Indeks w obronie cywilizacji

Idee mają konsekwencje, a życie jest za krótkie, by czytać złe i szkodliwe książki. Te proste założenia legły u podstaw Indeksu Ksiąg Zakazanych. I choć indeks zmienił formę, to nadal zachowuje – dla katolików – swoje znaczenie.

Publikacja: 02.03.2013 00:01

Indeks w obronie cywilizacji

Foto: ROL

Gdyby szukać obelgi, po którą postępowcy sięgają najchętniej, by tylko przywalić katolikom – to byłby to termin „inkwizytor". Od czasów Oświecenia (a nie ma wątpliwości, że tendencję tę umocnił silnie antykatolicki Fiodor Dostojewski swoją znakomitą skądinąd „Legendą o Wielkim Inkwizytorze") termin ten stał się stygmatem, z którym walczyć musi każdy niemal konsekwentnie wierzący katolik, który próbuje żyć, działać i wypowiadać się w zgodzie z zasadami własnej wiary. Nieodmiennie określony zostaje „inkwizytorem".

Określenie to, choć trudno nie dostrzec w tym absurdu, stało się – nawet w uszach katolików – o wiele bardziej stygmatyzujące niż termin „heretyk". Ten ostatni bowiem jest przedstawiany jako „odważnie kwestionujący dogmaty" myśliciel, którego trzeba odróżnić od tępego trepa, jakim jest wierny doktrynie i dogmatom inkwizytor. I właśnie z tej swoistej podmianki aksjologicznej wynika także negatywny stosunek do „indeksu ksiąg zakazanych", który stał się synonimem kościelnego zacofania, ciemnoty i sprzeciwu wobec nowoczesności, a nawet symbolem nieustannego sprzeciwu katolicyzmu wobec nowoczesności.

Zabawne jest przy tym, że krytycy Kościoła i zwolennicy nowoczesności zapominają o tym, że indeksy zakazanych druków czy cenzura prewencyjna książek, druków i gazet (gdy już zaczęły się one pojawiać) nie były niczym zarezerwowanym dla Państwa Kościelnego czy Kościoła katolickiego. Swoje własne listy (choć raczej nie noszące nazwy indeksu) miały państwa i wspólnoty kalwińskie, anglikańska Wielka Brytania, a także Francja czy państwa Rzeszy Niemieckiej. Jan Kalwin czy Marcin Luter, tam gdzie rządzili bliscy im władcy, także domagali się wprowadzania dzieł nieprawomyślnych, a w teokratycznej Genewie kary za ich wydawanie czy dystrybuowanie były surowsze niż w Państwie Kościelnym. Władcy oświeceniowi, choć chętnie wspierali publikowanie dzieł „wywrotowych" w innych krajach u siebie skrzętnie pilnowali monopolu wydawniczego, który pozwalał im na ścisłe kontrolowanie przekazu słowa.

Wolność prasy i słowa stała się standardem w XX wieku, wcześniej zaś – nawet w Stanach Zjednoczonych – część książek czy druków ulotnych uznawano za nieodpowiednie do szerszego grona czytelniczego. Ale o tym wszystkim nikt już niemal nie pamięta. A jedynym „winnym" cenzury i ograniczania wolności słowa staje się Kościół katolicki, na który – jak niegdyś antysemici na Żydów – zrzuca się odpowiedzialność za całe zło (albo to, co za zło uchodzi), jakie kiedykolwiek wydarzyło się w świecie. A w efekcie gdzieś ginie prawda o tamtych wydarzeniach, o intencjach i wreszcie o znaczeniu Indeksu Ksiąg Zakazanych.

Rewolucja Gutenberga

Indeks Ksiąg Zakazanych jest dzieckiem pewnej epoki i sytuacji, która wymagała szybkiej i zdecydowanej reakcji, a która, w pewnym sensie, była podobna do naszych czasów. Gdy po Soborze Trydenckim papież Pius IV bullą „Dominici gregis custodiae" z 24 marca 1564 powoływał do istnienia indeks, wokół niego rozgrywała się rewolucja komunikacyjna i religijna. Szalały zmiany, których jednym z najistotniejszych powodów było wynalezienie druku i sprawienie, że książka stała się nośnikiem idei zmieniającym bieg historii i rozwój cywilizacji. Nie byłoby Reformacji (a przynajmniej nie w formie jaką znamy) ani Odrodzenia czy Oświecenia, gdyby nie rewolucja gutenbergowska, która zmieniła nie tylko sposób komunikacji, ale także fundamenty naszego myślenia. I nie chodzi tylko o to, że wraz z wynalazkiem druku możliwe stało się szerokie rozpowszechnienie idei teologicznych czy politycznych, które nie byłoby takim w świecie inkunabułów, ale także o zmianę struktur społecznych i zachowań.

Wynalazek druku nie tylko więc zdynamizował debatę, ale też doprowadził do powstania kulturowego indywidualizmu czy do całkowicie jednostkowej lektury Biblii. Czytanie i pisanie stało się bowiem czynnością samotniczą. „Nadejście druku zintensyfikowało zwrot do wenątrz, któremu sprzyja zapis. Epoka druku zaznaczyła się od razu zwrotem ku osobistej, jednostkowej interpretacji Biblii w kręgach protestanckich, a w kręgach katolickich – zwiększeniem częstotliwości spowiedzi i wagi badania własnego sumienia" - wskazuje znakomity medioznawca, a przy okazji duchowny katolicki Walter Jackson Ong SJ. Regis Debray wskazuje zaś, że ostatecznie druk spowodował upadek dawnych przekazicieli sensów (czyli duchownych) i ich zastąpienie nowymi, czyli profesorami czy intelektualistami (doskonałym tego przykładem jest Marcin Luter, który pod koniec swojego życia był traktowany przede wszystkim jako doktor świętej teologii, a wyznacznikiem jego autorytetu był status akademicki, a nie stan duchowny).

Dynamizm zmian kulturowych wywoływanych przez druk uświadomić może skala rewolucji czytelniczej. W pierwszym półwieczu historii druku wydano blisko dwadzieścia milionów egzemplarzy książek, czterdzieści tysięcy tytułów (a populacja Europy liczyła wówczas sto milionów osób, z czego tylko niewielka część była piśmienna). I książki te nie tylko propagowały luteranizm, anabaptyzm, kalwinizm, ale też rewolucję społeczną czy naruszanie suwerennych praw władców. „Szybkość upowszechniania się radykalnie nowych, zagrażających ustalonemu porządkowi idei skłaniała do porównań z zarazkiem dżumy, powszechnie zadomowionym w umysłach i zbiorowych lękach" - zauważa Christian Vanderdorpe w książce „Od papirusu do hipertekstu".

Dość szybko zatem wprowadzono normy cenzury czy indeksów wydawniczych. We Francji od 1537 roku drukarz, zanim wprowadził książkę do obiegu, musiał oddać jej egzemplarz do sprawdzenia w bibliotece królewskiej, a od 1566 drukarzami i wydawcami mogli być tylko ludzie posiadający specjalny królewski przywilej. Podobne rozstrzygnięcia wprowadzono także w Anglii.

Pancerz na magię i herezję

Z tej perspektywy decyzja papieża Piusa IV, potwierdzana później przez jego następców, nie jest niczym szczególnie zaskakującym. Była ona po prostu próbą zatrzymania powodzi zatrutych (z punktu widzenia katolickiego) ksiąg, które zagrażały nie tylko wierze, ale także porządkowi społecznemu. W bulli wprowadzającej indeks Pius IV (swoją drogą wcześniej inkwizytor) jasno wskazał, jakich książek powinni się katolicy wystrzegać, bowiem mogą one zagrażać ich wierze, a to oznacza, że także wiecznemu zbawieniu. I wbrew temu, co się sądzi, nie były to książki naukowe, lecz po pierwsze prace prezentujące opinie sprzeczne z wiarą katolicką (na tym etapie chodziło przede wszystkim o liczne pamflety luterańskie i kalwińskie), po drugie książki pornograficzne, które naruszały dobre obyczaje i zagrażały moralności, i wreszcie po trzecie – bardzo rozpowszechnione w tamtych czasach – prace dotyczące magii i wróżbiarstwa.

„Należy całkowicie odrzucić wszelkie książki i pisma zajmujące się geomancją, hydromancją, aeromancją, piromancją, oneiromancją, chiromancją, nekromancją, a również te, w których znajdują się przepowiednie, czary, wróżby, wyrocznie, zaklęcia magiczne" - napisał w Bulli Pius IV.

Ten wybór nie był w najmniejszym stopniu przypadkowy. Każda z tych trzech rzeczy – i nic się w tej sprawie w nauczaniu Kościoła nie zmieniło – zagraża zbawieniu wiecznemu. A to właśnie jego strażnikiem ma być Kościół. Niebezpieczne są zatem nie tylko zabawy we wróżby czy magie, które prowadzić mogą do rozmaitych opętań czy duchowych zniewoleń, ale także wyznawanie herezji (czyli fałszu, sprzeciwu wobec Prawdy), które – dla Kościoła – są także zagrożeniem dla prawdziwej wiary, której wyznawanie jest drogą do Zbawienia.

Nie zaskakuje też sprzeciw wobec pornografii. Chrześcijaństwo (a nie tylko katolicyzm) uznaje – za św. Pawłem – ciało za świątynie Ducha Świętego, jego bezczeszczenie czy kalanie, a tym jest pornografia, jest zatem grzechem ciężkim, i jako takie może prowadzić – tak ja oba poprzednie działania – do piekła. I z takich właśnie powodów, by chronić wiernych, Kościół wprowadził indeks ksiąg zakazanych.

Jego istnienie wynikało więc z troski i miłości wobec ludzi, także tych niewierzących czy wierzących fałszywe. Znakomicie pokazują to słowa Dietricha von Hildebranda. „Klątwa przeciw wszelkim błędom, które są zasadniczo niezgodne z Chrystusowym objawieniem, jest nie tylko świętą misją, wyrazem wierności Mu, lecz również uczynikiem miłości Kościoła. Imperatywne wezwanie do odrzucenia błędu wypływa ze świętej miłości do wszystkich członków Mistycznego Ciała Chrystusa, których Kościół ma obowiązek chronić przed trucizną błędu – a zatem przed odłączeniem od Jezusa" - pisał w „Koniu trojańskim w mieście Boga" znakomity niemiecki teolog. „Kiedy z powodu błędnie pojętego miłosierdzia, miękkości serca lub płytkiej życzliwości sądzimy, że powinniśmy pozwolić, aby człowiek błądzący tkwił w błędzie, znaczy to, że przestaliśmy go traktować poważnie jako osobę, i że nie interesuje nas jego obiektywne dobro" - dodaje Hildebrand.

Troska o dusze

I trzeba mieć świadomość, że właśnie kryterium obrony ludzi przed fałszem religijnym były zawsze przyczyną wpisywania ksiąg na indeks. I dotyczy to także ksiąg, obecnie najczęściej wyciąganych, by udowodnić „absurdalność" czy zacofanie inkwizytorów, którzy owe indeksy zestawiali. Książki Giordano Bruno nie były bowiem wciągnięta na indeks z powodów naukowych, a dlatego, że kwestionował on katolickie rozumienie duszy (w istocie w ogóle kwestionował istnienie jednostkowej duszy), dyskutował z rozumieniem Eucharystii czy wreszcie oznajmiał, że Ziemia także ma duszę. I to właśnie za takie pomysły został skazany i wpisany na indeks. Nie inaczej jest z mesjanistycznymi dziełami Adama Mickiewicza. On także głosił towianizm, kwestionował najważniejsze prawdy wiary chrześcijańskiej i mocno szkalował Kościół. I dlatego, a nie z powodu swojej poezji (która nigdy zakazana nie była) czy patriotyzmu został wciągnięty na indeks.

Taką wyliczankę wywrotowych idei czy wprost herezji, które znalazły się na indeksie można by ciągnąć jeszcze długo. Tak Kartezjusz ze swoją antropologią, jak i Berkeley z zanegowaniem obiektywnej realności rzeczywistości byli zagrożeniem dla wiary katolickiej, nie inaczej było z Markizem de Sade (choć tu akurat chodziło bardziej o pornografię) czy mitem dobrego dzikusa Jana Jakuba Rousseau. Każda z tych pozycji jest, jako zakwestionowanie fundamentów wiary, niebezpieczna dla przyszłości katolików, i Kościół z troski o ich myślenie i życie wieczne, ma obowiązek o tym przypominać.

Ale bywało i tak, że analizy Kościoła (choć dziś nieliczni chcą w to wierzyć) i wpisanie ksiąg na indeks bronić miało całej cywilizacji. Tak było z książkami Karola Darwina. Tym, co im zarzucano nie była tylko sprzeczność z kreacjonizmem, ale przede wszystkim społeczny darwinizm, który prowadził – i to zaledwie kilkadziesiąt lat później – do nie tylko hitlerowskiej eugeniki czy zwyczajnego rasizmu. I myliłby się ten, kto sądzi, że nie można za niego winić samego Darwina.

Na kartach „O pochodzeniu człowieka" znajdziemy bowiem wprost wyrażone zasady rasistowskie czy uznanie, że współczucie może szkodzić dobremu rozwojowi społeczeństw. Ludobójstwo (nie nazywane tak, ale nie mniej realne) jest zatem wpisane w historię. „... kiedyś w przyszłości, zresztą niedalekiej, bo mierzonej stuleciami, cywilizowane rasy ludzkie wytępią rasy dzikie, by zająć ich miejsce na świecie. W tym samym czasie małpy człekokształtne (...) bez wątpienia zostaną wytępione. Wtedy luka jeszcze się powiększy, ponieważ będzie się rozciągać między człowiekiem o wyższym stopniu cywilizacji, przypuszczalnie wyższym niż u przedstawicieli obecnej rasy kaukaskiej, a jakąś małpą tak nisko stojącą, jak np. pawian, zamiast jak obecnie, pomiędzy Murzynem czy Australijczykiem" - pisał Darwin. I choć rozważania te niechętnie są dziś przypominane, to znajdują się w sztandarowym dziele ewolucjonisty, i posłużyły rozmaitym ludobójcom do uzasadniania swoich dzieł.

Wbrew temu, co się sądzi, Indeks Ksiąg Zakazanych wcale nie należy do przeszłości. Wprawdzie ostatni spis takich dzieł został wydany przez Piusa XII w roku 1949 (zawierał wówczas 4126 dzieł), a Kościół po Soborze Watykańskim II odstąpił od zakazywania lektury takich książek czy karania za nią, to jednocześnie Kongregacja Nauki Wiary w notyfikacji z 14 czerwca 1966 roku stwierdziła, że choć indeks nie ma już znaczenia prawnego, to jednocześnie zachowuje znaczenie moralne, jako ostrzeżenie przed szkodliwymi treściami. 19 marca 1975 roku Kongregacja Nauki Wiary przypomniała, że obowiązek strzeżenia wiary przed szkodliwymi treściami spoczywa na biskupach. „Aby zachować i strzec integralności prawd wiary i obyczajów -- że zacytuję istotny jego fragment -- pasterze Kościoła mają obowiązek i prawo czuwania nad tym, żeby wydawane teksty nie przyczyniały szkody wierze ani obyczajom wiernych Chrystusa. Toteż niech domagają się, aby książki dotyczące wiary i obyczajów były poddawane ich uprzedniej aprobacie. Niech też przestrzegają przed książkami i pismami, które uderzają w prawdziwą wiarę lub w dobre obyczaje" - napisali pracownicy Kongregacji Nauki Wiary. Obowiązek ten zapisany jest także w Kodeksie Prawa Kanonicznego, ustanowionym za pontyfikatu Jana Pawła II ).

I właśnie te zapisy (jest osobnym problemem pytanie, na ile realizowane) są dowodem na to, że choć zmieniła się forma indeksu, to sama idea ochrony wiernych przed błędami zawartymi w rozmaitych książkach, pozostaje żywa. I wpisana jest w rolę Kościoła, który ma być „filarem i podporą Prawdy" – by posłużyć się na zakończenie cytatem ze św. Pawła, który stał się tytułem książki znakomitego prawosławnego teologa Pawła Floreńskiego.

Autor jest doktorem filozofii, publicystą, redaktorem naczelnym portalu i kwartalnika „Fronda"

Gdyby szukać obelgi, po którą postępowcy sięgają najchętniej, by tylko przywalić katolikom – to byłby to termin „inkwizytor". Od czasów Oświecenia (a nie ma wątpliwości, że tendencję tę umocnił silnie antykatolicki Fiodor Dostojewski swoją znakomitą skądinąd „Legendą o Wielkim Inkwizytorze") termin ten stał się stygmatem, z którym walczyć musi każdy niemal konsekwentnie wierzący katolik, który próbuje żyć, działać i wypowiadać się w zgodzie z zasadami własnej wiary. Nieodmiennie określony zostaje „inkwizytorem".

Określenie to, choć trudno nie dostrzec w tym absurdu, stało się – nawet w uszach katolików – o wiele bardziej stygmatyzujące niż termin „heretyk". Ten ostatni bowiem jest przedstawiany jako „odważnie kwestionujący dogmaty" myśliciel, którego trzeba odróżnić od tępego trepa, jakim jest wierny doktrynie i dogmatom inkwizytor. I właśnie z tej swoistej podmianki aksjologicznej wynika także negatywny stosunek do „indeksu ksiąg zakazanych", który stał się synonimem kościelnego zacofania, ciemnoty i sprzeciwu wobec nowoczesności, a nawet symbolem nieustannego sprzeciwu katolicyzmu wobec nowoczesności.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał