Lubiła malować autoportrety. Z tego najbardziej znanego, na co dzień znajdującego się w krakowskim Muzeum Narodowym – a dziś prezentowanego w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha – patrzy na nas kobieta o niedbale zaczesanych włosach, w czarnej, żałobnej sukni, na którą nałożyła ślicznie haftowany fartuszek. Za pasek wsunęła drobny, szafirowy kwiatek. W ręku trzyma atrybut swojej profesji: „bukiet" malarskich pędzli.
Patrzy w sposób dziwny, wyzywający, ale bynajmniej nie erotyczny. Tak, jakby chciała rzucić widzowi-niedowiarkowi prosto w twarz: „Dam radę. Mimo wszystko". Rzeczywiście – dała radę: za ten właśnie, namalowany w 1887 roku obraz, Anna Bilińska otrzymała srebrny medal na paryskim Salonie. Francuscy krytycy porównywali malarską swobodę młodej artystki do Franza Halsa, a staranność jej rysunku – do Hansa Holbeina. Jeden z nich krzyczał entuzjastycznie: „Niech żyje Polska, pani!".
Swoje podwoje otwierały przed ambitną dziewczyną największe galerie Berlina, Londynu, Wiednia. Jej prace pojawiały się obok dzieł Whistlera czy Degasa.
Odwaga kobiecości
Wszędzie tam doprowadziła artystkę długa, nieusłana różami droga, której pierwszym etapem był maleńki Złotopol na Ukrainie, skąd rodzice wywieźli ją najpierw w głąb rosyjskiego imperium, później zaś do Warszawy. Krainę dzieciństwa wspominać musiała z czułością, skoro wiele lat później, już w Paryżu, ubierała czasem swoje modelki w rusińskie stroje.
Tak powstały np. niezwykłe – bo paradoksalne – sceny macierzyństwa: równie monumentalne co intymne, realistyczne, a zarazem jakby odcięte od rzeczywistości, wieloznacznie, a przy tym z wirtuozerią wykorzystujące możliwości, jakie daje światło. Niewiele znajdziemy w historii malarstwa (religijnego i świeckiego) tak głęboko zapisujących się w pamięci odbiorcy przedstawień matki i dziecka. Bilińska pisała w prowadzonych pedantycznie dziennikach: „Myślałby kto, że ja jestem tylko artystką, a ja jestem zwyczajną sobie kobietą". Może stąd właśnie, z przeczucia tajemnicy kobiecości, bierze się ich mistrzostwo?
W tej „zwyczajności" kryła się bowiem ogromna determinacja i siła charakteru. Józef Chełmoński, starszy od Bilińskiej zaledwie o osiem lat „guru" polskich malarzy, był wobec niej kompletnie bezradny. „Konia z rzędem temu, komu udałoby się ją przestraszyć" – notował.
Rzeczywiście, życie nauczyło ją odwagi: zarówno tej, która wymagała szybkiego działania (kiedy jej pracownię „odwiedził" złodziej, obezwładniła go i doprowadziła na policję, nie miała też problemów z opanowaniem rozszalałego ze strachu konia), jak i tej, która oznaczała zaciśnięcie zębów i mozół codziennego zmagania się z rzeczywistością (w odróżnieniu od innej wybitnej malarki Olgi Boznańskiej, czerpiącej dochody z kamienicy w centrum Krakowa, mogła liczyć wyłącznie na siebie; ojciec, stateczny ziemianin i lekarz, stracił cały majątek, gdy zbankrutował rosyjski bank, któremu powierzył oszczędności).