To marketingowy sukces dekady, a może nawet stulecia. Pola golfowe wygrywają z rafą koralową, sporty ekstremalne z wylegiwaniem się na plaży, trekking – z dyskoteką pod palmami. A jeszcze niedawno Nowa Zelandia znana była co najwyżej z rekordowego pogłowia owiec. Kpiono, że to „najnudniejszy kraj świata", który próbuje być bardziej angielski od Anglii. Dziś prześmiewcy mają się z pyszna, a wyspiarze pozbywają się ostatnich kompleksów.
Na stałe doszlusowali do strefy dobrobytu. Okupują czołowe miejsca w rankingach najmniej skorumpowanych społeczeństw. Zyskali opinię ludzi zadowolonych z życia, gościnnych i poprawnych politycznie (zwracają Maorysom ziemię skonfiskowaną ongiś przez europejskich kolonistów). W zeszłym roku brytyjski „The Telegraph" ogłosił Nową Zelandię najlepszym krajem na wakacje. Wcześniej do tego samego wniosku doszedł „The Daily Telegraph".
Liczba turystów przybywających do okrzykniętej tropikalnym Edenem francuskiej Polinezji ledwie przekracza 150 tysięcy rocznie. Jeszcze niedawno było ich o 100 tysięcy więcej. Tymczasem Nową Zelandię co roku odwiedza z górą dwa i pół miliona cudzoziemców. Można powiedzieć, że „kiwis" pracowali na ten sukces od dawna. Już w 1901 roku, pierwsi na świecie, sprawili sobie ministerstwo turystyki. Zabytków mają tyle, co kot napłakał. Za to zieleni im nie brakuje. Stąd wziął się reklamowy slogan „clean, green" ukuty pierwotnie gwoli zwabienia Australijczyków. Radio New Zealand pół minuty przed wiadomościami zwykło nadawać śpiew ptaków. Przyroda jest skarbem narodowym, który obsesyjnie chroniony jest przed skażeniem lub „biologiczną inwazją". Wie o tym każdy, kto próbował przewieźć na wyspy jakąś roślinę czy zwierzę – choćby wypchane.
Obywatel Frodo
Hossę w turystycznej branży (w pierwszych latach XXI wieku zanotowała wzrost o 40 procent) „kiwis" zawdzięczają kilku czynnikom. Największą zasługę przypisuje się jednak ekranizacji „Władcy pierścieni". Peter Jackson, który zdołał przekonać hollywoodzkich bossów do zalet plenerów swego ojczystego kraju, zyskał status bohatera narodowego (drugiego, po zdobywcy Mount Everestu sir Edmundzie Hillarym). Dzięki sukcesowi filmu tutejsza gospodarka wzbogaciła się o 580 milionów dolarów.
Najpierw jednak trzeba było sporo zainwestować. Szacuje się, iż nowozelandzki rząd zainwestował we „Władcę pierścieni" 150 milionów, a w „Hobbita" niemal sto milionów dolarów. Na marketing i promowanie nowej sagi jako atrakcji turystycznej przeznaczono kolejne 60 milionów. Licząc na przyciągnięcie amerykańskich wytwórni, parlament zmienił prawo pracy. Z okazji premiery pierwszej części „Hobbita" stolicę kraju, Wellington, czasowo przechrzczono na The Middle of Middle-earth (Centrum Śródziemia). Premier pofatygował się do Shire, czyli na skraj miasteczka Matamata, by osobiście przeciąć wstęgę w nowo otwartej gospodzie Pod Zielonym Smokiem. Entuzjaści filmu i powieści mogą tu wpaść na małe co nieco po obejrzeniu 44 nor hobbitów. Niestety, to atrapy, nie można wejść do środka, a tym bardziej w nich zamieszkać.
Mordor i Góra Przeznaczenia znajdują się w Tongariro (to najstarszy po Yellowstone park narodowy na świecie). Wspinaczka na wulkan Ngauruhoe jest dość uciążliwa, ale można skorzystać z opcji niedostępnej dla Froda i Golluma – wynająć helikopter i z niego wrzucić do krateru zakupioną wcześniej kopię pierścienia. Przy okazji warto rzucić okiem na zbocze. To tutaj Sauron został pokonany przez zjednoczone siły ludzi i elfów. Zwiedzając Wyspę Południową, należy koniecznie zahaczyć o słynne ze świecących insektów jaskinie Waitomo, w ramach polityki pojednania zwrócone Maorysom. W nich młody Bilbo i towarzysze zostali pojmani przez opasłego władcę goblinów. Krajobrazy Gór Mglistych odnajdziemy w Alpach Południowych.
Większość plenerowych zdjęć do „Hobbita" powstała w rejonie Queenstown. Zimą miasteczko okupują narciarze, latem amatorzy sportów ekstremalnych (tu narodził się bungee jumping), a przez cały rok domorośli malarze. O przysłowiowy rzut beretem znajdują się fiordy, nazywane przez miejscowych ósmym cudem świata. Na koniec jeszcze fotka pod pomnikiem Gandalfa i wizyta w Weta Cave – siedzibie firmy odpowiedzialnej za efekty specjalne nie tylko w filmach Jacksona, ale i w „Avatarze", „Prometeuszu" czy „Opowieściach z Narni". W budynku, zlokalizowanym na przedmieściach Wellington, jest też oczywiście sklepik z pamiątkami. Gumowe King Kongi czekają na nabywców. A wszystko to tylko 21 tysięcy kilometrów od Polski!