Czytanie świata

Poziom czytelnictwa jest miarą rozwoju cywilizacyjnego kraju. Społeczeństwa, które mało czytają, nie rozumieją wyzwań współczesności i nie tworzą kultury, która może być ich wizytówką, podstawą tożsamości oraz spadkiem dla przyszłych pokoleń

Publikacja: 23.03.2013 00:01

Czytanie świata

Foto: Biblioteka Narodowa w Warszawie

Najważniejszym newsem ostatnich dni dotyczącym gospodarki i rozwoju cywilizacyjnego naszego kraju nie są dane dotyczące niskiego wzrostu PKB ani wysokiego bezrobocia. Nie są nim nawet kłopoty z unijnym budżetem, który najpierw zatwierdzono, a potem zakwestionował go Parlament Europejski. To oczywiście istotne, czy będziemy kroić z panem premierem tort wart 300 miliardów euro (swoją drogą sam pomysł, by tak uczcić zakończenie szczytu UE, był co najmniej niezręczny), czy mniej. Ale nie to zdecyduje o tym, jaka będzie Polska przyszłości. Najważniejszym gospodarczym newsem ostatnich tygodni są bowiem wyniki badań Biblioteki Narodowej dotyczące czytelnictwa. Wyniki wstrząsające, nie waham się użyć tego słowa.

To, że Polacy czytają mało, wiadomo już od dawna, co najmniej od 20 lat. Kiedyś, kiedy jeszcze istniały inteligenckie snobizmy, a zatem za czasów słusznie minionego PRL, nawet jak nie czytali, to się tego wstydzili. Kupowali książki, by chwalić się przed nimi znajomym. Teraz nawet tego nie robią, nie widzą już potrzeby, by stwarzać pozory. I z otwartą przyłbicą mówią, że nie czytają i nie zamierzają czytać. Że mówią to ludzie niewykształceni – łatwiej zrozumieć, ale ci wykształceni też nie mają z tym problemu. A teraz garść danych: ponad 60 procent Polaków nie czyta żadnych książek. Nie tylko literatury, ale nawet poradników i podręczników. Absolutnie niczego. Co gorsza, niczego nie czyta aż 35 procent osób po studiach. Jak zdobyli wyższe wykształcenie i jaka jest jego jakość, aż strach myśleć, bo przecież ci ludzie mogą zajmować najwyższe stanowiska, przynajmniej teoretycznie są do tego przygotowani. I teraz najgorsze. Za czytelników, czyli tych, którzy czytają co najmniej siedem książek rocznie, można uznać raptem 11 procent Polaków, niewiele ponad 3 miliony. Jeszcze dziesięć lat temu było ich ponad dwa razy więcej!

Bo najgorszą wiadomością jest to, że wszystkie wskaźniki spadają z roku na rok. Co badanie, to gorzej. Jeszcze dziesięć lat temu po książki sięgało ponad 55 procent Polaków, a nie, jak dziś, 39. To tymi wskaźnikami, a nie notowaniami swojej partii, powinni się martwić rządzący, i może nawet by się zmartwili, gdyby cokolwiek poza własnymi sondażami czytali. Dobre wiadomości wynikające z najnowszych badań czytelnictwa są dwie: coraz więcej ludzi chodzi do bibliotek (co jest sukcesem ministra Bogdana Zdrojewskiego, który je doinwestował) oraz że książki czyta 62 procent nastolatków, co daje jakiś cień nadziei na przyszłość. Cień dość nikły, bo tendencja, jaką w naszym kraju można obserwować, jest oczywista. Otóż im Polacy bardziej się dorabiają – a przecież PKB naszego kraju mimo kryzysu rośnie – tym mniej czytają. Czyli w naszym kraju jest dokładnie na odwrót niż gdzie indziej, co jest prostą drogą do katastrofy cywilizacyjnej. Oczywiście, można powyższemu rozumowaniu zarzucić, że jest nielogiczne. Że skoro mniej czytamy, a mimo to się bogacimy, wszystko jest w porządku. Otóż nie jest. Bo owszem, jesteśmy coraz zamożniejsi, ale za pieniądze z Unii Europejskiej, które dostaliśmy do wydania po wejściu do niej. Czyli dzięki „brukselce", jak mawiają niektórzy politycy. Nie zapracowaliśmy na to. A przecież kiedyś, i to szybciej, niż się spodziewamy, "brukselki" zabraknie. I co wtedy?

Czesi czytają

Prawidłowość jest następująca: im bogatszy kraj, im szybciej się rozwija, im bardziej innowacyjną ma gospodarkę, tym więcej ludzie tam czytają. Zdarzają się, owszem, wyjątki, ale tylko w drugą stronę. Są mianowicie kraje niezbyt bogate, takie jak na przykład Czechy, gdzie procentowo czyta dwa razy tyle ludzi co u nas (ponad 80 procent badanych), a stutysięczne nakłady książek (mimo że jest to kraj z czterokrotnie mniejszą liczbą ludności niż Polska) sprzedaje regularnie spora grupa autorów. Czy u nas poza półpornograficznym chłamem E.L. James („50 twarzy Greya" i dwie kolejne części) jakieś książki sprzedały się w ostatnich latach w nakładzie półmilionowym, jak wynikałoby z proporcji, z porównania nas z Czechami? To pytanie retoryczne. Wszyscy wiemy, że nie. We Francji czy Wielkiej Brytanii laureaci najbardziej prestiżowych nagród (Goncourtów czy Bookera) sprzedają swoje bynajmniej nie popowe powieści w milionie egzemplarzy. U nas podobne wielkości nie istnieją. Jeśli książka wyróżniona Nike osiągnie nakład 100 tysięcy, wydawca i autor cieszą się, jakby trafili szóstkę w lotto. Ale i to się w zasadzie nie zdarza.

Bo niby kto miałby taką książkę kupić? W Wielkiej Brytanii według niedawnych badań kontakt z książką ma 96 procent obywateli, czyli w zasadzie wszyscy. W bogatych krajach skandynawskich ten odsetek wynosi około 70 procent. W Niemczech niewiele mniej, a kiedy we Francji poziom czytelnictwa (mierzony znacznie ostrzejszymi kryteriami niż u nas) spadł do około 60 procent, rząd uznał, że czas na wielki program promocji książki, bo kraj czeka katastrofa. Co w takim razie powiedzieć na 39 procent czytających? Chyba tylko, że u nas katastrofa już się dokonała. I nie można zrzucać winy na rządzących. Sprawa ma znacznie głębsze przyczyny. Nawet najlepsze pomysły ministra kultury (który wspiera promocję czytelnictwa) nie pomogą, jeśli Polacy nie zrozumieją, że poziom czytelnictwa jest miarą rozwoju cywilizacyjnego kraju, kwestią naszej tożsamości i perspektyw.

Czy bogaci czytają, bo się dorobili, czy też dorobili się, bo czytają – tej kwestii nie rozstrzygniemy. Jedno jest wszak pewne. Obywatele krajów zamożnych i tych, które uważamy za wzorzec ładu społecznego czy rozwoju, dużo czytają. Kilkukrotnie więcej niż my. I tyle samo razy więcej zarabiają. Książka jest fundamentem dobrobytu dla ludzi i społeczeństw.

Kapitał? Kulturowy

Francuski socjolog Pierre Bourdieu, który jako pierwszy opisał zjawisko kapitału kulturowego, dowiódł, że jego brak jest jedną z najważniejszych barier na drodze awansu społecznego. Co w sumie nie wydaje się jakoś bardzo zaskakujące. Przecież wszyscy wiemy, że aby osiągnąć życiowy sukces oraz prestiż społeczny, potrzebna jest nie tylko inteligencja, ale także wiedza i zaawansowane umiejętności, czyli tzw. kompetencje kulturowe. A te czerpiemy z edukacji, to znaczy z książek. To one uczą nas również władania językiem i objaśniają świat, a nierzadko dostarczają przeżyć estetycznych. Ten, kto nie czyta, choćby nie wiem, ile miał pieniędzy, prawie zawsze zostaje prostakiem, któremu, jak zwykło się u nas mawiać, „słoma z butów wychodzi".

To samo dotyczy całych społeczeństw. Te, które nie czytają, są na światowych salonach parweniuszami. Są tymi, którym inni narzucają wzorce kulturowe, bo sami nie są w stanie zaproponować niczego nowatorskiego i oryginalnego. Spójrzmy na siebie. Choćby na rzeczy wymierne, czyli na najbardziej prestiżowe nagrody międzynarodowe. Kiedy polscy twórcy dostawali je ostatnio? Prawie 20 lat temu. Nobla literackiego otrzymała wtedy Wisława Szymborska, a Krzysztof Kieślowski zbierał za swoje filmy wyróżnienia na najważniejszych festiwalach (Berlin, Wenecja). Od tego czasu nic. A przecież kilkanaście lat wcześniej były też Nobel dla Czesława Miłosza i Złota Palma w Cannes dla Andrzeja Wajdy. Czy w ostatnich dwóch dekadach można wskazać polskiego filmowca, który by odniósł wielki światowy sukces? Albo pisarza? Roman Polański czy Ryszard Kapuściński zabłysnęli w latach 60. i 70. Obaj – podobnie jak Szymborska, Wajda czy Kieślowski – dojrzewali w PRL, w kraju, gdzie dużo czytano i gdzie z powodu zdjęcia spektaklu wieszcza z afisza wybuchały strajki.

A przyglądając się popkulturze, spytajmy: czy dziś, gdy Polacy od dwóch dekad są częścią jej globalnego obiegu, jakiś twórca znad Wisły odniósł spektakularny sukces? Wtedy też takich nie było, ale z powodów politycznych. Niemen czy Ewa Demarczyk, śpiewający polskich poetów, koncertowali w paryskiej Olimpii i zachwycali publiczność na całym świecie. Na robienie kariery na Zachodzie po prostu im nie pozwolono. Nawet teatr, który jest dziś polskim towarem eksportowym, odnosił w tamtych czasach sukcesy nieporównywalne do dzisiejszych. Pozycji Jerzego Grotowskiego, wielkiego reformatora światowych scen, nie da się porównać z żadnym z żyjących dziś artystów na świecie poza Peterem Brookiem.

Nie ma w tym sumie nic dziwnego, to czysta statystyka. Jeśli czyta zdecydowana większość społeczeństwa i zdecydowana większość twórców inspiruje się literaturą własnego języka, większa jest szansa, że najbardziej utalentowani wybiorą działalność artystyczną. Dlatego kulturę i popkulturę najczęściej eksportują w świat Anglosasi. Tam dużo się czyta, co jest chyba w jakimś stopniu odległym w czasie efektem zamiłowania społeczeństw protestanckich do uważnej lektury Biblii.

Wykorzenieni

Nie przypadkiem wspomniałem jednak wyżej o literaturze własnego języka. Nasz problem leży nie tylko w statystyce, ale również we wtórności. Odcięci od własnych kulturowych korzeni, które tkwią przecież w książkach – w przypadku Polaków, szczególnie w tych napisanych w czasach romantyzmu – łatwo poddajemy się ciśnieniu zachodniej popkultury. Czym mielibyśmy zatem zainteresować odbiorców z innych krajów? Tanimi podróbkami hollywoodzkich komedii romantycznych czy może popowymi hitami brzmiącymi prawie tak dobrze jak zachodnie? „Prawie" w tym przypadku czyni jednak różnicę.

Literatury to niby nie dotyczy, ale tu z kolei działa statystyka. Pisarz to nie jest dziś poważny zawód, z książek ciężko się utrzymać, dlatego utalentowani ludzie szukają dla siebie zajęć dających perspektywy. Choćby jak autor jednego z najbardziej spektakularnych debiutów poprzedniej dekady Piotr Siemion, który po sukcesie powieści „Niskie łąki" wybrał pracę menedżera w korporacji.

Nawet jeśli ludzie utalentowani literacko wybierają w Polsce telewizję, która pozwala im wiązać koniec z końcem, to i tam stworzyć produktu eksportowego się nie da. Polskie seriale i programy to w 90 procentach tzw. formaty. Czyli licencje kupione od Amerykanów, Holendrów czy Skandynawów, a w niektórych wypadkach także od Wenezuelczyków. TVN kupuje od nich formaty telenowel.

A przecież tak wcale być nie musi. Szwedzi, którzy dużo czytają, mają nieporównywalne z nami sukcesy w eksportowaniu swojej kultury, mimo że jest ich pięć razy mniej niż Polaków. Światowe rynki podbił ich kryminał (przede wszystkim Stieg Larsson), w kinie wielkim wydarzeniem była Dogma (nie tylko Duńczyk von Trier, ale i Szwed Lukas Moodysson), a także wykonawcy pop (Roxette, The Cardigans, Ace of Base). Ale rzecz przecież nie w tym, żeby się licytować, w którym kraju mieszka więcej artystów czy biznesmenów znanych za granicą. Sukcesy szwedzkiej gospodarki czy popkultury służą budowaniu narodowej dumy i tożsamości.

Duma z debiutantów

Polakom brakuje powodów do dumy, a ten deficyt widać szczególnie mocno, gdy ktoś znad Wisły zostanie choćby zauważony za granicą. Niedawno fetowano np. tenisistę Jerzego Janowicza, który jako żywo niczego jeszcze nie osiągnął, choć dobrze się zapowiada. Działa to także w drugą stronę. Jeśli gdziekolwiek nas skrytykują, wywołuje to natychmiastową histerię w mediach. Za to dziwaczne polskie połączenie kompleksu niższości z kompleksem wyższości w jakimś stopniu też odpowiada niski poziom czytelnictwa. Społeczeństwa, które dużo czytają, czują się pewniej, bo są pewniejsze swojej tożsamości. Bo, co dziś niestety rozumie coraz mniej z nas, literatura, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, który przez ponad 100 lat nie miał państwa, pełniła ważną rolę tożsamościową.

Byliśmy narodem, który nie miał państwa, i można założyć, że gdyby nie literatura romantyczna, niepodległość mogłaby nie nadejść. Józef Piłsudski i całe jego pokolenie, które odwojowało Rzeczpospolitą, to byli ludzie, którzy wychowali się na romantykach, znali na pamięć utwory zabronionych w szkołach wieszczów, zwłaszcza Mickiewicza i Słowackiego. To z literatury czerpali inspirację do buntu przeciw zaborcy.

Dziś niby o nic nie trzeba walczyć zbrojnie, ale stwierdzenie, że tożsamość narodu, który nie zna własnej literatury, i nie rozumie, że to właśnie w niej bije źródło języka, wciąż jest prawdziwe. Teraz zagrożenia są po prostu innej natury. Jeśli nie będziemy czytać i wracać do korzeni, roztopimy się w bezkształcie globalnej kultury masowej czy jakiejś paneuropejskiej federacji. Pytanie, czy taką właśnie kulturę chcielibyśmy zostawić przyszłym pokoleniom, naszym dzieciom i wnukom, nie jest pytaniem bezzasadnym. Wydaje się, że sporej grupie Polaków, a nawet naszych elit, jest to obojętne.

Wreszcie, last but not least, warto zauważyć, że człowiek, który nie czyta książek, nie ma hasła dostępu do większości kodów kulturowych, jakimi się posługujemy. Nie zrozumie arcydzieł kina, sztuki, architektury. Nie zrozumie swojej własnej religii, bo wielkie religie to wielkie księgi: Biblia, Koran i Tora. Ba, nie zrozumie nawet tego tekstu. Nie posiądzie prawdziwej wiedzy na żaden temat, bo książek na razie nie udało się zastąpić w tej dziedzinie w żaden sposób. Człowiek taki będzie w stanie przełknąćlekkostrawne produkty popkultury, wszystkie podobne do siebie i pozbawione znaczenia.

Wiedzę oraz informacje czerpać będzie z notek w takim czy innym Internecie albo i telewizji, ale jako że będzie pozbawiony dostępu do dorobku dawnych pokoleń zapisanego w książkach, nie będzie go w stanie zinterpretować. Świat bez książek będzie światem strasznym i miejmy nadzieję, że nigdy nie nadejdzie. A to, że nie potrafimy dziś wytworzyć wzorców, które nakłaniałyby Polaków do czytania, świadczy o naszym społeczeństwie i jego elitach jak najgorzej. Grozi nam upadek w przepaść, ale jeszcze możemy się cofnąć.

Najważniejszym newsem ostatnich dni dotyczącym gospodarki i rozwoju cywilizacyjnego naszego kraju nie są dane dotyczące niskiego wzrostu PKB ani wysokiego bezrobocia. Nie są nim nawet kłopoty z unijnym budżetem, który najpierw zatwierdzono, a potem zakwestionował go Parlament Europejski. To oczywiście istotne, czy będziemy kroić z panem premierem tort wart 300 miliardów euro (swoją drogą sam pomysł, by tak uczcić zakończenie szczytu UE, był co najmniej niezręczny), czy mniej. Ale nie to zdecyduje o tym, jaka będzie Polska przyszłości. Najważniejszym gospodarczym newsem ostatnich tygodni są bowiem wyniki badań Biblioteki Narodowej dotyczące czytelnictwa. Wyniki wstrząsające, nie waham się użyć tego słowa.

To, że Polacy czytają mało, wiadomo już od dawna, co najmniej od 20 lat. Kiedyś, kiedy jeszcze istniały inteligenckie snobizmy, a zatem za czasów słusznie minionego PRL, nawet jak nie czytali, to się tego wstydzili. Kupowali książki, by chwalić się przed nimi znajomym. Teraz nawet tego nie robią, nie widzą już potrzeby, by stwarzać pozory. I z otwartą przyłbicą mówią, że nie czytają i nie zamierzają czytać. Że mówią to ludzie niewykształceni – łatwiej zrozumieć, ale ci wykształceni też nie mają z tym problemu. A teraz garść danych: ponad 60 procent Polaków nie czyta żadnych książek. Nie tylko literatury, ale nawet poradników i podręczników. Absolutnie niczego. Co gorsza, niczego nie czyta aż 35 procent osób po studiach. Jak zdobyli wyższe wykształcenie i jaka jest jego jakość, aż strach myśleć, bo przecież ci ludzie mogą zajmować najwyższe stanowiska, przynajmniej teoretycznie są do tego przygotowani. I teraz najgorsze. Za czytelników, czyli tych, którzy czytają co najmniej siedem książek rocznie, można uznać raptem 11 procent Polaków, niewiele ponad 3 miliony. Jeszcze dziesięć lat temu było ich ponad dwa razy więcej!

Bo najgorszą wiadomością jest to, że wszystkie wskaźniki spadają z roku na rok. Co badanie, to gorzej. Jeszcze dziesięć lat temu po książki sięgało ponad 55 procent Polaków, a nie, jak dziś, 39. To tymi wskaźnikami, a nie notowaniami swojej partii, powinni się martwić rządzący, i może nawet by się zmartwili, gdyby cokolwiek poza własnymi sondażami czytali. Dobre wiadomości wynikające z najnowszych badań czytelnictwa są dwie: coraz więcej ludzi chodzi do bibliotek (co jest sukcesem ministra Bogdana Zdrojewskiego, który je doinwestował) oraz że książki czyta 62 procent nastolatków, co daje jakiś cień nadziei na przyszłość. Cień dość nikły, bo tendencja, jaką w naszym kraju można obserwować, jest oczywista. Otóż im Polacy bardziej się dorabiają – a przecież PKB naszego kraju mimo kryzysu rośnie – tym mniej czytają. Czyli w naszym kraju jest dokładnie na odwrót niż gdzie indziej, co jest prostą drogą do katastrofy cywilizacyjnej. Oczywiście, można powyższemu rozumowaniu zarzucić, że jest nielogiczne. Że skoro mniej czytamy, a mimo to się bogacimy, wszystko jest w porządku. Otóż nie jest. Bo owszem, jesteśmy coraz zamożniejsi, ale za pieniądze z Unii Europejskiej, które dostaliśmy do wydania po wejściu do niej. Czyli dzięki „brukselce", jak mawiają niektórzy politycy. Nie zapracowaliśmy na to. A przecież kiedyś, i to szybciej, niż się spodziewamy, "brukselki" zabraknie. I co wtedy?

Czesi czytają

Prawidłowość jest następująca: im bogatszy kraj, im szybciej się rozwija, im bardziej innowacyjną ma gospodarkę, tym więcej ludzie tam czytają. Zdarzają się, owszem, wyjątki, ale tylko w drugą stronę. Są mianowicie kraje niezbyt bogate, takie jak na przykład Czechy, gdzie procentowo czyta dwa razy tyle ludzi co u nas (ponad 80 procent badanych), a stutysięczne nakłady książek (mimo że jest to kraj z czterokrotnie mniejszą liczbą ludności niż Polska) sprzedaje regularnie spora grupa autorów. Czy u nas poza półpornograficznym chłamem E.L. James („50 twarzy Greya" i dwie kolejne części) jakieś książki sprzedały się w ostatnich latach w nakładzie półmilionowym, jak wynikałoby z proporcji, z porównania nas z Czechami? To pytanie retoryczne. Wszyscy wiemy, że nie. We Francji czy Wielkiej Brytanii laureaci najbardziej prestiżowych nagród (Goncourtów czy Bookera) sprzedają swoje bynajmniej nie popowe powieści w milionie egzemplarzy. U nas podobne wielkości nie istnieją. Jeśli książka wyróżniona Nike osiągnie nakład 100 tysięcy, wydawca i autor cieszą się, jakby trafili szóstkę w lotto. Ale i to się w zasadzie nie zdarza.

Bo niby kto miałby taką książkę kupić? W Wielkiej Brytanii według niedawnych badań kontakt z książką ma 96 procent obywateli, czyli w zasadzie wszyscy. W bogatych krajach skandynawskich ten odsetek wynosi około 70 procent. W Niemczech niewiele mniej, a kiedy we Francji poziom czytelnictwa (mierzony znacznie ostrzejszymi kryteriami niż u nas) spadł do około 60 procent, rząd uznał, że czas na wielki program promocji książki, bo kraj czeka katastrofa. Co w takim razie powiedzieć na 39 procent czytających? Chyba tylko, że u nas katastrofa już się dokonała. I nie można zrzucać winy na rządzących. Sprawa ma znacznie głębsze przyczyny. Nawet najlepsze pomysły ministra kultury (który wspiera promocję czytelnictwa) nie pomogą, jeśli Polacy nie zrozumieją, że poziom czytelnictwa jest miarą rozwoju cywilizacyjnego kraju, kwestią naszej tożsamości i perspektyw.

Czy bogaci czytają, bo się dorobili, czy też dorobili się, bo czytają – tej kwestii nie rozstrzygniemy. Jedno jest wszak pewne. Obywatele krajów zamożnych i tych, które uważamy za wzorzec ładu społecznego czy rozwoju, dużo czytają. Kilkukrotnie więcej niż my. I tyle samo razy więcej zarabiają. Książka jest fundamentem dobrobytu dla ludzi i społeczeństw.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą