Tarcza z czarnej skóry

Nie każde użycie słowa „czarny” jest rasistowskie, nie każde surowe potraktowanie czarnoskórego sportowca pachnie Ku-Klux-Klanem. Sportowcy czasem jednak walą tym oskarżeniem jak pałką, żeby przykryć własne błędy.

Publikacja: 06.09.2013 01:01

Lewis Hamilton, figlarz z diamencikiem: a nuż uda mi się upozować na ofiarę?

Lewis Hamilton, figlarz z diamencikiem: a nuż uda mi się upozować na ofiarę?

Foto: AFP

Nie może być wątpliwości, że rasizm trzeba tępić, także w sporcie. Tylko że czasami pewne zajścia się wyolbrzymia. Zamiast nadawać im międzynarodowy rozgłos, można wyjaśnić sprawę, podając rękę. Jeszcze gorzej jest wtedy, gdy sportowcy uderzają tym oskarżeniem jak ideologiczną pałką, żeby przykryć własne  błędy.

Nicolas Anelka jest świetnym piłkarzem i jednocześnie chamem. Takie połączenie występuje stosunkowo często. Nie on pierwszy, nie ostatni. Diego Maradonę najlepiej byłoby zostawić całe życie na boisku, Paula Gascoigne'a trzymać z daleka od butelek whisky, Wayne'a Rooneya i Johna Terry'ego wysłać jeszcze raz do szkoły. Mario Balotelli czy Antonio Cassano zaś na boisku są niebezpieczni dla przeciwników, a poza nim – dla siebie samych.

Anelka też jest z tej gliny. Na boisku maestro, poza nim – furiat. Zapytajcie Raymonda Domenecha, co o nim sądzi, gdy Anelka poradził mu, żeby się „poszedł pi...olić" i sam się zajął swoją „gównianą drużyną". A wszystko dlatego, że w przerwie meczu z Meksykiem na mistrzostwach świata trener skrytykował jego grę.

Potem Anelka musiał się spakować i wyjechać z imprezy, ale piłkarze stanęli w jego obronie i nie wyszli następnego dnia na trening. Przynajmniej raz francuska drużyna była zjednoczona, bo w innych sytuacjach każdy ciągnął wózek w swoją stronę.

Franck Ribery, zazdrosny o każdy okruch sławy, nienawidził Yoanna Gourcuffa. Thierry Henry w każdej sytuacji próbował być najważniejszy, Samir Nasri był wielkim samolubem, a Anelka swoim wybuchem „zabił drużynę". Wszystkich Domenech precyzyjnie opisał we wspomnieniach.

Anelka zawsze był taki, w każdym klubie, w którym się pojawił. Zwłaszcza od kiedy zaczął odnosić sukcesy. Rzadko żegnano go gdzieś z żalem. W Arsenalu tak długo targował się o kontrakt, że wszyscy mieli go dość. W Realu Madryt potrafił zdenerwować niesamowicie spokojnego Vicente Del Bosque i został zawieszony na 45 dni. Z jakiegoś powodu Gerard Houllier nie chciał podpisać z nim kontraktu w Liverpoolu, chociaż w czasie wypożyczenia Anelka grał znakomicie (może dlatego, że Houllier trenował Francuza już wcześniej i wiedział, do czego jest zdolny). Nawet z kibicami chińskiego Szanghaj Szenhua się pokłócił.

Kiedy zaś za swoje zachowanie na mundialu został zawieszony na 18 meczów reprezentacji (jakby jeszcze ktoś chciał go powołać), zbytnio się nie przejął, ale całą sprawę próbował sprzedać jako głęboki konflikt społeczeństwa multi-kulti. – Kiedy francuskiej reprezentacji nie idzie, ludzie zaczynają rozmawiać o kolorze skóry zawodników i ich religii. Mówią, że Ribery uderzył Gourcuffa (Ribery jest muzułmaninem, więc jest zły, a Gourcuff to dobry, francuski chłopak). Nie jestem „made in France". Wszystko, co osiągnąłem w życiu, spotkało mnie poza Francją. Tam nie doświadczyłem niczego innego niż kłopotów. Wychowałem się na społecznym marginesie i byłem pierwszym piłkarzem stamtąd, który miał ferrari. To ludzi denerwowało – ogłaszał.

W swojej książce były selekcjoner z sympatią wspomina dwóch piłkarzy: Liliana Thurama i Zinedine'a Zidane'a i obaj też są ze społeczeństwa multi-kulti. Zidane, tak samo jak Anelka, zaczął życie od zwiedzania biednych dzielnic francuskich miast i,  gdyby nie futbol, może nigdy by się z nich nie wydobył.

Ale on nigdy nie szukał tanich usprawiedliwień swojej głupoty, nawet gdy uderzył z byka w klatkę piersiową Marco Materazziego i pożegnał marzenia o drugim mistrzostwie świata. Albo wtedy, gdy z mistrzostw świata w Korei i Japonii przyprowadził drużynę obitą i upokorzoną. Był kapitanem i nie wymyślał kibicom od rasistów.

Thuram to lewicowy bojownik, na ustach ma ciągle „egalite" i wietrzy dyskryminację nawet w toalecie restauracji, z której kelner przez pomyłkę go wyprasza, ale w czasie kariery nigdy takimi kartami nie grał. Buntowników z mundialu 2010 chciał wykluczyć z kadry, a Patrice'a Evrę nawet dożywotnio. Evra był przywódcą buntu, zszargał reputację kadry, więc powinien wylecieć, szacunek dla barw narodowych to rzecz święta. Co z tego, że czarny?

To, co mówił o całym zajściu Anelka, chyba nie było przypadkowe. Schował się za tarczą z czarnej skóry i wiedział, że nikt w nią nie odważy się uderzyć. Anelka przecież nie jest bezmyślny. Nie wiadomo, czy kiedy mówi, że chciałby zostać zapamiętany jako dobry piłkarz i szczery, prostolinijny człowiek, żartuje, czy naprawdę o tym marzy, ale na pewno chciałby być panterą, bo to „rzadkie i intrygujące zwierzę". Nawet Domenech, który miał powody, żeby zmieszać Anelkę z błotem, nazwał go „zagadką".

Nerwy puszczają

Takich jak Francuz jest w sporcie, niestety, coraz więcej. Rasizm może służyć jako młotek, którym bije się po głowie tych, którzy wchodzą sportowcom w drogę. A okrzykniętym rasistą można zostać z każdego powodu.

Ten sam Evra, który rozbijał reprezentację Francji w obronie Anelki i rzucał się z pięściami na stewarda po spotkaniu z Chelsea Londyn, z boiskowego starcia z Luisem Suarezem wyszedł poharatany moralnie. Obaj obrzucali się wyzwiskami przez cały mecz, ale afera wybuchła dopiero, kiedy Francuz poskarżył się, że rywal nazwał go „czarnym".

Specjalna komisja badała sprawę, wezwano lingwistów, którzy oceniali, czy Suarez powiedział to, co powiedział pieszczotliwie, czy raczej rasistowsko. Sprawa nie jest prosta, Urugwajczyk zachował się źle, nawet jeśli powiedział w ten sposób tylko raz i w emocjach, ale robienie z niego z tego powodu potwora jest co najmniej pozbawione sensu. Zwłaszcza że Evra też nie pozostawał dłużny i w kłótni powiedział do Suareza: „Nie dotykaj mnie, ty Latynosie" („Don't touch me, you South American"). Dopiero wtedy Urugwajczyk miał go nazwać „Negro" – co w hiszpańskim nie oznacza tego samego, co „Nigger" w angielskim.

Piłkarze obrażają się ciągle na boisku, ale komisja nie zajmowała się tym, co mówił albo robił w tamtej sytuacji Evra. Tak samo jak nie zajmowała się tym, co do Johna Terry'ego powiedział Anton Ferdinand.

A Terry tłumaczył, że tylko powtarzał to, co – jak myślał – wcześniej usłyszał z ust zawodnika Queens Park Rangers. Ferdinand miał go o wypowiedzenie takich słów oskarżyć, a Terry, zdziwiony, tylko je powtarzał, gdy uchwyciły to kamery. Kto miał rację?

Sąd oczyścił Terry'ego ze wszystkich zarzutów. Garth Crooks z organizacji walczącej z rasizmem powiedział, że obrońca Chelsea wygrał dopiero pierwszą połowę. Miał rację, po przerwie zawodnika ukarała Federacja Angielska (FA), a piłkarz zrezygnował z gry w reprezentacji. Jeśli Terry rzeczywiście obraził Ferdinanda, powinien ponieść konsekwencje, ale w tamtym wypadku było słowo przeciwko słowu. A nawet mniej, bo kolegę z drużyny wsparł przed sądem Ashley Cole – też zawodnik czarnoskóry.

Może lepiej zostawić sportowców samym sobie, niech wyjaśniają nieporozumienia między sobą, zamiast przy każdej okazji biegać do mediów albo skarżyć się w federacji. Jeśli sędzia to usłyszy, niech da czerwoną kartkę. Tak się karze w futbolu. Zwłaszcza że nerwy puszczają niezależnie od koloru skóry. A czasami trudno odróżnić, gdzie została przekroczona granica.

Dwa stoliki

Kiedy czarnoskóry zawodnik Lecha Poznań Keeba Ceesay mówi do Jakuba Koseckiego z Legii Warszawa, że następnym razem połamie mu nogi, bo rywal symuluje faule, to granicę już przekracza? Czy jest to zwykłe chamstwo, czy trzeba na to rzucić cień rasizmu? A gdyby Kosecki, zamiast mówić o tym przed kamerami, coś rywalowi odpowiedział? Piłkarz Legii jest zdania, że wtedy zostałby oskarżony o rasizm, bo na pewno nie przebierałby w słowach, o czym niedawno opowiadał serwisowi www.legia.net.

Kosecki ugryzł się w język – tak lepiej czasami zrobić, ale są tacy, którzy tego nie potrafią. Edgar Davids nie potrafił.  W czasie Euro '96 wyleciał z kadry za stwierdzenie, że trener „Guus Hiddink powinien wyjąć głowę z d...y niektórych zawodników i wtedy będzie lepiej widział". Niektórzy usłyszeli wtedy, że Davids powiedział wyraźnie o „białych" piłkarzach. Nawet jeśli nie to miał na myśli, to jego słowa wyleciały wróblem, a wróciły wołem.

Davids był młody i najgłośniejszy z całej paczki rówieśników z Ajaxu Amsterdam, którzy rok wcześniej wywalczyli Puchar Mistrzów. Ugodowy nigdy nie był i nie na darmo mówili na niego „Pitbull". Davids chciał grać, a drugi mecz turnieju przesiedział prawie w całości na ławce rezerwowych, podobnie jak jego kolega z Ajaxu i rówieśnik Clarence Seedorf. Zagrali za to Danny Blind i Richard Witschge. Na ławce siedzieli „czarni", po boisku biegali „biali".

Holandia mecz wygrała 2:0, a Davids powiedział w radiu to, co powiedział. Zapomniał, że z nimi w składzie Holendrzy wymęczyli wcześniej remis 0:0 ze Szkocją. Zapomniał, nie skojarzył albo celowo wykorzystał fakt, że w Holandii już trwała dyskusja o podziałach rasowych w drużynie.

Młodzi z Ajaxu byli w większości czarni i trzymali się razem, kłócili się ze starszymi (o pieniądze zarabiane w klubach), a przed Euro '96 jeszcze udzielili wywiadu, w którym wyznali „jesteśmy mafią" („we are the cabal"). Potem  znienacka w czasie drużynowej kolacji fotoreporter zrobił zdjęcie, na którym widać, jak czarni piłkarze siedzą przy jednym stoliku, a biali przy drugim. Nikt się nie zastanawiał, że chodziło o surinamskie potrawy, które przyrządził kucharz. Nie wszyscy je lubili, więc ci, którzy mieli ochotę, usiedli razem. Davids był razem z kolegami z Ajaxu, a niedługo po swojej wypowiedzi musiał się spakować.

Tamten turniej w ogóle miał wysoką temperaturę, jeśli chodzi o kwestie rasowe. Jedna z wychodzących na Wyspach gazet mniejszości etnicznych opublikowała badania, z których wynikało, że czarnoskórzy Brytyjczycy w wieku 19–53 lata chętniej kibicują np. Holandii albo Francji, bo jest tam w składzie więcej Murzynów niż w ich narodowej reprezentacji (w Anglii grało ich wtedy trzech: Paul Ince, Sol Campbell i Les Ferdinand). Sprawę opisały m.in. „The Independent" i „The Sunday Telegraph", a pisarz Diran Adebayo mówił wprost: – Kiedy patrzysz na reprezentację Holandii albo Francji, to widzisz, że prawie połowa zawodników ma ciemną skórę. W Anglii nie ma ich wystarczająco dużo – ogłaszał.

Kłótnia o klub

To już jednak przeszłość. W listopadzie 2011 roku Davids znów był jednym z bohaterów skandalu, którym usiłuje się nadać czarną barwę. Znów o pół tempa za szybko. Davids nie jest pokorny, ale Johan Cruyff ma chyba jeszcze ostrzejszy język. Posadzić ich obu w jednym miejscu i pozwolić dyskutować, to pewna awantura, a jeśli jeszcze będą rozmawiać o Ajaksie, to lepiej nie zostawiać ich samych, zwłaszcza jeśli w tle pojawia się Louis van Gaal.

To właśnie o niego się pokłócili. Cruyff uważa, że Ajax to on, van Gaala nienawidzi (i vice versa) i nie chce, żeby jego rywal miał coś do powiedzenia w klubie. Reszta zarządu nominowała van Gaala na dyrektora za plecami Cruyffa. To był casus belli i nic dziwnego, że ten się wściekł. Starli się z Davidsem i wtedy legenda holenderskiej piłki wypaliła: „jesteś w zarządzie klubu tylko dlatego, że jesteś czarny".

Zachował się chamsko, ale czy popełnił coś więcej niż nietakt? Powiedział kilka słów koślawo, ale nie sądzę, by można było zrobić z niego rasistę. Sprawę ujawnił ówczesny prezes zarządu Steven ten Have, ale kiedy już wypłynęła, Davids wszedł w uszyte dla niego buty.

– Holenderska prasa zamiotła sprawę pod dywan i to trzeba potępić. Jeśli ktoś wygłosi rasistowski komentarz, to nie czyni go to rasistą, ale trzeba powiedzieć: „przekroczyłeś granicę i powinieneś przeprosić" – mówił w mediach.

Problem w tym, że Cruyff przepraszać nie zamierza i może mieć rację. Davidsa rzeczywiście wybrano do zarządu jako tego, który ma dbać o czarnoskórych wychowanków. Ajax to klub multi-kulti, a ten piłkarz jak mało który zna problemy imigrantów i życie w biednych dzielnicach. Gdyby nie to, Davidsa pewnie by w zarządzie nie było (lepszy już byłby Seedorf, ale on gra jeszcze w lidze brazylijskiej) i właśnie to wygarnął mu w nerwach Cruyff.

Tak przynajmniej stwierdził w jednym ze swoich felietonów i sprawę uważa za zamkniętą. Jeśli rzeczywiście tak było (a trudno udowodnić, że nie było), to przecież odniósł się do kompetencji Davidsa (lub ich braku) i przepraszać nie musi, a przynajmniej nie za rasizm.

Nie każde użycie słowa „czarny" jest rasistowskie, nie każde surowe potraktowanie czarnoskórego sportowca pachnie Ku-Klux-Klanem. Jeśli tak zaczniemy myśleć, dojdziemy do absurdu, do którego niebezpiecznie zbliżył się Lewis Hamilton, skądinąd świetny kierowca.

Żart czy oskarżenie

Brytyjczyka się lubi albo nie. Ktokolwiek śledzi Formułę 1, ma na jego temat zdanie: dla jednych to genialny kierowca, który do wszystkiego doszedł ciężką pracą, przykład self made mana. Dla innych to gbur, który rozpycha się łokciami i w dodatku pozuje na krzywdzone dziecko.

Jeździ raz lepiej, raz gorzej. Czasami wola zwycięstwa przysłania mu wszystko inne na świecie i fauluje na torze, uderza, zajeżdża drogę. Jest niebezpieczny. Takie epizody mieli w karierze chyba wszyscy kierowcy Formuły 1. I żaden nie był zadowolony, kiedy spotykały go kary. Tylko że kiedy Brytyjczyk w 2011 roku narozrabiał w Grand Prix Monako jak pijany zając (wjechał m.in. w Felipe Massę i Pastora Maldonado), a potem dostał karę, z rozbrajającą szczerością zapytał : „Czy to dlatego, że jestem czarny?".

Kiedy wokół tych słów wybuchła afera, twierdził, że tylko cytował dowcip komika Ali G (jedno z wcieleń Sachy Barona Cohena). Może to prawda, tylko że takie „żarty" we współczesnym sporcie natychmiast uruchamiają lawinę oświadczeń, zaprzeczeń, potępień, listów protestacyjnych, przemów ekspertów i złośliwych wpisów na Facebooku.

Hamilton był celem rasistowskich ataków, jak np. przed Grand Prix Brazylii, gdy rywalizował z Felipe Massą o mistrzostwo świata. Ale jeśli chce, by ktoś mu współczuł, niech sam nie przekracza granic. Hamilton popełnił w wyścigu w Monako błąd, został ukarany i sprawa zamknięta, ewentualnie można się od kary odwołać.

W przeciwnym razie po co się zatrzymywać? Można pójść krok dalej, jak trener baseballowego New York Mets Willie Randolph, który stwierdził, że czarnoskórzy trenerzy są niekorzystnie przedstawiani w transmisjach telewizyjnych (mówił o sobie, szkoleniowcu New York Jets Hermanie Edwardsie i trenerze New York Knicks Isaiah Thomasie). Skrytykował go za to nawet czarnoskóry dziennikarz ESPN Scoop Jackson, pisząc o paranoi i cienkiej linii, którą łatwo przekroczyć.

Czy przekroczył ją Donovan McNabb z zespołu futbolu amerykańskiego, twierdząc, że czarnoskórzy rozgrywający w tej lidze są pod specjalną presją i muszą być dwa razy lepsi od białych konkurentów, żeby grać (poparł go czarnoskóry dziennikarz CBS Mike Freeman). W NFL, lidze generującej miliardowe zyski, nikt nie pozwoliłby sobie na zrezygnowanie z dobrego zawodnika tylko dlatego, że ma „niewłaściwy" kolor skóry. Zresztą czarnoskórych zawodników i tak w lidze jest więcej niż białych, podobnie jak w koszykarskiej NBA. Czy to też jest przejaw rasizmu?

Nie można wyciągać takich wniosków z kruchych przesłanek. Podobnie jak nie można twierdzić, że Ruch Chorzów jest klubem rasistowskim, tylko dlatego, że nie zagrał tam jeszcze czarnoskóry piłkarz. W przeciwnym razie wszystkie kluby koszykarskiej NBA trzeba by za takie uznać, bo biali są w mniejszości. Przecież powszechnie wiadomo, że biali nie potrafią skakać, prawda?

Autor jest dziennikarzem portalu Polsatsport.pl. Współpracuje z tygodnikiem „Do Rzeczy"

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał