Wychował się na charkowskim robotniczym osiedlu, był kimś w rodzaju dzisiejszego początkującego rapera na paryskim przedmieściu. Powtarzał sobie, że literatura jest sposobem na uniknięcie dożywotniej pracy w fabryce lub życia przestępcy. W ramach terapii po próbie samobójczej pracuje w księgarni, która wieczorami zmienia się w literacki salon. Limonow kopiuje samizdatowe tomy poezji Cwietajewej, Mandelsztama, Bułhakowa. Tak naprawdę zarabia na życie szyciem fantazyjnych kolorowych garniturów. Sam zresztą najchętniej obnosi się w marynarce w kolorze czekolady, uszytej złotą nitką. Jest skrzyżowaniem hipisa i buntownika. Ale przede wszystkim marzy o sławie poety. Ma pecha, bo pojawia się Josif Brodski, który zgarnął całą pulę: zdolny, protegowany Anny Achmatowej, na dodatek skazany w 1963 roku na 5 lat łagrów za pasożytnictwo. Żyje w glorii bohatera. Ruch dysydentów, który narodził się w latach 60., Limonow traktował z szyderczą wrogością, dla niego Sołżenicyn i Breżniew to jedno zło. Był cwaniakiem, chuliganem. Dla niego Rosja nie była państwem totalitarnym. Społeczeństwo raczej przypominało mu jeden wielki burdel, i jeśli ktoś był wystarczająco cwany, mógł z tego korzystać i nieźle się bawić.
Limonow tworzył literackie podziemie?
On i jego koledzy mówili o sobie undersi [od angielskiego underground – red]. Uważali, że publikowane książki czy wystawiane obrazy są skompromitowane i słabe. A każdy prawdziwy artysta jest nieudacznikiem. Nieudacznictwo było szlachetne. Malarz miał zarabiać jako stróż nocny, poeta odgarniać śnieg sprzed gmachu redakcji. Życie Limonowa i innych nieudaczników było gówniane, ale żaden z nich nikogo nie zdradził. Undersi rozgrzewali się w kuchniach, gdzie dyskutowali całymi nocami, puszczali w obieg samizdaty i pili samogon pędzony z cukru i aptecznego alkoholu w łazienkowej wannie.
Wszystko to opisał Wieniedikt Jerofiejew w książce „Moskwa Pietuszki". Znali się z Limonowem?
Oczywiście. Obaj przybyli w latach 60. do Moskwy jako prowincjusze. Środowisko to uparcie przeciwstawiało się dysydentom, którzy uparcie wierzyli w przyszłość i moc prawdy. Takim jak chociażby Sołżenicyn, ale z nim na szczęście można było nie mieć do czynienia. Mieszkał na prowincji, w Rozaniu, pracował dzień i noc, bratał się wyłącznie z byłymi zekami, spisywał po kryjomu ich wspomnienia, które stały się kanwą „Archipelagu Gułag". Determinacja i odwaga Sołżenicyna dla wielu Rosjan miały coś nieludzkiego. Zwłaszcza że był równie wymagający wobec siebie, jak i innych. Pisanie o rzeczach odmiennych od obozów uznawał za tchórzostwo.
Nie znał tego stadnego, wesołkowatego światka, którego Limonow był gwiazdą, paradując po placu Czerwonym w białych dżinsach z obłędnie piękną narzeczoną. Stanowili najbarwniejszą parę Moskwy, co nie przeszkadzało im mieszkać w jednym pokoju.