– A jak tam u was? W robocie? Jak układają się stosunki z dyrekcją? Bo to, jak mówią, różnie to u nas z tym jest. A plany... wykonujecie?
– Pierdolenie, a nie robota! – zdenerwował się Majewski. – Jeden pieprzy przez drugiego, a robota stoi! Plany, normy, wydajność! Zarobki mnie w tym miesiącu obcięli. To nie chuj!
– Nie byle co! – przyznał mu rację starszy.
– Dyscyplina pracy, ap... sencja chorobowa! Komisje mnie nasłali w zeszłym tygodniu, jakiem pojechał do szwagra pomóc przy kartoflach! A na urlop to każą płacić po parę tysięcy za wczasy! Bo orbis, nie orbis, kto by się w tym wszystkim rozeznał!
– Racja – wtrącił cicho starszy i zaciągnął się mocniej klubowym.
– Święta racja – powiedział Majewski.
Młodziaki siłowali się na rękę przy stoliku. Szczerbaty wygrał, ale się porządnie namęczył. Jakiś ochrypły pijacki głos śpiewał, a raczej wywrzaskiwał: „O mój rozmarynie roz... wijaj się... o mój rozmary... rozwijaj się pój... do dziewczyny pójde do jedy zapyta się...".
Chór głosów znad innego stolika zagłuszał go: „Gdy rezerwiści piją w Warszawie wódki brak wódki brak. Gdy rezerwiści piją...".
– Wesoło im – powiedział starszy. – Młodzież.
I wstał.
– Co? Już wychodzisz? – zaniepokoił się Majewski.
– Nie – starszy wskazał ręką bar.
Przyniósł cztery pięćdziesiątki i dwa piwa. Wypili natychmiast po pół kieliszka.
– Pod drugie nóżkie! – zadysponował Majewski.
Objął starszego i pocałował w policzek. Był to oślizgły, pijacki pocałunek i tamten jakby się wstrząsnął, z obrzydzenia może, ale trudno powiedzieć dlaczego, bo zaraz uśmiechnął się szeroko i objął z rozmachem Majewskiego, poklepał po plecach. Stół niebezpiecznie zachybotał się, jeden z młodziaków przytrzymał go ręką, ten drugi chyba drzemał.
– A może tak brudzia! – rozochocił się Majewski.
– Proszę bardzo – skinął przyzwalająco głową Edek.
– No to pod te trzecie nóżkie! I żeby nam się! Jurek! – podniósł kieliszek do ust Majewski.
– Żeby nam się! Edek! – zawtórował mu starszy. Pocałowali się w oba policzki. Z rozmachem. Po męsku.
Strzeliło jak z dubeltówki.
– A ty Edek? Jak ty się nazywasz? Bo wyleciało mnie – spytał ni stąd, ni zowąd Majewski.
– Nieważne! – tamten machnął lekceważąco ręką. – Każdy się jakoś tam nazywa!
– Ale jedni lepiej, a drudzy gorzej – upierał się Majewski.
– Prawda – przytaknął Edek. – A jak tam u was, u ciebie, z mieszkaniem? – próbował sprowadzić rozmowę na inne tory.
– A! Nie ma co i gadać! – wrzasnął Majewski i wciskając do znowu pełnej petów popielniczki papierosa wywrócił ją na mokry stół. – Dziesiąty rok bieduję u teściów. Jeden pokój, kuchnia wspólna, zimna woda. Lokatorzy jak psy! Tylko jeden jazgot! To człek aż nie chce do domu wracać. Dziecko małe. Pieluchy pierz! Żeby dostać pralkę automatyczną, trzeba dać w łapę! Tu w łapę! Tam w łapę! Każdy tylko czeka. A jak nie dasz! Powie, że nie ma. I bieduj dalej. W dupe se go możesz pocałować! Tak ta nasza, powiem ci Edek, Polska Ludowa nas wyszykowała. Wszyscy kradną. Do pieniędzy to każden aż jajami dzwoni! Jakbym dał dziesięć patyków w łapę prezesowi spółdzielni, to za parę lat jakieś mieszkanie może by sie dla mnie wykroiło. Dwunasty rok mam książeczkę...
– Tak – potwierdził Edek, który słuchał z uwagą mocnych słów Majewskiego, które ten wykrzykiwał na cały lokal. – Problem mieszkaniowy jest jeszcze u nas nierozwiązany. Ale staramy się. Próbujemy. Może coś z tego wyjdzie?
– Kto sie stara? – Majewski aż podskoczył na krześle. – Na budowach to tylko opierdalają się, jak kto może. Znasz kawał o Gierku i Carterze? Przyjechał Carter do Polski i chce koniecznie obejrzeć jakąś budowę. A Gierek wykręca się, bo wie jak to u nas. Ale kiedyś jadą samochodem, a tu przy szosie przypadkiem budowa... Gierek jakoś tak niepewnie patrzy... Ale Carter ciekawy. Wygląda z wozu i co widzi?
Jeden robotnik śpi. Dwóch zaprawia, trzeci coś tam je, a czwarty akurat odkapslowuje piwo. Gierek zmartwiony spłonił się jak dziewczyna. A Carter do niego: Nic się Edek nie martw! U nas klasa panująca też nie pracuje!
– Dobre! – przytaknął Edek, ale nie roześmiał się.
– Ja znam same dobre kawały – pochwalił się trochę bełkotliwie Majewski. Wypili resztę wódki i tę ilość było już po nim widać. – Zaśpiewaj ze mną Edek! – poprosił i natychmiast zanucił:
– Rozszumiały się wierzby płacząąące... Znasz?
– Znam – przytaknął Edek. – Kto by nie znał. Ale momencik jeszcze. A jak tam u was partia? Peope działa? Robi coś?
– Co? – nie dosłyszał Majewski.
– Partia!
– Co ty mnie tu głowę partią! W dupie mam tę twoją partię! Rozpłakała się dziewczyna wwwłos...
– Bo ja tu, wiesz Jurek – przerwał mu Edek i poklepał go przyjacielsko po plecach – jeszcze tylko parę minut. Obowiązki.
Spojrzał na młodych. Obaj spali.
– Chciałem się czegoś dowiedzieć... o życiu...
Majewskiemu zamierały na ustach słowa partyzanckiej piosenki.
– O życiu? Mówisz? A co ja ci mogę o życiu! Tu dużo takich przychodzi, co chcą o życiu... A życie, ja ci powiem, to gaw – no! Nie szumcie wierzby naaam...
– Ale ja chcę od podszewki... od kuchni... – znów przerwał mu śpiewanie Edek.
– A ktoś ty? – Majewski spojrzał trzeźwiej i wyprostował się na swoim krześle. Na ogorzałej, zaczerwienionej od alkoholu i ciepła twarzy malowała się ciekawość, ale i niepokój. – Czyś ty czasem nie...
– Ciszej! – położył mu rękę na ustach Edek. – Nie wyrażaj się! Służba Bezpieczeństwa nie jest najlepszym rozwiązaniem. Dlatego ja tak często do fabryk, do urzędów, do pracy. Z ludźmi na gorąco porozmawiać, wysłuchać żalów, poznać ich troski, niepokoje, dowiedzieć się czegoś o ich życiu... Tak kiedyś robili dobrzy władcy.
– Władcy? – Majewski rozdziawił usta z ciekawości i chyba z przestrachu. Z kącika warg pociekł mu na brodę strumyk śliny.
– A ty może też? – wyszeptał.
– Ja...
– Jaroszewicz!
– Ciszej! – Edek, pochylony, rozglądał się z niepokojem na boki.
– Nie Jaroszewicz – rozmyślał głośno Majewski. – Byłoby ci Piotrek. Chyba żeś zełgał!
– Ciii...
– Edek, zaraz, Edek, kurwa! Wyleciało mnie z pamięci! – zgadywał Majewski.
* * *
Piętnaście minut później sprzedawczynie przy barze oznajmiły:
– Płacimy, wychodzimy, zamykamy!
Pierwsi podnieśli się Edek z Jurkiem. Jurek pomógł Edkowi założyć jesionkę. Szarą w jodełkę. Sam miał kurtkę ortalionową. We drzwiach minęli jakichś dwu mężczyzn w średnim wieku, którzy nieruchomo, trzymając ręce w kieszeniach, tępo gapili się na ich twarze.
– No to cześć! – powiedział Edek, kiedy znaleźli się przed Złotą Kaczką i udał w stronę czarnej, dyskretnie zaparkowanej pod murem, wołgi.
– Dobranoc! – pożegnał go Jurek i znikł za budynkiem restauracji, gdzie czekał na niego inny wóz, marki Fiat 125p.
Rozległa się syrena. Gdzieś obok, Tamką, pędził długi pociąg aut. Każde czarne, wylakierowane, obłe cygara. Z Kaczki wytaczali się ostatni klienci i siadali do poustawianych tu i tam wozów. Ostatnie wyszły bufetowe i sprzątaczka w mundurze porucznika Milicji Obywatelskiej. Nie była już tak brzydka jak w pochlapanym białym kitlu, panie z bufetu pachniały dobrymi francuskimi perfumami.
W poniedziałek w barze Złota Kaczka punktualnie o dziewiątej rano zjawili się pierwsi klienci.
A wieczorem znów: tumult i wrzask, hałas odsuwanych krzeseł i dźwięk przewracanych szklanek, przekleństwa, wrzaski, zaśpiewy patriotyczne i mniej patriotyczne, to wszystko przemieszane z brzękiem monet, warkotem maszyny kasowej, tupotaniem wchodzących i wychodzących, w gęstej, duszącej mgle dymu papierosowego, zapachów nieświeżych dań, rozlanego piwa i moczu.
Za barem dwie bufetowe. Przy stolikach zbłąkani ludzie. Ściana z cegły wygląda jak ściana straceń, jak człowiek po iluś tam wódkach popatrzy, życia mu się odechciewa i już nie pod konkretne zmartwienie, ale pod ten mur zaczyna pić... .
Autor jest dziennikarzem, pisarzem i filmowcem dokumentalistą