Polskich obywateli przyciągają tu stosunkowo tanie mieszkania i domy. To efekt exodusu młodych Niemców, którzy wybierając lepsze życie w Berlinie, Mannheim, Hamburgu, czy Frankfurcie masowo opuszczali takie miasteczka jak Locknitz.

Minusem jest ok. 20-procentowe bezrobocie, ale większość polskich „lockniczan" i tak pracuje w Szczecinie. Jak 35-letni Rafał Zieliński, handlowiec w korporacji i drobny przedsiębiorca, który od ponad roku każdego ranka wychodzi z 70-metrowego mieszkania spółdzielczego w niemieckim Grambow pod Locknitz, wsiada do swojego forda z polską rejestracją i jedzie do pracy na drugą stronę Odry. Podobnie jego żona Edyta, księgowa, która jednak najpierw swoim „polskim" audi odwozi synów do niemieckiej szkoły i niemieckiego przedszkola.

Czemu tak? Bo wg Zielińskiego za Odrą mieszka się „lepiej i prościej". Ceny w sklepach są porównywalne, w niemieckich szkołach (działa tu także m.in. Polsko- Niemieckie Liceum i Gimnazjum) - niedroższych niż w Polsce - jest wymóg, by przynajmniej jeden nauczyciel mówił po polsku. W urzędach pracuje coraz więcej Polaków, działają tu polskie firmy. Banki oferują preferencyne fundusze remontowe, a socjal - dopłaty do czynszu.

Zielińscy już rozglądają się już za domkiem jednorodzinnym, tymczasem wrastają w nowe otoczenie. I w życie publiczne. Pan Rafał w gra w piłkę w amatorskiej drużynie w Grambow. Jego żona prowadzi zajęcia fitness z niemiecko-polską grupą pań. Zieliński: - Już wiemy, że chcemy tu zostać na stałe.

Jako że do Locknitz sprowadzili się tuż po poprzednich wyborach lokalnych, niemiecka urna ich ominęła. - Ale w kolejnych wyborach z pewnością zagłosujemy – mówi pan Rafał. - Tu żyjemy, współtworzymy lokalną rzeczywistość, więc chcemy mieć wpływ na sprawy, które także i nas już dotyczą.

Jak wynika z oceny Jacka Stachyry, szefa tamtejszej PO, do wyborach lokalnych w Locknitz poszedł co drugi żyjący tu Polak. Jest jednak wątpliwość, czy tak duże zainteresowanie wyborami się tu utrzyma, gdy zabraknie straszaka NPD i polska przekora okaże się zbędna? Niekoniecznie.

Między „pochodzeniem", a „europejskością"

Szczecinianin Piotr Strzyżewski, były urzędnik w Zachodniopomorskim Urzędzie Marszałkowskim z bliska obserwował ruchy polskiej „nowej emigracji". Gdy Polska wchodziła do UE, studiował we Frankfurcie nad Odrą, gdy układ z Schengen poruszył falę wyjazdów za Odrę, zaangażował się w budowanie kontaktów polsko-niemieckich. - Nam się wcześniej nie mieściło w głowie, że Polacy będą mogli nie tylko głosować w niemieckich wyborach, ale wręcz startować do władz lokalnych – mówi. - Tymczasem, zwłaszcza po wejściu Polski do układu z Schengen, stali się 5-procentową społecznością, która potencjalnie istotną także w wymiarze wyborczym.

„Potencjalnie", bo Strzyżewski podkreśla, iż szczególnie „nowa emigracja" to ludzie stosunkowo młodzi, bo 30-, 40-letni, na ogół nieźle wykształceni i ambitni. I którzy coraz chętniej interesują się lokalną polityką. - Znam wielu mieszkających w Niemczech Polaków, którzy w gronie przyjaciół analizują programy niemieckich partii, zastanawiając się, którą warto by poprzeć w wyborach.

Czy to przekłada się na obecność przy urnach? - Cóż, mniejszość polska w Niemczech, mimo swojego potencjału jest jednak wciąż dość mało aktywna na tym polu – ocenia Strzyżewski. I podejrzewa, że wpływ na to może mieć wciąż rażąca dysproporcja w traktowaniu mniejszości w oby krajach. Przypomnijmy – w Polsce mniejszość niemiecka ma nawet zagwarantowane miejsca w parlamencie, podczas gdy Polacy w Niemczech wciąż nie mogą doczekać się statusu mniejszości narodowej.

Problem dotyczy zresztą zarówno Polaków z paszportem niemieckim uzyskanym „na pochodzenie", dwupaństwowców, jak i emigracji spod znaku Schengen. Znamienne jest jednak to, że ci ostatni – w przeciwieństwie do np. Ślązaków, którzy przyjeżdżali tu w latach 70, czy politycznej emigracji czasu stanu wojennego, którzy z reguły wtopili się w niemiecką rzeczywistość, nowi emigranci podkreślają swoją uniwersalną, praktyczną „europejskość".

To już chyba znak czasu, czego dowodem jest ponadprzeciętna aktywność wyborcza Polaków mieszkających w Wlk. Brytanii. Tu także od lat nie brakuje na lokalnych listach wyborczych polskich nazwisk, zakorzenionych jeszcze w emigracji lat 40. Ale to także nowi, ekonomiczni emigranci ostatniej dekady pokazali swoją siłę – np. przed majowymi wyborami na mera Londynu w spisach zarejestrowało się niemal 100 tys Polaków. Anna Wierzbicka, która głosowała na konserwatystę Borisa Johnsona, mówi wprost, że „w ogóle nie wchodzi w jakieś narodowe i państwowe dyskusje. - Jestem Polką mieszkającą od pięciu lat w Anglii, ale przede wszystkim jestem matką, żoną, pielęgniarką i... Europejką – podkreśla. I dodaje, że skoro wybrała nowy dom i nową przyszłość, to interesują ją głównie podatki lokalne, czy szpital będzie miał nową porodówkę i czy w parku, do którego chodzi z dziećmi, jest bezpiecznie.

Locknitz czy Londyn to wyraziste, ale jednak wyjątkowe przykłady na to, że unijna dyrektywa wyborcza nie jest obca Polakom. Jednak na pytanie, w jakim stopniu korzystają z jej przywilejów, precyzyjnie odpowiedzieć nie sposób. Okazuje się, że ani PKW, MSWiA, a nawet MSZ nie monitoruje aktywności wyborczej rodaków w krajach UE. Pozostają więc szacunki i obserwacje fachowców.

Te są zaś nader interesujące. Zdaniem socjologa dr. Waldemara Urbanika z Wyższej Szkoły Humanistycznej TWP w Szczecinie, żeby ocenić tę aktywność, trzeba najpierw przyjrzeć się istocie emigracji. - Kluczem jest, kto, kiedy i po co z Polski wyjeżdżał – wskazuje Urbanik. - Charakterystyczne dla, nazwijmy to umownie, emigracji anglo-saskiej, widoczne w USA, czy w Wlk. Brytanii i Irlandii jest to, że często nie szukała tam ona tylko lepszej pracy i płacy, lecz w ogóle lepszego życia, rodzinnego, zawodowego, także publicznego. I ci ludzie naturalnie inwestują w to, co nie jest tymczasowe, myśląc już nie tylko o sobie, lecz o dzieciach i wnukach. I udział w wyborach to dla nich ważny element asymilacji, taka kropka nad „i".

Inaczej emigranci, którzy np. wybierają Niemcy. - To emigracja przede wszystkim zarobkowa, na dodatek nieodległa przestrzenie, co najczęściej sprowadza się do tego, że wprawdzie legalnie pracujemy w UE, kupujemy mieszkania i domy, to jednak wciąż jedną nogą żyjemy kraju.

Urbanik podkreśla przy tym znaczenie przyzwyczajeń: - Wybory na obczyźnie to jeszcze dla nas świeże zjawisko – wskazuje socjolog. - Polacy dopiero od niedawna mogą legalnie pracować w UE, tymczasem przez lata ich aktywność mogła sprowadzać się jedynie do zawodowej, a i to najczęściej w szarej strefie. Taka sytuacja zmuszała raczej do tego, by jak najmniej manifestować swoją obecność. Sytuacja się zmieniła, ale zachowania społeczne tak szybko zmianie nie ulegają.

Z punktu widzenia problemów asymilacyjnych Polacy w Niemczech są jednak wciąż najbardziej pożądaną i podatną nacją, bo nie odróżniają się kolorem skóry, nie budują własnych świątyń i nie zamykają się w odrębnych kulturowo dzielnicach, samowykluczając się z obywatelskich przywilejów jak np. emigranci z Afryki czy Azji. - Można się zatem spodziewać, że głosujących tam Polaków będzie przybywać – przyznaje dr Urbanik, dodając żartobliwie: - Ale raczej nie spodziewałbym się, że rychło przejmiemy w Niemczech władzę.

Tymczasem najaktywniejsi przy obcych urnach są wciąż głównie ortodoksyjni euroentuzjaści lub ci, którzy tak głęboko zapuścili korzenie na obczyźnie, że swoją przyszłość wiążą już tylko z krajem, do którego wyemigrowali.

Cudzoziemcy u nas głosują niechętnie

Jak wynika z danych Krajowego Biura Wyborczego, cudzoziemców deklarujących chęć udziału w wyborach do polskich władz lokalnych jest obecnie... 516. - Co prawda lekką tendencję wzrostową można tu dostrzec – przyznaje szef KBW Kazimierz Wojciech Czaplicki - bo dwa lata temu akces wyborczy zgłosiło ledwie 403 cudzoziemców, a zagłosowało ledwie 350, to jednak biorąc pod uwagę, że na terenie Polski mieszka kilkadziesiąt tysięcy osób z obcym paszportem, jest to zjawisko wciąż marginalne.

Czemu nie garną się do polskich urn? Czaplicki sądzi, że powodem małego zainteresowania cudzoziemców polskimi wyborami m.in. skomplikowana procedura rejestracji w spisie wyborców (potencjalny wniosek wyborcy-cudzoziemca przechodzi przez MSW, musi też zawierać m.in. dane z rodzimej komisji wyborczej). - A może po prostu aktywność na najniższym szczeblu samorządu jest dla nich mało atrakcyjna? - zastanawia się szef KBW, przypominając, że wybory do rad powiatu czy sejmiku wojewódzkiego, nie mówiąc już o parlamentarnych, wymagają już polskiego obywatelstwa.

Zdaniem socjologa z WSH TWP w Szczecinie dr. Waldemara Urbanika, zasadniczy powód jest prosty: - Cudzoziemcy w Polsce to zwykle poważni przedsiębiorcy lub kadra korporacyjna wysokiego szczebla, którzy przyjechali tu „na jakiś czas" i nie są szczególnie zainteresowani angażowaniem się w lokalną politykę. Nie mówiąc już o tym, że jej standardy odbiegają mocno od tego, do czego byli przyzwyczajeni w swoich krajach.

Jacek Stachyra mówi, że koło PO w niemieckim Locknitz założył z przyjaciółmi bez politycznych kalkulacji, raczej na fali entuzjazmu. - Kilku członków szczecińskiej PO, w tym ja, wyjechało pomieszkać po niemieckiej stronie, pomyśleliśmy więc, że warto przenieść tu nasze koło ze Szczecina – mówi Stachyra, jego przewodniczący. - Był 2008 rok i wtedy jeszcze nawet nie myśleliśmy, że zrobimy krok dalej.Z tym brakiem politycznych kalkulacji może nie było tak do końca, bo pierwsza polska partyjna placówka za Odrą stanowiła nie tylko wdzięczny temat dla mediów, ale przede wszystkim była dla PO propagandowym dowodem na jej europejskość. Nie przypadkiem „zagraniczną placówkę PO" odwiedził sam minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.

Nie zmienia to jednak faktu, że koło PO w Locknitz do dziś jest organizacją aktywną, liczącą 40 członków i mającą już na koncie spektakularny epizod na lokalnej arenie politycznej. - Nie, nie wygraliśmy wyborów – śmieje się Jacek Stachyra. - Ale nieźle w nich namieszaliśmy.

Koło PO w Locknitz to pierwsze i wciąż jedyne w Niemczech polskie ciało stricte partyjne. A Locknitz to ciekawy, acz niereprezentatywny przykład tego, jak w praktyce działa wyborcza dyrektywa UE, która wszystkim obywatelom krajów członkowskich daje czynne i bierne prawo do udziału w wyborach na szczeblu lokalnym w miejscu zameldowania.

W 2009 r. w Niemczech odbywały się wybory do władz lokalnych. PO w Locknitz powołała stowarzyszenie i wystawiła swoich kandydatów do władz gminy i władz powiatu Pasewalk. - Nasz start bardzo zmobilizował Niemców – wskazuje Stachyra. - Zwykle frekwencja w nie przekraczała tu 12-13 proc., ale tym razem wzrosła trzykrotnie, do ponad 40 proc.

Stachyra nie ukrywa, że tak duża frekwencja była też odpowiedzią na wzmożoną w tej części Niemiec aktywność prawicowej NPD, gdy na murach i plakatach pojawiły się napisy „kriminelle auslander raus". Zareagowali nie tylko Polacy. Lewicowy burmistrz Locknitz Lothar Meinstring ostro skrytykował atak,przy okazji zachęcał Polaków do udziału w wyborach. A niemieccy Zieloni zamalowywali sprayem obraźliwe napisy na murach i odpowiedzieli własnym plakatem - na tle biało-czerwonej flagi widniała rodzina z walizkami w rękach i napis „Serdecznie zapraszamy". Nie ma wątpliwości,że był to nie tylko sposób na konkurencję polityczną, ale też zaproszenie do głębszej integracji polskich emigrantów. Także wyborczej. - Nie udało nam się wprowadzić naszych kandydatów do samorządu, ale pokazaliśmy, że Polacy mogą tu powalczyć – kwituje Jacek Stachyra.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy