Ale promuje pan swoim nazwiskiem koszulki czy wycieczki, to nie jest sprzedaż?
Czy prowadzenie interesów to coś złego? Czy firmowanie własnej produkcji swoim nazwiskiem to coś złego? Ford – ten od samochodów – podpisywał je zawsze swoim nazwiskiem. Zrobił znaczek firmowy z autografu. Ja podpisuję moim nazwiskiem pstrokate koszule, mydło, wyroby egzotyczne. Mam sklep kolonialny, taka tradycja po dziadku i dobry stabilny interes. Czy coś w tym złego?
Skąd się bierze pana popularność?
Ludzie często do mnie piszą, że nie cierpią moich poglądów, ale doceniają moją szczerość przed kamerą i to, że nie lawiruję. Ludziom instynktownie podoba się postawa wyrażająca wolność osobistą. Uczciwy facet i dobre produkty – to czyni popularnym.
Czuje się pan człowiekiem, który może skrytykować wszystkich i wszystko?
Mam teoretyczne prawo wypowiadać się na każdy temat i nie pozwolę sobie wmówić, że jak nie studiowałem ekonomii, to nie mam recenzować poczynań Jacka Rostowskiego. On też nie studiował – ma zaledwie licencjat z socjologii, a ja mam magisterium, no to przy takim myśleniu powinienem mieć więcej do gadania od Rostowskiego. Każdy z nas ma prawo gadać na każdy temat, recenzować poczynania każdego fachowca, na tym polegają wolność słowa i wolność osobista. Nie jestem architektem, ale mam prawo ocenić, że ten dom to panu architektowi wyszedł brzydki.
Pan jest kochającym ojczyznę patriotą?
Polska to moja matka, a matkę się kocha bezwarunkowo. Nawet jeśli matka jest wredna, to jesteśmy zobowiązani do miłości i szacunku. Miłość to nie jest egzaltacja nastoletniego chłopca, który się zakochał w koleżance. Miłość to jest pewien rodzaj ofiary.
Ofiary?
Oddaje się komuś swoje serce, życie, swoją krew, czas, siebie. Miłość to także obowiązki, a nie tylko figle pod pierzyną. Zaangażowany patriota powinien recenzować władzę, powinien uczestniczyć w marszach i manifestacjach, powinien mieć opinię w sprawie tego, co się z Polską dzieje, powinien walczyć o to, żeby Polska była piękniejsza, lepsza, mądrzejsza.
Kocha pan Polskę, ale też regularnie stąd ucieka...
Nie uciekam. Mieszkam za granicą. Przez jakiś czas mieszkamy u mamusi, a w którymś momencie życia budujemy własny dom. To, że ktoś się ożenił i wyprowadził do siebie, nie oznacza, że przestał kochać matkę. To, że ktoś zamieszkał w Meksyku, nie oznacza, że porzucił ojczyznę. Nie ma w tym nic nielojalnego. Czesław Miłosz jest dobrym przykładem; Mrożek, Paderewski, Chopin, Boniek, Seweryn – wszyscy mieszkali i robili kariery za granicą.
Wyjazd to nie jest porzucenie kraju?
Nie jest. Można być patriotą, ale umrzeć w Paryżu, jak Chopin. Porzucenie jest wówczas, gdy się matki nie odwiedza, nie dba o nią, nie troszczy, nie modli za nią.
Wyjazd z powodów ekonomicznych to też patriotyzm?
Pyta pani o ten milion ludzi, którzy pojechali do pracy za granicę? To wcale nie było takie radosne. Ci ludzie zostawili tu swoich krewnych, przyjaciół, swoje sprawy i domy. Zostali siłą wypchnięci z Polski przez politykę Donalda Tuska – musieli szukać chleba za granicą. Po jakimś czasie pewnie się odnaleźli, ale moment wyjazdu to nic przyjemnego. Mamy kilkaset tysięcy eurosierot. Dzieci tych, którzy siedzą w pracy za granicą. Ich dzieci zostają na wychowaniu u babci albo z jednym z rodziców, bo drugi rodzic reperuje dachy w Irlandii. To nie jest wyjazd z wyboru, tylko przymus ekonomiczny. Roztrząsanie tego w kategoriach patriotycznych, czyli w kategoriach wolnego wyboru, nie ma sensu.
Pan często powtarza, że zawsze jest w opozycji.
Do tej pory rzeczywiście się tak przydarzyło, że partie, na które głosowałem, zawsze przegrywały. Ale mnie nie o partie chodzi, bo pytanie o właściwy rząd to jest pytanie o to, jak i co zrobić, a dopiero w dalszej kolejności o to, kto ma zarządzać. W Polsce jest źle i coraz gorzej, więc najpierw trzeba by zatrzymać degradację.
W jaki sposób?
Poprzez rozwalenie Unii Europejskiej. Nie poprzez wystąpienie z niej, bo to sprowadzi na nas tylko zemstę Unii. Zemstę, która miałaby pokazać innym, że na tego, kto się wyłamie, będą zaciskane pętle. Dlatego Unię trzeba rozwalić od środka. Tak, aby nastąpiła kompletna degrengolada tego kołchozu. Brytyjczycy chcą wyjść, Słowacy, którzy w idiotyczny sposób wprowadzili euro, też mają dość. Hiszpanie, Portugalczycy, Grecy. Jest pewna niespisana koalicja, jest szansa. Potrzeba tylko mądrego przywódcy, żeby to rozwalił od środka.
Ale gdzie go szukać?
Na kolanach w kościele. Trzeba się modlić do Ducha Świętego, żeby kogoś takiego natchnął i nam wskazał. Charyzmatycznych przywódców uzyskuje się, prosząc Pana Boga. To jedyna droga. Trzeba się modlić o ocalenie dla Polski.
To smutne, kiedy pozostaje już tylko modlić się o ocalenie...
Tak rzeczywiście jest w historii Rzeczypospolitej, że wciąż „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie", a nie „Pobłogosław Panie". Taki mamy układ historyczny. Ale jak już mówiłem, człowiek jest lepszy, jak ma pod górkę, a nie z górki; lepsze wyniki, gdy poprzeczka zbyt wysoko. Złoto oczyszcza się w ogniu. Człowiek powinien mieć w życiu pewne kłopoty. Wspina się tylko wtedy, kiedy jeszcze przed nim jakiś szczyt do zdobycia.
Pytanie, czy zawsze leży to w granicach naszych możliwości.
To nie ma znaczenia.
W stosunku do siebie też jest pan tak krytyczny jak wobec otaczającego świata?
Bardziej. Od tego mam spowiedź, bliskich, miałem tatę, który przez wiele lat odgrywał rolę mojego menedżera i mentora. Ojciec spuszczał ze mnie wodę sodową. Wielu artystów nie ma nikogo takiego i im popularność przewraca w głowach. Z przykrością obserwuję degradację Kuby Wojewódzkiego. W czasach swego debiutu w „Idolu" wydawał mi się elokwentnym erudytą, który czyta dużo i z każdej strony. W tej chwili zrobił się z niego płytki gość, który potrafi gadać wyłącznie o dupach. Nie miał mentora, podejrzewam, że nie chodzi do spowiedzi, to nie ma też lustra do oglądania swoich wpadek i wad. Jak się poprawić, jak rozwinąć bez szczerej recenzji? Ja chodzę do spowiedzi minimum raz na miesiąc, przedtem muszę porachować sumienie, a potem słucham, co mi spowiednik powie, co wypatrzy do naprawy. Nie ma już co prawda mojego ojca, ale jest mama. Programistka komputerów, wszystko definiuje w systemie 0-1, ocenia mnie z troską i żelazną logiką – u mamy nie ma pola szarości: albo coś zrobiłem dobrze, albo źle. I teraz ja podobnie spoglądam na innych.
Czyli jednak...
Jestem w stanie stwierdzić za pomocą intelektu, że szarość istnieje, ale nie lubię jej istnienia. I zasadniczo zwalczam. Masz być dobry, a nie prawie dobry.
Czuje się pan autorytetem, idolem?
W pewnych sprawach wiem, że nim jestem. Nie jestem ślepy na fakty. Jeżeli ktoś stwierdził w badaniach, że 20 procent młodzieży uważa za autorytet w dziedzinie geografii Wojciecha Cejrowskiego, to ja potem nie „czuję się" autorytetem, tylko po prostu wiem, że jestem. I to wcale nie jest po prostu miłe. Gdy ktoś mnie uznaje za swój autorytet, to ja wobec takiej osoby zaczynam mieć obowiązki – muszę godnie odegrać tę rolę. Bycie autorytetem to raczej odpowiedzialność i obowiązek niż przyjemność.
Jest pan w stanie przekonać ludzi do swoich racji?
Nie każdego, ale... jestem skuteczny. Mam instynkt dydaktyczny, umiem mówić przekonująco, wyrażam się jasno, a do tego posługuję gestem, buduję dramaturgię wypowiedzi. Z tymi umiejętnościami jestem groźny. Groźny z punktu widzenia przeciwnika, który przekonuje ludzi do innych racji niż moje. Dlatego przeciwnicy prędzej czy później usuną mnie z każdej telewizji, w której będę pracował. I dość rzadko zapraszają mnie do programów, w których toczy się jakiś istotny spór. Oni wiedzą, że przygotowuję się do takich wystąpień, że ćwiczę przed lustrem gest, tak jak ksiądz powinien ćwiczyć przed kazaniem, jak aktor, który robi sobie próbę, żeby jego Hamlet był najbardziej przekonujący. Ćwiczę, gadam do siebie w samochodzie po drodze do studia, słucham sam siebie i zastanawiam się, jak coś wypowiedzieć, żeby to jak najcelniej trafiało do ludzi.
Sam się pan siebie nie boi?
W jakim kontekście miałbym się siebie bać? Nie rozumiem...
W kontekście bycia przekonującym i trafiającym do ludzi ze swoimi racjami...
Zanim coś zrobię, zastanawiam się, czy to, co zrobię, będzie budowało dobro. Zanim coś powiem, myślę. Jak już wymyślę i zdecyduję, że warto otworzyć gębę na dany temat, bo moje racje rzeczywiście są prawdziwe, to zastanawiam się jeszcze, jak to coś wypowiedzieć. Przy tylu zabezpieczeniach i takim przygotowaniu nie boję się mówić.
Dobro z pańskiego punktu widzenia...
Nie ma dobra z czyjegoś punktu widzenia – dobro jest absolutne, czyli albo w czymś jest, albo go nie ma. Brak dobra to zło. Bez pola szarości pomiędzy. (śmiech)
Wszyscy mają taki sam absolutny punkt widzenia?
Każdy człowiek został osobiście ulepiony przez Boga na Jego obraz i podobieństwo, a więc każdy ma wdrukowane w swoją naturę poczucie i rozpoznanie dobra. Nawet najgorszy Palikot jest w stanie stwierdzić, czy to, co robi, jest dobre czy złe.
Żeby być dobrym człowiekiem, trzeba być katolikiem?
Niekoniecznie, ale to bardzo pomaga. Alternatywą jest niebycie katolikiem, a to nas plasuje w grupie społecznej, gdzie zdecydowanie łatwiej się zgubić i czynić zło. Ta grupa (niekatolików) ma tendencję do tego, żeby kontestować to co katolickie, czyli trochę hurtowo odrzucać dobro. Jezus Chrystus to jedyna droga do zbawienia, czy się to komu podoba czy nie.
To znaczy, że nie można być dobrym człowiekiem, nie będąc katolikiem?
Dobrym to sobie można być wszędzie, ale ostatecznie, żeby się zbawić, trzeba zostać rzymskim katolikiem. Jeśli nie tu, to po śmierci – trzeba uznać Jezusa Chrystusa. Kto go odrzuci (a po śmierci nadal zachowujemy wolną wolę!), ten idzie do piekła. Tam się idzie wyłącznie z wyboru, a nie przypadkiem.
Wojciech Cejrowski jest dziennikarzem, satyrykiem, podróżnikiem, autorem książek, członkiem The Explorers Club