Idziesz z kijem na Moskali?
Roman Zięba:
Aktualizacja: 22.06.2013 01:00 Publikacja: 22.06.2013 01:01
Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik
Idziesz z kijem na Moskali?
Roman Zięba:
Idziemy jako pielgrzymi...
Liderzy wybierają zaufane źródło wiedzy
Pielgrzym, bogaty biznesmen z sukcesami, menedżer w wielkiej korporacji, malarz ikon, przemytnik w Azji, aresztant. Nieźle, jak na 45 lat...
Nie wszystko naraz, to się działo po kolei.
A teraz?
Zdecydowanie pielgrzym.
Aktualnie...
... Jak to się ukaże, to gdzieś w drodze do Moskwy. Gdzie dokładnie, to można sprawdzić na naszej stronie
Co to za pielgrzymka?
Idziemy we dwóch jako pielgrzymi Miłosierdzia Bożego, modląc się o nie dla naszych narodów z miejsca narodzin św. Faustyny, przez Warszawę, Białystok, Wilno, Smoleńsk, Katyń do Moskwy i potem do Kijowa.
A skąd ten Kijów?
Do grobu św. Olgi, której ikonę niesiemy, a która przyśniła się jednemu z nas. Zanim się nawróciła, to była niezła wydra. Pasuje do nas.
Romku, jak się zostaje przemytnikiem?
Najpierw trzeba iść na medycynę, po trzech latach uznać, że to nie dla ciebie, rzucić to i po zawodzie miłosnym uciec do Azji.
Co przemycałeś?
Wszystko: kamienie szlachetne, walizki pieniędzy, elektronikę, co się dało.
Ale jak?
Tym zajmowały się poważne międzynarodowe grupy przestępcze. My byliśmy drobnicą, grupką siedmiu osób zarabiających na kursowaniu między Pakistanem, Bangladeszem, Cejlonem, Nepalem, Japonią – byłem w większości krajów, gdzie dało się wjechać i zarobić.
Tak po prostu tam jeździłeś?
Miałem siedem paszportów i ksywę „Latający Holender", bo najczęściej używałem holenderskiego. W samolocie uczyłem się swojej nowej tożsamości, tego, kim jestem, kompletne szaleństwo. Tak się zafałszowałem, że już sam nie wiedziałem, kim naprawdę jestem i czego chcę. Nie ja jeden zresztą.
To znaczy?
Kiedyś czytaliśmy gazetę, że w Katmandu złapano ponad 20 osób: z dziesięciu Włochów, pięciu Austriaków, kilku Holendrów i Niemców. A my w śmiech, że znów żadnego Polaka...
Tacy byli sprytni?
Co ty! To wszystko byli Polacy, tylko na fałszywych paszportach! Kiedyś jakiś strażnik zatrzymał mnie na granicy na paszporcie holenderskim i mówi, że to fałszywy dokument. Jaką mu awanturę zrobiłem, kazałem dzwonić do Bangkoku, gdzie ojciec jest konsulem!
Nie bałeś się, że zadzwoni?
To było święto państwowe w Tajlandii, wszystkie urzędy zamknięte... (śmiech)
Jak taki przemyt wyglądał w praktyce?
W Singapurze, gdzie miałem swoją bazę, było tanie złoto, więc trzeba je było przemycić do Indii, gdzie było poszukiwanym towarem na prezenty ślubne. No to przemycałem.
Co młodego, uczciwego chłopaka ciągnęło do takiego towarzystwa?
To były lata przełomu w Polsce, każdy musiał sobie jakoś radzić. A ja przecież nie miałem przekonania, że robię coś złego. Owszem, taka wyprawa, gdyby mnie złapali, to dwa lata więzienia...
E, dwa lata jak dla brata...
Poważniejsze było już przewalanie „dzików".
Co to?
Przemyt ludzi z Indii do Stanów. Ponieważ Hindusom było niesłychanie trudno dostać wizę amerykańską, to robiliśmy to my. Załatwialiśmy delikwentowi paszport i japońską wizę, bo tę dostawali bez trudu. Dawaliśmy mu bilet z tranzytem przez Koreę. A ja na niemieckim paszporcie kupowałem sobie bilet do Ameryki, również z tranzytem przez Koreę. I spotykaliśmy się na lotnisku w Seulu, gdzie wymienialiśmy się boarding passami.
To działało?
Wtedy jeszcze nie sprawdzali boarding passów z paszportem i tak było można.
Ale przecież takiego „dzika" łapali na amerykańskim lotnisku.
Owszem, ale tam już czekała na niego amerykańska rodzina, prawnik i legenda o prześladowaniach, jakim był poddawany w Indiach.
Jak wyglądało twoje życie?
Niesłychanie intensywne: ciągłe rozjazdy, obracanie wielkimi pieniędzmi, ogromny stres, przygodne kobiety.
O Polsce zapomniałeś?
Co jakiś czas tu wracałem, nawet odnowiłem znajomość z moją wielką miłością, czego owocem była ciąża i ślub.
Ustatkowałeś się?
Na początku jeszcze próbowałem prowadzić biznes między Polską a Azją, ale to nie miało sensu. Kupiliśmy mieszkanie w Warszawie, a ja zacząłem studia na SGH. Jednocześnie dostałem się do pracy w IBM, gdzie szybko zacząłem robić karierę korporacyjną.
Czym się zajmowałeś?
Wspinałem się po korporacyjnej drabinie, dostawałem po 200 e-maili dziennie, zostałem specjalistą od zarządzania projektami. To taka dziedzina z pogranicza matematyki, ekonomii, psychologii. Szybko opanowałem techniki wpływu, uczyłem się od najlepszych NLP, czyli programowania neurolingwistycznego i technik pokrewnych, w czym pomocna była wiedza na temat fizjologii układu nerwowego wyniesiona ze studiów. Byłem naprawdę niezłym manipulatorem.
Wykorzystywałeś to?
Robiłem szkolenia z obsługi trudnych czy agresywnych klientów, potem pracowałem jako couch. Wkrótce stałem się ekspertem od skutecznego działania, specjalistą od sukcesu. I wtedy przyszedł pierwszy cios.
Ale jeszcze nie klęska?
Jeszcze nie. Pewnego dnia wkroczyli panowie w czarnych kominiarkach z długą bronią. Zostałem aresztowany w sprawie dwudziestopięcioosobowej międzynarodowej grupy przestępczej, gdzie były broń, narkotyki, fałszowanie dokumentów, przemyt na wielką skalę.
Wspomnienia z Singapuru?
Sprzed sześciu lat! Od tego czasu żyłem uczciwie, nie miałem z nimi kontaktów, to się jakoś urwało. Przecież byłem szanowanym menedżerem w korporacji!
Zresocjalizowałeś się.
Tym bardziej że nigdy nie miałem poczucia, że popełniłem jakieś przestępstwo przeciw państwu polskiemu. Ot, taki tam handelek złotem czy przewalenie „dzika"...
Czym to się dla siebie skończyło?
Najpierw sześcioma miesiącami aresztu w Goleniowie, potem odpowiadałem z wolnej stopy i dostałem wyrok w zawieszeniu.
Ale nie to było najważniejsze.
Przez pierwsze dwa tygodnie byłem w szoku: to się musi wyjaśnić, zaraz mnie puszczą, wrócę do pracy, będzie po staremu. Wtedy przychodzi adwokat i mówi, że żona trafiła do szpitala. Ma raka, w dodatku ja mogłem się do tego przyczynić. Tego mi jeszcze było trzeba: więzienie i w dodatku poczucie, że zaraziłem żonę rakiem. Ze stresu dostaję kamicy, więc do straszliwego bólu psychicznego dochodzi fizyczny, walę łbem w kratę, skręcam się z rozpaczy i bezsilności.
I pewnie się nawracasz. Święty Franciszek po prostu...
Ja? Człowiek zupełnie niewierzący, który papieża widział raz, w Pradze – ateista obserwuje pielgrzymkę w chyba najbardziej ateistycznym kraju Europy... (śmiech). To nie było takie proste, nie wyszedłem stamtąd zupełnie innym człowiekiem. Trzymało mnie przy życiu to, że jest żona, córka rok przed komunią...
Pomogło?
Wyszedłem i rzuciłem się w wir pracy. Założyłem własną firmę konsultingową i odniosłem duży sukces. Robiłem konferencje dla Microsoftu, zarabiałem naprawdę duże pieniądze i to zupełnie uczciwie, nie interesowały mnie żadne skróty. Od jednego z byłych prezydentów Warszawy kupiłem mieszkanie, wspaniałe meble, obrazy, drewno na parkiety sprowadziłem sobie z Ameryki Południowej...
Żyć, nie umierać.
Odkułem się z nawiązką i z przepracowania dostałem depresji. Byłem rośliną, nie wychodziłem z domu, nie interesował mnie świat, koniec. Ja, człowiek uczący innych sukcesu, zarządzania sobą, nie mogłem wstać z łóżka.
Wyszedłeś z tego.
I wróciłem do pracy. Znów to samo, sukces nie chciał się ode mnie odczepić: wielcy klienci: energetyka, banki, IT... Wdrażałem najbardziej zaawansowane systemy zarządzania, doradzałem największym korporacjom, byłem na absolutnym szczycie. I wtedy kolejny zjazd.
Co tym razem?
Moja żona, która wyszła z choroby i zrobiła karierę w międzynarodowej korporacji, informuje mnie, że ma kogoś innego i odchodzi ode mnie. Dwóch moich najlepszych pracowników, których właśnie chciałem zrobić wspólnikami w firmie, zakłada swoją spółkę, zabierając mi najlepszych klientów. Zostaję w wynajętym mieszkaniu, bez pieniędzy, bez rodziny, bez pracy. Nawet depresja nie chce mnie wziąć. Leżę i patrzę na karalucha i myślę: „Jaki szczęściarz, przynajmniej wie dokąd idzie. A ja?".
A ty?
Nawet nie chciałem już wracać do zawodu, bo jak mam ludziom mówić o sukcesie, gdy sam jestem przykładem jednej wielkiej klęski? Zatrudniam się jako streetworker i pracuję z dziećmi ulicy, w końcu zakładam własną fundację, ale nawet to okazało się porażką.
Dlaczego?
Dzieciaki na Pradze doskonale wyczują, czy ktoś im truje, czy jest lewy. Uznały, że szukam potwierdzenia, że sam jestem już taki dobry. A ja rzeczywiście chciałem im pomóc, bo to miała być moja ekspiacja.
Kiedy przyszło nawrócenie?
Jeszcze w areszcie spotkał mnie Leszek Podolecki, wspaniały człowiek, mój kierownik duchowy, facet, który od ponad 20 lat zbiera i ewangelizuje więźniów. To był początek. Potem chodziłem z córką, która przygotowywała się do komunii, i uczyłem się razem z nią. Wymogłem nawet jakoś na żonie, byśmy wzięli ślub kościelny. Wreszcie zacząłem odnajdywać siebie. Pamiętasz, jak mówiłem o siedmiu paszportach i siedmiu tożsamościach? Nie wiedziałem, kim jestem, i cały czas mi czegoś brakowało. Uczyłem ludzi sukcesu, ale sam nie wiedziałem, co to prawdziwy sukces. Napisałem nawet taki program warsztatów „Projekt z duchem", bo jak projekt nie spełnia woli Bożej, to będzie lipa.
Nie przesadzasz? Ludzie zakładają biznes, bo chcą zarobić pieniądze.
Mnóstwo jest projektów, które po ludzku – a mówię to jako facet, który się tym zawodowo zajmował – nie miały szansy na powodzenie, a jednak się udały. A to były nieprawdopodobne projekty: Dom Ulgi w Cierpieniu o. Pio, japoński Niepokalanów, czyli Mugenzai no Sono – trzech świrów pojechało bez pieniędzy i bez kontaktów, w miesiąc uruchomili wydawnictwo! Albo orędzie miłosierdzia Faustyny Kowalskiej – zakonnica po trzech klasach podstawówki staje się autorką dzieła teologicznego na poziomie „Summy"? To niemożliwe.
Nawrócony, zrujnowany, bez rodziny ruszasz w drogę.
Czułem, że coś mnie pcha, więc postanowiłem pójść z Częstochowy na Giewont.
Wybacz, ale po grzyba na Giewont?
Bo to najwyżej położony krzyż w Polsce. I tak sobie wymyśliłem, pojechałem 27 czerwca, czyli w Matki Boskiej Nieustającej Pomocy do Częstochowy, dzień później były moje urodziny, urządziłem sobie czuwanie i 29 czerwca rano ruszyłem.
Jak byłeś przygotowany?
Najlepiej, jak się da: supersprzęt, znakomite buty, termiczna bielizna, ultralekki sprzęt do biwakowania – jak komandos. Tylko nie wziąłem pieniędzy, choć trochę ich miałem, bo uznałem, że muszę być pielgrzymem. I nagle okazuje się, że plecak jest zbyt ciężki. Zacząłem wyrzucać wszystko i rozdawać. Wiesz, jak to jest oddać zapasowy polar? Jak człowieka ściska? A jak przemoknę, to co? To samo z drugą parą butów. Dałem to z ogromnym bólem serca. Oddam jedzenie, to co będę miał na kolację? Okazało się, że wieczorem poczęstowano mnie kolacją, nie miałem z tym problemu.
Niesiemy do Kijowa ikonę świętej Olgi, która przyśniła się jednemu z nas. Zanim się nawróciła, to była niezła wydra. Pasuje do nas
Szedłeś sam?
Spotkałem po drodze schizofrenika, nieprawdopodobnego faceta, wiele mnie nauczył. Znajdowaliśmy jakiś zbiornik wody, on zanurzał medalik św. Benedykta i pił stamtąd wodę. „Maciek, ty naprawdę będziesz to pił?!". „No tak". „Po prostu zanurzasz medalik i pijesz?". „Tak". Myślałem, że oszaleję. Idziemy, patrzę – kałuża. „Maciek, stąd też będziesz pił?". Popatrzył na mnie jak na wariata: „A ty byś się napił wody z kałuży?!". (śmiech)
I kto tu był bardziej odklejony?
(śmiech) Pokazał mi, że popadam ze skrajności w skrajność. On doskonale wiedział, gdzie jest granica. Ja się musiałem nauczyć, gdzie jest granica między zawierzeniem a roztropnością. Najtrudniejsze dla mnie, faceta od obliczania ryzyka, programowania sukcesu i strategii było otwarcie się na niepewność.
I tak się zaczęło.
Rok później była pielgrzymka z Częstochowy do Rzymu. Już wiedziałem, że pielgrzymowanie to moja nomen omen droga, ale jeszcze nie wiedziałem, dokąd mnie ona zaprowadzi. Modliłem się, by odkryć, co ze sobą zrobić.
Potem były kolejne wędrówki.
Rok temu szedłem z Wojtkiem w Norwegii od miejsca urodzin św. Olafa do Utoi modlić się za ofiary Breivika i o nawrócenie jego samego. Pięćset kilometrów, głównie w deszczu, dwóch śmierdzących facetów w namiocie – oj, było co sobie przebaczać.
Jak się poznaliście?
Dwa lata temu postanowiłem pójść z Ziemi Świętej do Asyżu. Dzwonię do Leszka, który miał jednego ze swych podopiecznych, właśnie Wojtka, i on miał iść z Fatimy przez Santiago. Ale że to był dzień trzech archaniołów, to znaleźliśmy i trzeciego – pewien dziennikarz dał mi namiar na młodego człowieka, który nie znając mnie, i nie widząc ani razu, zgodził się iść z Moskwy.
Głupie pytanie: któremu było najtrudniej?
Dominik był zaprawiony w bojach, więc choć wszyscy się bali, że to Moskwa, to sobie dał radę. Ja o mało nie umarłem z pragnienia na Pustyni Judzkiej, ale z drugiej strony na ulicy Hajfy spotkałem Szewacha Weissa, który mnie wziął do siebie do domu, nakarmił i nocował. Najtrudniej miał Wojtek.
Z Fatimy? A to czemu?
Nie znał żadnego języka, bo wcześniej edukację zdobywał w pewnym ośrodku – z zasądzonych 12 lat przesiedział 10, z czego ze trzy w karcerze. Środek nocy, dzwoni domofonem i jedyne, co potrafi powiedzieć w Sienie dziwnym językiem, to: „Pilgrim, sliping problem". Ja mu mówię: „I ty się dziwisz, że cię nie wpuszczali?! Pewnie myśleli, że masz problem z zasypianiem, mogli ci pastylkę podrzucić"... (śmiech)
To było najtrudniejsze?
Raczej ta kompletna obojętność u ludzi. Widać to było w Strasburgu, gdzie Wojtek doszedł. Nasze plany zawiodły, ale znalazł się polski eurodeputowany z Wielkopolski, hm, Szymański...
Konrad Szymański z PiS.
On zabrał głos, przywitał Wojtka w Parlamencie Europejskim, wspomniał o celu, pielgrzymce pokoju do Asyżu, o cywilizacji życia, a parlamentarna telewizja pokazuje siedzącego obok faceta. Gapi się, robi miny, wykręca i za nic nie może zrozumieć, co to za grypsera o tej jakiejś cywilizacji miłości. Co to za brednie?!
A ty gdzie sypiałeś?
Na cmentarzach, na plaży w Turcji, gdzie mnie rano budził pies, liżąc po gębie, na stacjach benzynowych – wszędzie. I oczywiście u ludzi.
Pomagają?
Zawsze pomogą pielgrzymowi, turyście nie bardzo. Pielgrzym ma modlitwę w oczach, a turysta kartę w portfelu i choćby byli tak samo ubrani, to ludzie wyczuwają różnicę.
Żadnych nieprzyjemności?
Wojtek nauczył mnie śpiewać godzinki. Idziemy i nieważne, miasto czy wieś, śpiewamy. Nikt nas nie wyśmiał. Nawet gimnazjaliści machają rękami i krzyczą: „Szacun!".
Z czego żyjesz?
Mieszkam na wsi, maluję ikony, uczę tego innych. Sam się nauczyłem u jezuitów i przekazuję to innym.
Córka nie domaga się ojca?
Teraz ma 20 lat, studiuje, mamy może niezbyt częsty, ale chyba bliski kontakt.
Kiedy zacząłeś chodzić, to przecież potrzebowała ojca, a nie wariata latającego z drągiem po świecie.
Hm... Mam wyjątkową córkę, więc może ona potrzebuje nie tylko wzmocnienia tego, co i tak już ma, w końcu matka jest panią dyrektor w korporacji, ale może i inspiracji? Matka w żakiecie, a ojciec świr biega po świecie i zdziera zelówy.
Na pewno jest z tego dumna?
Nie mam poczucia, żeby się mnie wstydziła. Przedstawiała mnie nie tylko swojemu chłopakowi, ale i przyjaciołom.
Tak ubranego?
A co w tym ubraniu jest nie tak?
Owszem, czyste jest, ale wybacz, nie każdy nosi wielgachny krzyż i rzemienie na rękach.
Bo to trąci jakąś dziwną historią, prawda? Wariat szuka ucieczki przed światem.
A tak nie jest? Nie uciekasz przed światem? W końcu nie musisz się troszczyć o pracę, kredyty, w drodze zawsze ktoś nakarmi...
Taka pokusa jest realna, zobacz – teraz sobie siedzę ze znanym publicystą, miła rozmowa, wszędzie podejmują mnie szlachetni, dobrzy ludzie. To się może spodobać.
Może już jesteś uzależniony?
Ale to pytanie zawsze możesz odwrócić: czy świat nie ucieka od czegoś? Spójrz na Norwegię: ropa, gaz, spokój od Unii Europejskiej. Daje ludziom pieniądze, opiekę zdrowotną, wspaniałą przyrodę i kompletne świrowanie – ucieczki w pogański kult ciała, przyrody, cokolwiek. A w Turcji zamiast wszystkich ministerstw od pomocy społecznej, komitetów i organizacji są więzy rodzinne i rodzice opiekują się dziećmi! Nikt nie śpi na ulicach.
Zadajesz sobie pytanie, jak długo będziesz jeszcze chodził?
Być może najtrudniejszą pielgrzymką będzie pozostać. Jeśli wola Boża, za którą wierzę, iż podążam, będzie taka, bym został, to zostanę. Może będzie trzeba zaopiekować się żoną? W końcu mam z nią sakramentalny związek, nic tego nie zmieni...
Jest was teraz kilku pielgrzymów.
Powstaje nawet coś w rodzaju naszej duchowości, ale w żaden sposób nie jesteśmy sformalizowani, zinstytucjonalizowani. Niektórzy normalnie pracują i mają tylko miesiąc urlopu, więc pielgrzymują etapami. Grzesiek prawdopodobnie znalazł swój cel – on, który zwiedził wiele takich placówek, będzie pracował z młodzieżą z poprawczaków. Jest z nami Irek – znany mistrz walk MMA, kapitalny facet, wielgachny, cały w tatuażach, można się przestraszyć. Teraz pożegnał nas przed pielgrzymką i sam pojechał pociągiem. Po jakimś czasie dostaję SMS: „Wchodzę do przedziału, a tam jakaś awantura. Więc wstałem i powiedziałem: Proszę o ciszę, bo będę się modlił na różańcu. I zapanowały pokój i harmonia"... (śmiech)
Wyobrażam sobie.
Wchodzi gladiator i różaniec, koronka, brewiarz, a w przedziale nawet nie pisną... Wiadomo, pielgrzym.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Idziesz z kijem na Moskali?
Roman Zięba:
Gdy wokół hulają polityczne emocje związane z pierwszą rocznicą powołania rządu, z głośników w supermarketach sączą się już bożonarodzeniowe przeboje, a my w popłochu robimy ostatnie zakupy, warto pozwolić sobie na moment adwentowego zatrzymania. A nie ma lepszej drogi, by to zrobić, niż dobra lektura.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Nest Lease, to nowy gracz na polskim rynku leasingowym, będący częścią grupy Nest Bank. Firma powstała w odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie mikro i małych przedsiębiorców na elastyczne i nowoczesne rozwiązania finansowe. Dzięki zaawansowanej technologii i indywidualnemu podejściu, Nest Lease planuje w ciągu dwóch lat wejść do grona dziesięciu największych firm leasingowych w Polsce. W rozmowie z Lechem Stabiszewskim, pełniącym funkcję p.o. prezesa zarządu Nest Leasing S.A., przyglądamy się strategii i ofercie Spółki oraz trendom w branży leasingowej.
Rozwiązaniem sporu wokół Państwowej Komisji Wyborczej byłaby dymisja całej PKW. Natychmiastowa. I ratunkowy wybór nowego jej składu spośród profesjonalnych sędziów. W zgodzie z duchem poprzednich przepisów.
Spotkania przedstawicieli Ministerstwa Sprawiedliwości z mediami, w które obfitowały ostatnie dwa tygodnie, dobitnie pokazały mizerię działań ekipy uzdrawiającej wymiar sprawiedliwości. Choć chyba nie taki był ich cel.
Za sytuację, w jakiej znalazł się TK, odpowiadają nie tylko politycy, ale i osoby, które w 2015 r. brały udział w procedurze wyboru na sędziego, godząc się na jawne bezprawie we własnej sprawie.
Sprawa uchylenia immunitetu Jarosławowi Kaczyńskiemu prowadzi do smutnej konstatacji, że wprawdzie można bezkarnie niszczyć państwo, ale pod żadnym pozorem nie wolno zabierać nikomu wieńców.
Za rok mogę się już z Państwem nie spotkać w obecnej roli...
Szef MSWiA Tomasz Siemoniak ma szansę coś zrobić dla Polski. Ale musi chcieć. I musi to zrobić szybko.
Skoro PiS twierdzi, że w Smoleńsku był zamach, to i obywatel ma prawo do wyrażenia opinii, że przyczyny katastrofy były zgoła odmienne.
Rząd chce, by więcej cudzoziemców bez prawa pobytu opuściło Szwecję.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas