Nie każdy wie, czym są urban legends, choć prawie każdy jakąś zna, np. tę o czarnej wołdze porywającej dzieci z ulic. Albo tę o zamrożonym ciele Walta Disneya, czekającym na rozmrożenie w czasach, kiedy nauka pozna sposób leczenia raka. A z nowszych choćby tę o nerce wyciętej człowiekowi, któremu do drinka dosypano narkotyki. Urban legends, czyli miejskie legendy, są nieprawdziwymi historiami posiadającymi cechy prawdopodobieństwa, przekazywanymi z ust do ust, a dziś także z mejla na mejla, jako historie, które przydarzyły się dalekiej znajomej szwagra albo kuzynce sąsiadki spod niemieckiej granicy. W XX wieku zastąpiły dawne ludowe opowieści o duchach albo strasznych Żydach (czarna wołga to przecież wariant porywania dzieci na macę).
Rzymskie lęki
Zdaniem antropologów kultury są wyrazem cywilizacyjnych lęków i właśnie trudny do ogarnięcia rozumem rozwój technologii najczęściej mają za temat. Tak jest przecież z Waltem Disneyem. W tej legendzie chodzi w końcu o to, czy w przyszłości możliwa będzie nieśmiertelność ciała. Wycięta nerka to, oczywiście, kwestia przeszczepów, zaś czarna wołga w ogóle jest wyrazem strachu przed tym co nieznane. Bo o to w istocie idzie. Ten strach występował zawsze, ale nigdy w takim natężeniu jak w czasach, gdy przemiany cywilizacyjne przyspieszyły w niewyobrażalny sposób, czyli w poprzednim stuleciu. Jedni oswajali lęki, powtarzając opowieści o czarnych wołgach, inni, tworząc ruchy społeczne czy teorie naukowe w imię wyimaginowanych zagrożeń. Podobnie dzieje się dziś w kwestii globalnego ocieplenia wywołanego nadmierną emisją dwutlenku węgla. Tych, którzy wierzą, że zmiany klimatyczne następują pod wpływem działań człowieka, nie przekonają naukowcy podnoszący niebagatelny argument naturalnej zmienności. Tymczasem wydaje się całkiem prawdopodobne, że teoria ta może się okazać warta tyle co np. koncepcja bomby demograficznej, w imię której naukowcy i politycy byli gotowi reformować świat. Zresztą w XX stuleciu podobnych koncepcji i powodów do straszenia nie brakowało.
Raport „Granice wzrostu" to „Protokoły mędrców Syjonu" epoki ekologii
Największą rolę w ich propagowaniu odegrał Klub Rzymski, think tank, z którego prognozami w jego najlepszych czasach, czyli latach 70., liczyli się możni tego świata. Ówczesne realia (zimna wojna, kryzys naftowy, szybki wzrost liczby ludności) sprzyjały kasandrycznym proroctwom, a w tym eksperci Klubu nie mieli sobie równych. Oczywiście, nie oni wymyślili wszystkie zagrożenia, mają jednak ogromne zasługi dla ich promocji (również w przypadku dziury ozonowej i efektu cieplarnianego). Stało się to przede wszystkim za sprawą autentycznego bestsellera przetłumaczonego na 30 języków i sprzedanego w 10-milionowym nakładzie raportu „Granice wzrostu", które stały się „Protokołami mędrców Syjonu" ery ekologii. Bo choć nie sprawdziła się żadna z przepowiedni generalistów (związanych z Klubem Rzymskim naukowców prowadzących badania z pogranicza dziedzin), nie brakuje takich, którzy wciąż traktują je serio, tak jak wielu ludzi wierzy we władzę Żydów nad światem.
Powiedzmy sobie zresztą szczerze. Czy perspektywa przeludnienia Ziemi, która jest w „Granicach wzrostu" najmocniejszym straszakiem, nie działa na naszą wyobraźnie i dziś? Choć już na pewno wiemy, że to brednia, bo od tego czasu ludność naszej planety powiększyła się dwukrotnie i nic się nie stało. Ale liczby wciąż robią wrażenie. To wszystko przez nie. Skoro u progu XX wieku Ziemię zamieszkiwało niewiele ponad 1,5 miliarda ludzi, w roku 1960, mimo dwóch wojen, liczba ta się podwoiła, a od tego czasu podnosi się o miliard mniej więcej co 15 lat, a ostatnio nawet szybciej. Dziś jest nas już 7,1 miliarda. Cóż więc dziwnego, że w latach 70. XX wieku przerażeni perspektywą śmierci głodowej setek milionów ludzi, dla których miałoby nie wystarczyć żywności, naukowcy sięgnęli po starego dobrego Malthusa. Pastor Thomas Malthus stworzył u progu XIX stulecia statyczną teorię zasobów, w myśl której – ponieważ żywności przybywa w postępie arytmetycznym, a ludzi w geometrycznym – nieuchronnie podążamy w stronę przeludnienia. Co zabawne, teoria ta była prawdziwa tylko w momencie jej ogłaszania, ale już kilka lat później, kiedy rewolucja przemysłowa nabrała rozpędu, straciła sens w odniesieniu do świata Zachodu. Nie najgorzej sprawdza się za to w najbiedniejszych krajach świata o zacofanej gospodarce w rodzaju Etiopii.
Bomby w powijakach
Tezy Malthusa przypomniał Paul Ehrlich w wydanej w 1968 r. głośnej „Bombie ludnościowej". Ehrlich prognozował, że do katastrofy demograficznej i klęski głodu dojdzie już w latach 80. XX wieku. Twierdził, że na początku XXI wieku Ziemię miałoby zamieszkiwać 15 miliardów ludzi, co spowodowałoby wyczerpanie światowych zasobów surowców. Ale związani z Klubem Rzymskim autorzy „Granic wzrostu" poszli jeszcze dalej. Podawali nawet konkretne daty. Ropy naftowej (i innych kluczowych surowców) miałoby np. zabraknąć w połowie lat 90. poprzedniego stulecia. Jak widać, nie sprawdziło się. Podobnie jak zalecenie, by dla ratowania ludzkości przed zagładą ograniczyć przyrost naturalny do zera. Nikt nie potraktował tego serio poza komunistycznymi Chinami, które dopiero teraz rezygnują z polityki jednego dziecka.