Patrick Raddena Keefe. Jak zapłonął Ulster czyli zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej

Może to właśnie gaz łzawiący sprawił, że zachodni Belfast postanowił stawić zdecydowany opór. Młodzi mężczyźni przemywali twarze szmatkami nasączonymi octem, po czym wracali na ulicę, by znowu rzucać kamieniami.

Publikacja: 11.09.2020 18:00

Młodzi katolicy wyrywali kostkę brukową i ciskali nią w policjantów. Na zdjęciu: zamieszki w Belfaśc

Młodzi katolicy wyrywali kostkę brukową i ciskali nią w policjantów. Na zdjęciu: zamieszki w Belfaście, 15 stycznia 1971 r.

Foto: EAST NEWS

W 1969 roku, kiedy rozpętało się piekło, Michael McConville miał osiem lat. Każdego lata w Derry lojalistyczne bractwo o nazwie Terminatorzy organizowało marsz dla uczczenia młodych protestantów, którzy w 1688 roku zamknęli bramy miasta przed katolicką armią Jakuba II. Odbywano przy tym tradycyjny rytuał: chłopcy wspinali się na mury otaczające Derry i ciskali pensówkami w domy w Bogside, katolickim getcie. Jednak w 1969 roku katolicy postanowili potraktować to jako zaczepkę i wybuchły brutalne zamieszki, określone później mianem bitwy o Bogside.

Wieści o starciach dotarły do Belfastu i wkrótce przemoc rozprzestrzeniła się niczym zaraza. Bandy młodych protestantów wdzierały się do katolickich dzielnic, wybijały szyby w oknach i podpalały domy. Katolicy kontratakowali, ciskając kamieniami, butelkami i koktajlami Mołotowa. Królewska Policja Ulsteru oraz Oddziały Specjalne B zainterweniowały, ale skupiły się głównie na pacyfikowaniu katolickich bojowników. Na przemoc ze strony lojalistów służby nie reagowały; funkcjonariusze stali tylko z założonymi rękami i patrzyli (tak przynajmniej twierdzili katolicy). W katolickich dzielnicach wkrótce wyrosły więc barykady, mające zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Mieszkańcy uprowadzali autobusy dowożące dzieci do szkoły, kradli furgonetki piekarzy i przewracali je na bok, by blokować ulice i wznosić fortyfikacje. Młodzi katolicy wyrywali kostkę brukową i ciskali nią w policjantów. Zaniepokojona policja rzuciła do akcji przysadziste wozy opancerzone nazywane świniami. Toczyły się one ciężko po wąskich ulicach, wieżyczki strzelnicze obracały się czujnie na wszystkie strony. Niekiedy o stalowe pancerze uderzały koktajle Mołotowa i płonąca błękitnym płomieniem benzyna rozlewała się niczym białko z rozbitej skorupki jajka.

Zdarzały się chwile poetyckiej anarchii. Buldożer pozostawiony na placu budowy został podwędzony przez parę dzieciaków, które ruszyły wesoło przez zachodni Belfast, pośród wiwatów i radosnych okrzyków okolicznych mieszkańców. W pewnym momencie chłopcy stracili kontrolę nad potężną maszyną i uderzyli w słup telegraficzny. Wtedy ktoś natychmiast cisnął w buldożer butelką z benzyną i w górę buchnęły płomienie.

Gangi lojalistów wzięły się za przeczesywanie Bombay Street, Waterville Street, Kashmir Road i innych katolickich okolic. Sypało się szkło okienne, koktajle Mołotowa wpadały do pomieszczeń, setki domów zostały zniszczone i zupełnie wypatroszone. Ludzie lądowali na ulicy. Mieszkańcy Belfastu zabijali deskami drzwi i okna, jak gdyby szykowali się na nadejście huraganu. Należało odsunąć meble na środek salonu, żeby w razie czego nie zajęły się ogniem, po czym przywarować z innymi domownikami w kuchni na tyłach. Dziadkowie i babcie ściskali w dłoniach różańce. Pozostawało tylko przeczekać panujący chaos.

Tamtego lata w Belfaście blisko dwa tysiące rodzin uciekło z domów. W ogromnej większości byli to katolicy. Populacja miasta liczyła około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi; w nadchodzących latach aż dziesięć procent mieszkańców zdecydowało się na przenosiny w inne miejsce. Bywało, że pod dom nadciągał tłum liczący nawet sto osób i wyrzucał lokatorów na bruk. Ale niekiedy wystarczyła wsunięta przez otwór na listy wiadomość, że mieszkańcy domu mają godzinę, żeby się wynieść. Rodzina upychała się w samochodzie – nawet po osiem osób naraz – i jechała na drugi koniec miasta w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Tysiące katolików tłoczyło się na dworcu kolejowym. Stali się uchodźcami, czekającymi na pociąg, który zabierze ich na południe, do Republiki Irlandii.

Nie minęło wiele czasu, a tłum przyszedł też po McConville'ów. Ludzie z okolicy odwiedzili Arthura i kazali mu się zabierać. Wymknął się w nocy i ukrył w domu matki. Jean i dzieci z początku zostali u siebie w nadziei, że przemoc zelżeje, ostatecznie jednak także musieli uciekać, zabierając tylko tyle dobytku, ile zmieściło się w taksówce.

Jechali przez odmienione miasto. Widzieli ciężarówki pędzące to w jedną, to w drugą stronę, załadowane meblami, które ludzie zdołali zabrać podczas wyprowadzki. Na ulicach mężczyźni dźwigali leciwe sofy i szafy, na skrzyżowaniach płonęły samochody. Ze zgliszcz podpalonych szkół unosił się dym, a jego kłęby zasnuwały całe niebo. Zniszczono sygnalizację świetlną, więc kierowaniem ruchu musieli zająć się na ochotnika zwykli ludzie. Katolicy przechwycili sześćdziesiąt autobusów i zrobili z nich barykady uliczne. Wszędzie walał się gruz i okruchy rozbitego szkła, nazwane przez pewnego poetę belfasckim confetti.

Ale pośród tej jatki twardzi obywatele miasta znaleźli sposoby, by się przystosować i żyć dalej. Kiedy na jakiś czas cichły strzały, drzwi domów uchylały się ostrożnie i kobiety w okularach w rogowej oprawie wystawiały nos, by sprawdzić, czy jest bezpiecznie. A potem zakrywszy chustką lokówki na głowie, wychodziły wyprostowane, odziane w swe zwykłe płaszcze, i ruszały przez strefę wojenną do sklepu po zakupy.

Coś naprawdę własnego

Taksówkarz wiozący Jean McConville i jej dzieci ze strachu odmówił zapuszczania się poza Falls Road. Resztę rzeczy rodzina musiała przenieść pieszo, aż do domu matki Arthura. Na dłuższą metę nie było to jednak odpowiednie miejsce. Mary McConville, częściowo ociemniała, miała tylko jedną sypialnię, poza tym nadal nie aprobowała faktu, że jej dawna służąca poślubiła jej syna, toteż zupełnie się z Jean nie dogadywały. W okolicy często wywiązywały się strzelaniny. Dom sąsiadował od podwórza z tartakiem; gdyby doszło tam do pożaru, ogień mógłby się szybko rozprzestrzenić. Rodzina znowu się więc przeniosła, tym razem do katolickiej szkoły przerobionej na tymczasowy schron. Nocowali na podłodze w jednej z sal lekcyjnych.

Władze mieszkaniowe Belfastu organizowały prowizoryczne domy dla tysięcy ludzi, którzy nagle stali się uchodźcami we własnym mieście. Po pewnym czasie McConville'om przydzielono nowo zbudowany domek, ale na miejscu okazało się, że nielegalnie wprowadziła się tam już inna rodzina. Nie było to nic niezwykłego: wielu wypędzonych gnieździło się, gdzie popadło, katolicy zajmowali domy porzucone przez protestantów, protestanci przenosili się do lokali porzuconych przez katolików. W drugim domku McConville'owie napotkali dokładnie ten sam problem co poprzednio: znów zastali inną rodzinę, która kategorycznie odmówiła wyprowadzki. Przy Divis Street budowano nowe domy tymczasowe. Arthur McConville uparł się, że tym razem będzie towarzyszył robotnikom aż do zakończenia pracy, żeby nikt nie zdążył go uprzedzić i zająć przydzielonego mu lokalu.

Dom był skromny – cztery pokoje, ubikacja na zewnątrz – niemniej jednak McConville'owie mieli teraz coś naprawdę własnego. Zachwycona Jean natychmiast poszła kupić materiał na zasłony. Rodzina mieszkała tam do lutego 1970 roku, kiedy zaproponowano im stałe mieszkanie na nowym osiedlu Divis Flats, budowanym już od ładnych paru lat. Tamtejsze wieżowce zdążyły już nabrać ciała. Ich cień padał na całą okolicę.

Slumsy w chmurach

Divis Flats pomyślano jako wizję przyszłości. Osiedle zostało wzniesione w latach 1966–1972 w ramach programu „likwidowania slumsów". Stare dzielnice pełne domów, w których gnieździło się zbyt dużo ludzi, na przykład Pound Loney, zrównano z ziemią. Na ich miejsce powstało dwanaście połączonych ze sobą bloków, łącznie osiemset pięćdziesiąt mieszkań. Inspiracji dostarczyła architektura Le Corbusiera: Divis Flats miało być „miastem w chmurach". Liczono, że dzięki osiedlu problem niedoborów lokalowych znajdzie rozwiązanie, a do tego ludziom zapewni się warunki, które dotąd dla rodzin takich jak McConville'owie uchodziły wręcz za luksus. W Divis Flats były wszak wewnętrzne prysznice i ubikacje, a z kranów leciała ciepła woda. Do poszczególnych mieszkań wchodziło się z szerokich betonowych galerii, biegnących na każdym piętrze każdego z wieżowców (miało to przywodzić na myśl szeregowce Pound Loney). Poza tym na galeriach mogły się bawić dzieci. Drzwi pomalowano na cukierkowe kolory: czerwony, żółty albo niebieski, optymistyczne i żywe, odcinające się na tle licznych odcieni szarości Belfastu.

McConville'owie wprowadzili się do czteropokojowego, dwupoziomowego mieszkania w części osiedla nazywanej Farset Walk. Nawet jeśli z początku się cieszyli, wkrótce radość wyparowała, gdyż okazało się, że domy zbudowano bez jakiejkolwiek refleksji o potrzebach lokatorów. W Divis Flats nie było żadnej wspólnej przestrzeni, zieleni ani trawników. Nie licząc dwóch ponurych boisk i wyasfaltowanego placu z paroma huśtawkami, dzieci – których na osiedlu było ponad tysiąc – nie miały się gdzie bawić.

Michael McConville uznał z początku Divis Flats, niekończący się ciąg korytarzy, schodów i podjazdów, za labirynt dla szczurów. Ściany wewnętrzne zrobiono z taniej płyty gipsowej, toteż słyszało się każde słowo dochodzące z mieszkania sąsiadów. Z kolei ściany zewnętrzne zostały wykonane z betonu, więc w środku gromadziła się wilgoć i wkrótce wszędzie rozpanoszyła się czarna pleśń. Jak na architektoniczną utopię Divis Flats okazało się raczej dystopijnym miejscem – nie tyle „miastem", ile „slumsem w chmurach".

Tamtego lata w reakcji na bitwę o Bogside i zamieszki do Irlandii Północnej wysłano jednostki armii brytyjskiej. Statki przywiozły młodych żołnierzy w zielonych kurtkach i na ulicach Belfastu i Derry pojawiło się tysiące wojskowych. Katolicy z początku cieszyli się na ich widok: żołnierze budzili równie wielki entuzjazm, co alianci wyzwalający Paryż. Postępowanie Królewskiej Policji Ulsteru oraz Oddziałów Specjalnych B spotkało się z powszechnym potępieniem: katoliccy mieszkańcy Irlandii Północnej uważali obie te służby za wyjątkowo stronnicze, wręcz sprzyjające protestanckim bandytom. Armia zdawała się względnie neutralna i jej przybycie pozwalało wierzyć, że sytuacja się poprawi. W zachodnim Belfaście matki z katolickich rodzin wyprawiały się nawet do wojskowych przyczółków, ufortyfikowanych workami z piaskiem, i nosiły żołnierzom gorącą herbatę.

Ojciec Michaela wykazywał większą powściągliwość. Był emerytowanym wojskowym i nie podobało mu się, że żołnierze podczas patrolów zwracali się do niego jak do zwykłego obywatela, ignorując dawną rangę i stopień. Na jednym z krańców Divis Flats zbudowano dwudziestopiętrowy wieżowiec Divis Tower, najwyższy budynek w Belfaście (nie licząc kościołów). Pierwszych osiemnaście pięter przeznaczono na mieszkania, natomiast dwie najwyższe kondygnacje zajęła armia, która urządziła tam punkt obserwacyjny.

Nie minęło wiele czasu, a początkowa sympatia do wojskowych zupełnie zniknęła. Młodzi żołnierze nie orientowali się w panujących w Belfaście skomplikowanych stosunkach etnicznych. Wkrótce przestano ich traktować jak neutralnych arbitrów: stali się kolejnymi okupantami, ciężkozbrojnymi sprzymierzeńcami Oddziałów Specjalnych B i Królewskiej Policji Ulsteru.

Pozbawieni sojuszników katolicy także sięgnęli po broń i zaczęli strzelać do lojalistów, do policjantów, do żołnierzy. Wybuchały strzelaniny i dochodziło do potyczek. Niektórzy katoliccy bojówkarze przyczajali się nocami na dachach i urządzali gniazda snajperskie. Leżeli płasko pośród kominów i pomału wypatrywali celów. Armia i policja, rozwścieczone tymi aktami agresji, odpowiadały ciężkim ostrzałem. W dzielnicach coraz częściej rozlegało się echo karabinków M1 albo twardy terkot pistoletów maszynowych Sterling. Członkowie Oddziałów Specjalnych B strzelali z pistoletów do latarni, by utrudnić snajperom zadanie, toteż miasto pogrążyło się w ciemnościach. Brytyjskie oddziały patrolowały puste ulice w land roverach lightweight bez włączonych świateł. Mimo chaosu liczba osób, które zginęły od początku tak zwanych Troubles (czyli Kłopotów), była wówczas jeszcze niezbyt duża. W 1969 roku zanotowano dziewiętnaście ofiar śmiertelnych, w 1970 zaledwie dwadzieścia dziewięć. Jednak w roku 1971 przemoc nabrała przyspieszenia i zginęło niemal dwieście osób, zaś w roku 1972 prawie pięćset.

Divis Flats, zamieszkane prawie wyłącznie przez katolików, stało się przyczółkiem zbrojnego oporu. Kiedy tylko McConville'owie wprowadzili się do swojego budynku, zapoznano ich z tak zwaną metodą łańcuszka. Polegała ona na tym, że ilekroć w którymś z mieszkań zjawiali się żołnierze lub policjanci zamierzający przeprowadzić rewizję w poszukiwaniu broni, natychmiast podawało się trefny sprzęt przez okno sąsiadowi. Sąsiad przekazywał pistolet dalej i tak oto dzięki łańcuszkowi trafiał on na drugi koniec budynku.

Właśnie w Divis Flats zginęło pierwsze dziecko – ofiara Kłopotów. Zdarzyło się to, jeszcze zanim zamieszkali tam McConville'owie. Pewnego sierpniowego wieczoru w 1969 roku dwaj policjanci zostali ranieni przez snajpera nieopodal osiedla. Nie przeszkolono ich w posługiwaniu się bronią w podobnych sytuacjach. Spanikowali i zaczęli na wszystkie strony pruć ogniem z pojazdu opancerzonego. Nagle, gdy strzelanina na moment ustała, usłyszeli głos z wnętrza budynku: „Dziecko oberwało!".

Dziewięcioletni Patrick Rooney schronił się z rodziną w pokoju na tyłach mieszkania. Tam właśnie dosięgła go kula, która przebiła ścianę z płyty gipsowej. Ponieważ strzelanina wciąż jeszcze nie dobiegła końca, policjanci zatrzymali wezwaną do chłopca karetkę przy Falls Road i nie chcieli jej przepuścić dalej. Ostatecznie z apartamentowca wyszedł mężczyzna wymachujący białą koszulą. Zaraz pojawili się dwaj kolejni, którzy przenieśli chłopca z roztrzaskaną głową do ambulansu. Udało się, ale Patrick Rooney umarł krótko później.

Michael McConville zdawał sobie sprawę, że Divis to niebezpieczne miejsce. Był prawie w tym samym wieku co zabity chłopiec. Wieczorami, kiedy wybuchały strzelaniny, Arthur wołał: „Padnij!". Dzieci musiały natychmiast zaciągnąć materace na środek centralnego pokoju i tam spędzały noc. Czasami miały wrażenie, że częściej śpią na podłodze niż we własnych łóżkach. Michael leżał bezsenny, gapił się w sufit i wsłuchiwał w dźwięk kul odbijających się od betonu. Świat pogrążył się w szaleństwie. Ten stan anarchii utrzymywał się od miesięcy i w końcu chłopakowi zupełnie spowszedniał.

Nie kryjąc oburzenia

Pewnego lipcowego popołudnia w 1970 roku kompania brytyjskich żołnierzy wkroczyła do labiryntu uliczek i zaułków w okolicy Balkan Street niedaleko Falls Road w poszukiwaniu ukrytego arsenału broni. W jednym z domów znaleziono piętnaście pistoletów, karabin oraz pistolet maszynowy MP 40. Kiedy jednak wojskowi wrócili do pojazdów opancerzonych i szykowali się do odjazdu, naprzeciw nich stanął tłum okolicznych mieszkańców. Poleciały kamienie. Kierowca jednej ze świń spanikował i ruszył do tyłu, prosto między ludzi. Przejechał człowieka, co dodatkowo rozwścieczyło mieszkańców. Zamieszki wkrótce przybrały na sile; przysłano drugą kompanię, a żołnierze zaczęli miotać w tłum pociski z gazem łzawiącym.

Niedługo do Lower Falls rzucono trzy tysiące żołnierzy. Chodzili od domu do domu, rozwalali drzwi siekierami i wpadali do środka. Oficjalnie operacja miała polegać na poszukiwaniu broni, ale zastosowano nieproporcjonalnie twarde środki, trudno było więc nie dopatrzyć się w tym wszystkim aktu zemsty. Rozbebeszano sofy, przewracano łóżka i materace, zrywano linoleum i boazerie, wyrywano rury. Po zmroku nad Falls Road zawisł śmigłowiec. Przez głośniki rozległ się głos informujący z wyraźnym afektowanym akcentem z Eaton, że władze wprowadziły godzinę policyjną i każdy, kto znajdzie się poza domem, zostanie aresztowany. Używając luf karabinków, żołnierze rozwinęli długie bele i odcięli Lower Falls od reszty miasta. Patrolowali ulice w pełnym rynsztunku (z tarczami szturmowymi włącznie), twarze poczernili sobie węglem. Mieszkańcy patrzyli na nich z okien swych małych domków, nie kryjąc obrzydzenia.

Może to właśnie gaz łzawiący sprawił, że zachodni Belfast postanowił stawić zdecydowany opór. Wystarczyło, że na bruku rozlegał się hałas podskakującego pojemnika rozpylającego skłębioną chmurę, a gangi podrostków ciskających kamieniami natychmiast się rozpraszały. W tamten weekend armia wystrzeliła w dzielnicy tysiąc sześćset pocisków gazowych. Gryzący dym spowił wąskie alejki, wdarł się w szpary starych domów, dostawał się do oczu i gardeł, wzbudzał panikę. Młodzi mężczyźni przemywali twarze szmatkami nasączonymi octem, po czym wracali na ulicę, by znowu rzucać kamieniami. Reporter opisujący oblężenie dzielnicy nazwał gaz „spoiwem", substancją „łączącą ludzi we wspólnej nienawiści do tych, którzy go rozpylili". 

Patrick Radden Keefe jest amerykańskim reporterem i pisarzem. Publikuje m.in. w „New Yorkerze", „The New York Review of Books" i „The New York Times Magazine". Książka „Cokolwiek powiesz, nic nie mów" była bestsellerem „New York Timesa".

Fragment książki Patricka Raddena Keefe'a, „Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej", przeł. Jan Dzierzgowski, która ukaże się za tydzień nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2020

W 1969 roku, kiedy rozpętało się piekło, Michael McConville miał osiem lat. Każdego lata w Derry lojalistyczne bractwo o nazwie Terminatorzy organizowało marsz dla uczczenia młodych protestantów, którzy w 1688 roku zamknęli bramy miasta przed katolicką armią Jakuba II. Odbywano przy tym tradycyjny rytuał: chłopcy wspinali się na mury otaczające Derry i ciskali pensówkami w domy w Bogside, katolickim getcie. Jednak w 1969 roku katolicy postanowili potraktować to jako zaczepkę i wybuchły brutalne zamieszki, określone później mianem bitwy o Bogside.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą