W 1969 roku, kiedy rozpętało się piekło, Michael McConville miał osiem lat. Każdego lata w Derry lojalistyczne bractwo o nazwie Terminatorzy organizowało marsz dla uczczenia młodych protestantów, którzy w 1688 roku zamknęli bramy miasta przed katolicką armią Jakuba II. Odbywano przy tym tradycyjny rytuał: chłopcy wspinali się na mury otaczające Derry i ciskali pensówkami w domy w Bogside, katolickim getcie. Jednak w 1969 roku katolicy postanowili potraktować to jako zaczepkę i wybuchły brutalne zamieszki, określone później mianem bitwy o Bogside.
Wieści o starciach dotarły do Belfastu i wkrótce przemoc rozprzestrzeniła się niczym zaraza. Bandy młodych protestantów wdzierały się do katolickich dzielnic, wybijały szyby w oknach i podpalały domy. Katolicy kontratakowali, ciskając kamieniami, butelkami i koktajlami Mołotowa. Królewska Policja Ulsteru oraz Oddziały Specjalne B zainterweniowały, ale skupiły się głównie na pacyfikowaniu katolickich bojowników. Na przemoc ze strony lojalistów służby nie reagowały; funkcjonariusze stali tylko z założonymi rękami i patrzyli (tak przynajmniej twierdzili katolicy). W katolickich dzielnicach wkrótce wyrosły więc barykady, mające zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Mieszkańcy uprowadzali autobusy dowożące dzieci do szkoły, kradli furgonetki piekarzy i przewracali je na bok, by blokować ulice i wznosić fortyfikacje. Młodzi katolicy wyrywali kostkę brukową i ciskali nią w policjantów. Zaniepokojona policja rzuciła do akcji przysadziste wozy opancerzone nazywane świniami. Toczyły się one ciężko po wąskich ulicach, wieżyczki strzelnicze obracały się czujnie na wszystkie strony. Niekiedy o stalowe pancerze uderzały koktajle Mołotowa i płonąca błękitnym płomieniem benzyna rozlewała się niczym białko z rozbitej skorupki jajka.
Zdarzały się chwile poetyckiej anarchii. Buldożer pozostawiony na placu budowy został podwędzony przez parę dzieciaków, które ruszyły wesoło przez zachodni Belfast, pośród wiwatów i radosnych okrzyków okolicznych mieszkańców. W pewnym momencie chłopcy stracili kontrolę nad potężną maszyną i uderzyli w słup telegraficzny. Wtedy ktoś natychmiast cisnął w buldożer butelką z benzyną i w górę buchnęły płomienie.
Gangi lojalistów wzięły się za przeczesywanie Bombay Street, Waterville Street, Kashmir Road i innych katolickich okolic. Sypało się szkło okienne, koktajle Mołotowa wpadały do pomieszczeń, setki domów zostały zniszczone i zupełnie wypatroszone. Ludzie lądowali na ulicy. Mieszkańcy Belfastu zabijali deskami drzwi i okna, jak gdyby szykowali się na nadejście huraganu. Należało odsunąć meble na środek salonu, żeby w razie czego nie zajęły się ogniem, po czym przywarować z innymi domownikami w kuchni na tyłach. Dziadkowie i babcie ściskali w dłoniach różańce. Pozostawało tylko przeczekać panujący chaos.
Tamtego lata w Belfaście blisko dwa tysiące rodzin uciekło z domów. W ogromnej większości byli to katolicy. Populacja miasta liczyła około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi; w nadchodzących latach aż dziesięć procent mieszkańców zdecydowało się na przenosiny w inne miejsce. Bywało, że pod dom nadciągał tłum liczący nawet sto osób i wyrzucał lokatorów na bruk. Ale niekiedy wystarczyła wsunięta przez otwór na listy wiadomość, że mieszkańcy domu mają godzinę, żeby się wynieść. Rodzina upychała się w samochodzie – nawet po osiem osób naraz – i jechała na drugi koniec miasta w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Tysiące katolików tłoczyło się na dworcu kolejowym. Stali się uchodźcami, czekającymi na pociąg, który zabierze ich na południe, do Republiki Irlandii.