Gdyby szukać obelgi, po którą postępowcy sięgają najchętniej, by tylko przywalić katolikom – to byłby to termin „inkwizytor". Od czasów Oświecenia (a nie ma wątpliwości, że tendencję tę umocnił silnie antykatolicki Fiodor Dostojewski swoją znakomitą skądinąd „Legendą o Wielkim Inkwizytorze") termin ten stał się stygmatem, z którym walczyć musi każdy niemal konsekwentnie wierzący katolik, który próbuje żyć, działać i wypowiadać się w zgodzie z zasadami własnej wiary. Nieodmiennie określony zostaje „inkwizytorem".
Określenie to, choć trudno nie dostrzec w tym absurdu, stało się – nawet w uszach katolików – o wiele bardziej stygmatyzujące niż termin „heretyk". Ten ostatni bowiem jest przedstawiany jako „odważnie kwestionujący dogmaty" myśliciel, którego trzeba odróżnić od tępego trepa, jakim jest wierny doktrynie i dogmatom inkwizytor. I właśnie z tej swoistej podmianki aksjologicznej wynika także negatywny stosunek do „indeksu ksiąg zakazanych", który stał się synonimem kościelnego zacofania, ciemnoty i sprzeciwu wobec nowoczesności, a nawet symbolem nieustannego sprzeciwu katolicyzmu wobec nowoczesności.
Zabawne jest przy tym, że krytycy Kościoła i zwolennicy nowoczesności zapominają o tym, że indeksy zakazanych druków czy cenzura prewencyjna książek, druków i gazet (gdy już zaczęły się one pojawiać) nie były niczym zarezerwowanym dla Państwa Kościelnego czy Kościoła katolickiego. Swoje własne listy (choć raczej nie noszące nazwy indeksu) miały państwa i wspólnoty kalwińskie, anglikańska Wielka Brytania, a także Francja czy państwa Rzeszy Niemieckiej. Jan Kalwin czy Marcin Luter, tam gdzie rządzili bliscy im władcy, także domagali się wprowadzania dzieł nieprawomyślnych, a w teokratycznej Genewie kary za ich wydawanie czy dystrybuowanie były surowsze niż w Państwie Kościelnym. Władcy oświeceniowi, choć chętnie wspierali publikowanie dzieł „wywrotowych" w innych krajach u siebie skrzętnie pilnowali monopolu wydawniczego, który pozwalał im na ścisłe kontrolowanie przekazu słowa.
Wolność prasy i słowa stała się standardem w XX wieku, wcześniej zaś – nawet w Stanach Zjednoczonych – część książek czy druków ulotnych uznawano za nieodpowiednie do szerszego grona czytelniczego. Ale o tym wszystkim nikt już niemal nie pamięta. A jedynym „winnym" cenzury i ograniczania wolności słowa staje się Kościół katolicki, na który – jak niegdyś antysemici na Żydów – zrzuca się odpowiedzialność za całe zło (albo to, co za zło uchodzi), jakie kiedykolwiek wydarzyło się w świecie. A w efekcie gdzieś ginie prawda o tamtych wydarzeniach, o intencjach i wreszcie o znaczeniu Indeksu Ksiąg Zakazanych.
Rewolucja Gutenberga
Indeks Ksiąg Zakazanych jest dzieckiem pewnej epoki i sytuacji, która wymagała szybkiej i zdecydowanej reakcji, a która, w pewnym sensie, była podobna do naszych czasów. Gdy po Soborze Trydenckim papież Pius IV bullą „Dominici gregis custodiae" z 24 marca 1564 powoływał do istnienia indeks, wokół niego rozgrywała się rewolucja komunikacyjna i religijna. Szalały zmiany, których jednym z najistotniejszych powodów było wynalezienie druku i sprawienie, że książka stała się nośnikiem idei zmieniającym bieg historii i rozwój cywilizacji. Nie byłoby Reformacji (a przynajmniej nie w formie jaką znamy) ani Odrodzenia czy Oświecenia, gdyby nie rewolucja gutenbergowska, która zmieniła nie tylko sposób komunikacji, ale także fundamenty naszego myślenia. I nie chodzi tylko o to, że wraz z wynalazkiem druku możliwe stało się szerokie rozpowszechnienie idei teologicznych czy politycznych, które nie byłoby takim w świecie inkunabułów, ale także o zmianę struktur społecznych i zachowań.
Wynalazek druku nie tylko więc zdynamizował debatę, ale też doprowadził do powstania kulturowego indywidualizmu czy do całkowicie jednostkowej lektury Biblii. Czytanie i pisanie stało się bowiem czynnością samotniczą. „Nadejście druku zintensyfikowało zwrot do wenątrz, któremu sprzyja zapis. Epoka druku zaznaczyła się od razu zwrotem ku osobistej, jednostkowej interpretacji Biblii w kręgach protestanckich, a w kręgach katolickich – zwiększeniem częstotliwości spowiedzi i wagi badania własnego sumienia" - wskazuje znakomity medioznawca, a przy okazji duchowny katolicki Walter Jackson Ong SJ. Regis Debray wskazuje zaś, że ostatecznie druk spowodował upadek dawnych przekazicieli sensów (czyli duchownych) i ich zastąpienie nowymi, czyli profesorami czy intelektualistami (doskonałym tego przykładem jest Marcin Luter, który pod koniec swojego życia był traktowany przede wszystkim jako doktor świętej teologii, a wyznacznikiem jego autorytetu był status akademicki, a nie stan duchowny).