Nowa Cytera, stare Śródziemie

Przez ponad dwa wieki za krainę szczęśliwości uchodziły wyspy Polinezji. Dziś do miana ziemskiego raju pretenduje Nowa Zelandia, czyli Kraj Długiej Białej Chmury.

Publikacja: 16.08.2013 01:01

Nowa Cytera, stare Śródziemie

Foto: AFP

To marketingowy sukces dekady, a może nawet stulecia. Pola golfowe wygrywają z rafą koralową, sporty ekstremalne z wylegiwaniem się na plaży, trekking – z dyskoteką pod palmami. A jeszcze niedawno Nowa Zelandia znana była co najwyżej z rekordowego pogłowia owiec. Kpiono, że to „najnudniejszy kraj świata", który próbuje być bardziej angielski od Anglii. Dziś prześmiewcy mają się z pyszna, a wyspiarze pozbywają się ostatnich kompleksów.

Na stałe doszlusowali do strefy dobrobytu. Okupują czołowe miejsca w rankingach najmniej skorumpowanych społeczeństw. Zyskali opinię ludzi zadowolonych z życia, gościnnych i poprawnych politycznie (zwracają Maorysom ziemię skonfiskowaną ongiś przez europejskich kolonistów). W zeszłym roku brytyjski „The Telegraph" ogłosił Nową Zelandię najlepszym krajem na wakacje. Wcześniej do tego samego wniosku doszedł „The Daily Telegraph".

Liczba turystów przybywających do okrzykniętej tropikalnym Edenem  francuskiej Polinezji ledwie przekracza 150 tysięcy rocznie. Jeszcze niedawno było ich o 100 tysięcy więcej. Tymczasem Nową Zelandię co roku odwiedza z górą dwa i pół miliona cudzoziemców. Można powiedzieć, że „kiwis" pracowali na ten sukces od dawna. Już w 1901 roku, pierwsi na świecie, sprawili sobie ministerstwo turystyki. Zabytków mają tyle, co kot napłakał. Za to zieleni im nie brakuje. Stąd wziął się reklamowy slogan „clean, green" ukuty pierwotnie gwoli zwabienia Australijczyków. Radio New Zealand pół minuty przed wiadomościami zwykło nadawać śpiew ptaków. Przyroda jest skarbem narodowym, który obsesyjnie chroniony jest przed skażeniem lub „biologiczną inwazją". Wie o tym każdy, kto próbował przewieźć na wyspy jakąś roślinę czy zwierzę – choćby wypchane.

Obywatel Frodo

Hossę w turystycznej branży (w pierwszych latach XXI wieku zanotowała wzrost o 40 procent) „kiwis" zawdzięczają kilku czynnikom. Największą zasługę przypisuje się jednak ekranizacji „Władcy pierścieni". Peter Jackson, który zdołał przekonać hollywoodzkich bossów do zalet plenerów swego ojczystego kraju, zyskał status bohatera narodowego (drugiego, po zdobywcy Mount Everestu sir Edmundzie Hillarym). Dzięki sukcesowi filmu tutejsza gospodarka wzbogaciła się o 580 milionów dolarów.

Najpierw jednak trzeba było sporo zainwestować. Szacuje się, iż nowozelandzki rząd zainwestował we „Władcę pierścieni" 150 milionów, a w „Hobbita" niemal sto milionów dolarów. Na marketing i promowanie nowej sagi jako atrakcji turystycznej przeznaczono kolejne 60 milionów. Licząc na przyciągnięcie amerykańskich wytwórni, parlament zmienił prawo pracy. Z okazji premiery pierwszej części „Hobbita" stolicę kraju, Wellington, czasowo przechrzczono na The Middle of Middle-earth (Centrum Śródziemia). Premier pofatygował się do Shire, czyli na skraj miasteczka Matamata, by osobiście przeciąć wstęgę w nowo otwartej gospodzie Pod Zielonym Smokiem. Entuzjaści filmu i powieści mogą tu wpaść na małe co nieco po obejrzeniu 44 nor hobbitów. Niestety, to atrapy, nie można wejść do środka, a tym bardziej w nich zamieszkać.

Mordor i Góra Przeznaczenia znajdują się w Tongariro (to najstarszy po Yellowstone park narodowy na świecie). Wspinaczka na wulkan Ngauruhoe jest dość uciążliwa, ale można skorzystać z opcji niedostępnej dla Froda i Golluma – wynająć helikopter i z niego wrzucić do krateru zakupioną wcześniej kopię pierścienia. Przy okazji warto rzucić okiem na zbocze. To tutaj Sauron został pokonany przez zjednoczone siły ludzi i elfów. Zwiedzając Wyspę Południową, należy koniecznie zahaczyć o słynne ze świecących insektów jaskinie Waitomo, w ramach polityki pojednania zwrócone Maorysom. W nich młody Bilbo i towarzysze zostali pojmani przez opasłego władcę goblinów. Krajobrazy Gór Mglistych odnajdziemy w Alpach Południowych.

Większość plenerowych zdjęć do „Hobbita" powstała w rejonie Queenstown. Zimą miasteczko okupują narciarze, latem amatorzy sportów ekstremalnych (tu narodził się bungee jumping), a przez cały rok domorośli malarze. O przysłowiowy rzut beretem znajdują się fiordy, nazywane przez miejscowych ósmym cudem świata. Na koniec jeszcze fotka pod pomnikiem Gandalfa i wizyta w Weta Cave – siedzibie firmy odpowiedzialnej za efekty specjalne nie tylko w filmach Jacksona, ale i w „Avatarze", „Prometeuszu" czy „Opowieściach z Narni". W budynku, zlokalizowanym na przedmieściach Wellington, jest też oczywiście sklepik z pamiątkami. Gumowe King Kongi czekają na nabywców. A wszystko to tylko 21 tysięcy kilometrów od Polski!

Zjawisko, określane mianem Tolkien Tourism, z pewnością poprawiło wizerunek wyspiarzy na świecie. W 2003 roku na okładce „Time'a" pojawił się tytuł „Cool Kiwis". Wizja współczesnego Hobbitonu, w którym ludzie żyją w zgodzie z naturą, kraju zarazem egzotycznego i swojskiego, nowoczesnego i szanującego tradycję, trafiła do wyobraźni milionów. Kampania promocyjna wciąż działa na najwyższych obrotach. Wykupienie dwutygodniowej wycieczki po Śródziemiu daje prawo do udziału w planowanej na 11 grudnia uroczystej premierze drugiej części „Hobbita" w Wellington. A jednak w ojczyźnie kiwi coraz częściej pojawiają się głosy sceptyczne. Inwestowanie gigantycznych sum w przemysł filmowy, sprzężony z sektorem turystycznym, przez wielu uważane jest za ryzykowną strategię. Do krytyków nie przemawia nawet argument, że Jackson, ekranizując twórczość Tolkiena, stworzył rodakom tysiące dodatkowych miejsc pracy. Powołują się na dane, z których wynika, iż większym magnesem dla cudzoziemców są mecze rugby. Złośliwcy dodają, że głównym beneficjentem kampanii „Nowa Zelandia = Śródziemie" został sam reżyser. Coś jest na rzeczy – majątek Jacksona został ostatnio wyceniony na 510 milionów dolarów amerykańskich.

Ostatnie lata nie były zbyt fortunne dla gospodarki kraju nad Pacyfikiem. Wartość krajowej waluty wzrosła prawie dwukrotnie, hamując eksport i chłodząc entuzjazm turystów.

Chri-stchurch, największe miasto Wyspy Południowej, w 2010 i 2011 roku nawiedziły trzy katastrofalne trzęsienia ziemi. Swoje zrobił też światowy kryzys finansowy. Aotearoa – Kraj Długiej Białej Chmury – nie zamierza jednak zbaczać z obranego kursu. Gandalf, Bilbo i Frodo zachowają nowozelandzkie obywatelstwo.

Przylądek Wenus

Marzenie o dziewiczej, bezgrzesznej, mlekiem i miodem płynącej krainie towarzyszyło ludzkości od samego początku. Taka miała być Terra Australis, południowy kontynent znajdujący się – jak powszechnie sądzono – gdzieś na Pacyfiku. Szukał go Álvaro Mendaña de Neyra. W 1567 roku natrafił na wyspy, które jego rozgorączkowana wyobraźnia utożsamiła z biblijnym Ofir, gdzie znajdowały się kopalnie złota króla Salomona. Zorientowawszy się w błędzie, Hiszpan raportował do swych zwierzchników: „nie znaleziono ani okazów złota srebra, ani towarów, ani żadnych innych korzyści, a wszystkie spotkane ludy był nagimi dzikusami". Po 30 latach wrócił z nominacją na gubernatora odkrytego przez siebie archipelagu, ale nie potrafił go znaleźć. Kolejnej wizyty Europejczyków Wyspy Salomona doczekały się dopiero po dwustu latach.

Zaszczyt odkrycia raju na ziemi przypadł w udziale brytyjskiemu kapitanowi Samuelowi Wallisowi. W 1767 roku jego „Dolphin" zawinął do zatoki wyspy, której nadał imię jego Królewskiej Mości Jerzego III (Francuzi, którzy w następnym stuleciu przejęli Polinezję, wrócili do pierwotnej nazwy: Tahiti). Tubylcy, po wyjściu z szoku, zapałali żądzą posiadania zamorskich gadżetów, zwłaszcza gwoździ, które można było przerabiać na haczyki do wędek. Towarem, który zaoferowali w zamian, były wdzięki ich kobiet. Tym sposobem dzięki bezpruderyjnym vahine Tahiti przeszła z epoki kamienia do epoki żelaza.

Osiem miesięcy po odpłynięciu rozanielonych Anglików na wyspie pojawili się Francuzi. Ich dowódca, Louis Antoine de Bougainville, był człowiekiem oczytanym, wiernym uczniem Jeana Jacques'a Rousseau, głoszącego hasła powrotu do natury. Na południowym Pacyfiku hrabia zobaczył to, czego się spodziewał: arkadię zaludnioną przez szlachetnych dzikusów. W relacji z podróży, która zelektryzowała europejską opinię publiczną, zwracał uwagę na przyjazny klimat, brak drapieżnych i jadowitych stworzeń, dokuczliwych owadów oraz obfitość jadła i źródeł słodkiej wody. Polinezyjczyków przedstawił jako ludzi pogodnych i skorych do zabawy, którzy często się myją, nie toczą żadnych wojen, nie zamykają domów, nie znają alkoholu ani tytoniu, jedzą mało mięsa i rzadko zapadają na zdrowiu. Podkreślił, że tutejsi mężczyźni byliby „doskonałymi modelami do malowania postaci Marsa i Herkulesa".

Towarzyszący wyprawie przyrodnik Commerson sformułował swą opinię jeszcze dosadniej. „Jest to jedyny zakątek na ziemi, gdzie ludzie żyją bez występków, bez przesądów stanowych, bez potrzeb i sporów. Urodzeni pod wiecznie pogodnym niebem, żyjący z dziko rosnących płodów urodzajnej ziemi, pod władzą nie tyle królów, ile ojców rodziny, znają oni i mają tylko jednego boga – miłość! Każdego dnia składają hołdy temu bogu, cała wyspa jest jego świątynią, wszystkie kobiety służą mu za ołtarz, a wszyscy mężczyźni są jego kapłanami". Bougainville, nie wiedząc o wizycie Anglików, ochrzcił wyspę Nową Cyterą. Nawiązując do mitu o Afrodycie zrodzonej z fal morskich, chyba nie zdawał sobie sprawy, że sam tworzy mit, który – w wersji nieco tylko zmodyfikowanej – przetrwa aż do XXI wieku.

Francuzi mylili się: Polinezyjczycy znali niewolnictwo, nieobce im były podziały społeczne, rytualne mordy i kanibalizm. Toczyli liczne krwawe wojny domowe. Owszem, dbali o higienę, ale mieli zwyczaj nacierać swe ciała olejem kokosowym, który na słońcu szybko zaczynał jełczeć. Byli postawni, lecz łatwo tyli, co dotyczyło obu płci. Oprócz Wenus czcili również Hermesa, patrona złodziei. „Zawstydziliby najlepszego kieszonkowca w Europie" – ocenił w swym raporcie dla Admiralicji słynny kapitan Cook. Europejscy żeglarze nieraz musieli odpędzać salwą muszkietów lub dział okrętowych tubylców amatorów cudzego mienia.

Szybko wyszło na jaw, że bezpruderyjne Polinezyjki przenoszą choroby weneryczne. Cook przed wypłynięciem kazał przebadać załogę – wszyscy byli zdrowi. Po kilku tygodniach spędzonych na Tahiti jedna trzecia była już zarażona. Francuzi i Anglicy oskarżali się nawzajem o sprawstwo tej epidemii. Współcześni naukowcy nie wykluczają, że syfilis dotarł na wyspy Pacyfiku jeszcze przed nimi. Co gorsza, mieszkańcy tropikalnej arkadii okazali się kompletnie nieodporni na ospę, grypę, gruźlicę i alkohol. Oprócz eskalacji wojen plemiennych z użyciem broni palnej (dostarczyli jej biali) stały się one przyczyną katastrofy demograficznej. Sto lat po przybyciu „Dolphina" liczba rdzennej ludności Tahiti spadła z dwustu do sześciu tysięcy. Melanezja straciła połowę mieszkańców, na Nowych Hebrydach ocalała tylko jedna dziesiąta.

Wysoką cenę płacili również odkrywcy. Wybrzeże Nowej Zelandii pierwszy ujrzał w 1642 roku holenderski żeglarz Abel Tasman. Gdy Maorysi wypłynęli na jego spotkanie w czółnach, dmąc w muszle, uznał to za przyjazny gest. Kazał odpowiedzieć grą na rogu i wysłał im łódź na spotkanie. Wyspiarze zaatakowali ją i zatłukli czterech marynarzy. Wstrząśnięty Tasman nazwał to miejsce Zatoką Morderców. Obecnie figuruje na mapach jako Golden Bay. W 1772 roku dowódca francuskiego okrętu Marion Dufresne łowiąc ryby, wpadł w zasadzkę i wraz z 26 towarzyszami został zjedzony przez Maorysów. Podobno narzekali potem, że mięso było zbyt słone. W 1788 roku dwa okręty, wchodzące w skład ekspedycji naukowej słynnego podróżnika hrabiego de La Pérouse'a, rozbiły się na rafach atolu Vanikoro. Rozbitkowie skończyli w żołądkach tubylców. Mit szlachetnego dzikusa runął w gruzy. Jak na ironię, po latach na tym samym atolu nakręcono idylliczny film „Błękitna laguna".

Niebiańska klepsydra

Legenda „wysp miłości" przetrwała, gdyż miała większe oparcie w faktach. Polinezyjczycy w kwestiach obyczajowych byli bardzo liberalni. Przed przybyciem Europejczyków nie znali pojęcia „praca", używali natomiast aż jedenastu synonimów słowa „seks". Wzbudzający respekt cudzoziemcy jawili się idealnymi kandydatami na przyjaciół, mężów i szwagrów. Młodzi marynarze, których życie nie głaskało dotąd po głowie, stanęli przed trudną do odparcia pokusą. Problemy z zachowaniem dyscypliny miał już Samuel Wallis. Podczas postoju w Tahiti z „Endeavoura", okrętu Cooka, zdezerterowało dwóch strzelców. Kapitan wymusił ich powrót, biorąc za zakładników miejscowego kacyka z rodziną. Dostali po 24 baty.

Najbardziej spektakularny bunt wybuchł na dowodzonej przez Williama Bligha fregacie „Bounty". Był to wytrawny żeglarz, lecz człek antypatyczny. Pomiatał załogą, nie wyłączając oficerów. Odpłacili się za zniewagi, zostawiając go w szalupie na środku Pacyfiku w towarzystwie nielicznych zwolenników, po czym obrali kurs na Nową Cyterę. Ten rewolucyjny akt wyprzedził o dwa miesiące zdobycie Bastylii przez Paryżan, a jego sprawcom przyświecały podobne pobudki. W obu wypadkach euforia nie potrwała długo, a ze zdobytej wolności zrobiono kiepski użytek.

Rebelianci z „Bounty", którzy zapragnęli zamienić piekło służby we flocie Jego Królewskiej Mości na tropikalny raj, nie zostali zapomniani. Byron poświęcił im poemat, Verne – jedną ze swych powieści, Hollywood – trzy filmy w gwiazdorskiej obsadzie. Najbardziej udał się pierwszy z nich, nakręcony w 1935 roku. Przywódcę buntowników, Fletchera Christiana, zagrał Clark Gable. Musiał na tę okazję zgolić swój słynny wąsik. Na produkcję wydano rekordową wówczas sumę dwóch milionów dolarów. Wersja z 1962 roku była jeszcze wystawniejsza. Tylko na zbudowanie repliki „Bounty" wydano 750 tysięcy dolarów. Ponieważ tahitańska zatoka Matavai, do której przybił oryginał, okazała się pokryta czarnym, wulkanicznym żwirem, dla lepszego efektu sprowadzono tony białego piasku z Ameryki. Dzieła katastrofy dopełniły gwiazdorskie kaprysy Marlona Brando. Film poległ w kinach, podobnie jak „Kleopatra", do której był porównywany. Kokosów nie zarobiła też wersja z 1984 roku z Anthonym Hopkinsem w roli kapitana Bligha (rebeliant Mel Gibson na jego tle wypadł blado).

Kino nie tyle rozsławiło tropikalny eden, ile żerowało na jego sławie. Zanim powstały filmy o „Bounty", Ameryka rozczytywała się w powieściach Charlesa Nordhoffa i Jamesa Normana Halla. Obaj spędzili wiele lat na Tahiti, mieli polinezyjskie żony. „Na tych wyspach jest jakaś czarodziejska siła, która przeciwstawia się czasowi" – twierdził Hall. Wojna z Japonią wywołała w Stanach Zjednoczonych nową falę zainteresowania krajami leżącymi na szlaku do Azji. Porucznik James Michener nudę służby na Vanuatu rozpraszał, wystukując na maszynie „Opowieści południowego Pacyfiku". W 1948 roku książka dostała nagrodę Pulitzera, na jej podstawie powstał popularny musical „South Pacific", film i serial telewizyjny. Oto próba stylu autora: „Spokojny Pacyfik całuje stopy, a przytulna powierzchnia laguny jest ciepła jak dotyk kochanka. Pod palcami ciągnie się pokrycie z piasku, który mógł się był wysypać z niebiańskiej klepsydry". Michener nie spoczął na laurach. Spod jego pióra wyszedł między innymi scenariusz 91-odcinkowego tasiemca „Adventures in Paradise" o przygodach weterana wojny koreańskiej przemierzającego swym szkunerem egzotyczne akweny. Dzięki takim jak on mit o raju pod palmami w dobrej kondycji doczekał XXI wieku.

Dzikus, który uciekał

Z czasem Oceania stała się mekką różnej maści outsiderów, którzy niezrażeni losem załogi „Bounty" osiedlali się wśród tubylców, by wieść życie „zgodne z naturą". Najsłynniejszym z nich był francuski malarz Paul Gauguin. Buntownik jak Christian, pielęgnował w sobie „dzikusa", konsekwentnie odrzucając życiowe i artystyczne kompromisy. Próbował osiąść na Martynice, lecz szybko wygoniła go stamtąd malaria oraz konieczność zarabiania na chleb ciężką pracą fizyczną. Vincent van Gogh podsunął mu „Rarahu", autobiograficzną powieść Pierra'a Lotiego – marynarza, któremu piękna vahine złamała serce (zainspirowała powstanie słynnej opery „Lakmé" Leo Délibesa).

Gauguin zawsze miał słabość do młodocianych, egzotycznych piękności. Porzucił żonę z pięciorgiem dzieci i w 1893 roku wsiadł na statek płynący na antypody. Zamieszkał w tahitańskiej wiosce z trzynastoletnią Tahamaną, której urodę utrwalił na wielu obrazach. Po dwóch latach wrócił, lecz jego dzieła, dziś uważane za emblematyczne dla postimpresjonizmu, nie wzbudziły zainteresowania. Artysta postanowił definitywnie porzucić „zgniłą Europę". Zmienił polinezyjską chatę w pracownię, zatrudniał kolejne nieletnie gosposie, które stawały się jego „żonami" i modelkami. Tropikalny raj stopniowo jednak zamienił się w piekło. Schorowany, notorycznie cierpiący na brak gotówki malarz prowokował konflikty. Procesował się z władzami kolonialnymi, wzywał do niepłacenia podatków. Próbował popełnić samobójstwo, ale „dawka arszeniku okazała się za duża". Pisarz Victor Segalen, też uciekinier od cywilizacji, nie miał złudzeń: „Gauguin to potwór. Nie sposób go zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii moralnej, intelektualnej bądź społecznej". Ktoś inny zwinąłby żagle, lecz człowiek, który chciał „ustanowić prawo do odważenia się na wszystko", był zbyt dumny, by przyznać się do porażki. Umierał rozgoryczony, nie wiedząc, że w ojczyźnie jego obrazy wzbudzają coraz większe zainteresowanie. Dziś ich reprodukcje reklamują wczasy pod palmami.

Z czasem Tahiti, a zwłaszcza jej stolica Papeete, stała się synonimami turystycznego kiczu. Już Robert Luis Stevenson ocenił, że wyspa „znajduje się w pół drogi między życiem pierwotnym a cywilizacją, z wadami obu i bez zalet żadnego z nich". Współcześni snobi wolą spędzać wakacje na Moorei i Bora-Bora, w bungalowach za siedemset dolarów za dobę.

Tony Horwitz, który wyprawił się w reporterską podróż śladami kapitana Cooka (swe wrażenia opisał w „Błękitnych przestrzeniach" w stylu godnym Marka Twaina), nie zostawił suchej nitki na micie Nowej Cytery. Słynna plaża na przylądku Wenus jego zdaniem wygląda „mniej więcej tak romantycznie i zachęcająco jak kocioł z gotującą się smołą". Czy taki sam los spotka Nową Zelandię, gdy skończy się tolkienowskie paliwo? Mody przemijają, ale ludzkość zawsze będzie potrzebowała rajskiej krainy, o której poeta napisze: „tam jest wieczność, dobro, piękno i prawda".

Autor jest krytykiem filmowym i historykiem

To marketingowy sukces dekady, a może nawet stulecia. Pola golfowe wygrywają z rafą koralową, sporty ekstremalne z wylegiwaniem się na plaży, trekking – z dyskoteką pod palmami. A jeszcze niedawno Nowa Zelandia znana była co najwyżej z rekordowego pogłowia owiec. Kpiono, że to „najnudniejszy kraj świata", który próbuje być bardziej angielski od Anglii. Dziś prześmiewcy mają się z pyszna, a wyspiarze pozbywają się ostatnich kompleksów.

Na stałe doszlusowali do strefy dobrobytu. Okupują czołowe miejsca w rankingach najmniej skorumpowanych społeczeństw. Zyskali opinię ludzi zadowolonych z życia, gościnnych i poprawnych politycznie (zwracają Maorysom ziemię skonfiskowaną ongiś przez europejskich kolonistów). W zeszłym roku brytyjski „The Telegraph" ogłosił Nową Zelandię najlepszym krajem na wakacje. Wcześniej do tego samego wniosku doszedł „The Daily Telegraph".

Liczba turystów przybywających do okrzykniętej tropikalnym Edenem  francuskiej Polinezji ledwie przekracza 150 tysięcy rocznie. Jeszcze niedawno było ich o 100 tysięcy więcej. Tymczasem Nową Zelandię co roku odwiedza z górą dwa i pół miliona cudzoziemców. Można powiedzieć, że „kiwis" pracowali na ten sukces od dawna. Już w 1901 roku, pierwsi na świecie, sprawili sobie ministerstwo turystyki. Zabytków mają tyle, co kot napłakał. Za to zieleni im nie brakuje. Stąd wziął się reklamowy slogan „clean, green" ukuty pierwotnie gwoli zwabienia Australijczyków. Radio New Zealand pół minuty przed wiadomościami zwykło nadawać śpiew ptaków. Przyroda jest skarbem narodowym, który obsesyjnie chroniony jest przed skażeniem lub „biologiczną inwazją". Wie o tym każdy, kto próbował przewieźć na wyspy jakąś roślinę czy zwierzę – choćby wypchane.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy