Najpierw tracili złudzenia, potem godność, a na końcu zęby. – Wszyscy mamy je teraz sztuczne – uśmiecha się Ewa, przesuwając palcem po nienaturalnie równych jedynkach. – To znaczy ci, którzy przeżyli.
Pięćdziesięcioletnia dziś Ewa ma na koncie dwa życia. Pierwsze, które – jakkolwiek by je opowiedzieć – zawsze kurczy się do sześciu lat ostrego „grzania". Drugie, po czterech odwykach, przeprowadziło ją na drugą stronę lustra – od ćwierć wieku pomaga uzależnionym wrócić do normalnego życia. – Nie wiem, może miałam więcej szczęścia niż inni, może byłam twardsza, bo przecież jest tak, że większość moich kolegów od strzykawki już dawno nie żyje – wskazuje dzisiejsza certyfikowana terapeutka w dziedzinie uzależnień, w końcu lat 70. prowincjonalna hipiska o pseudonimie „Nakręcona".
Bo była nakręcona – jak mówi, śmiejąc się do niegdysiejszych egzaltacji – bo wolność, mieszczańskie kajdany, bo miłość i pokój na świecie... Była młoda i powikłana, a środowisko, do którego przylgnęła, było „takie inne". – Sami wrażliwcy, artyści z liceum plastycznego, szkoły muzycznej, młodzi lokalni poeci.
W połowie lat 70. spotykali się w czytelni Empiku, trochę żeby pobyć ze sobą, trochę się wybić kolorowo z tłumu, ale głównie, żeby znaleźć się w innym świecie. Więc przede wszystkim brali. Gdzie? W mieście K. Średniej wielkości.
– Proszę sobie wybrać: w Kielcach, Koszalinie, Koninie – wymienia Ewa. – To bez znaczenia. Wszędzie było tak samo. Na prowincji nie było proroków, ideowych manifestów ani ginsbergowskiego skowytu. Była jakaś właśnie egzaltacja, powierzchowna, bardziej instynktowna niż wyrozumowana kontestacja, za to szybko przyszedł skowyt głodu. Narkotykowego głodu. Początek drogi do zatracenia. Choćbym nie wiem jak się starała, dziś nie jestem w stanie w tamtym czasie dostrzec niczego pięknego. To było piekło.
Koraliki i brody
Znamienne, jak klimat prawdziwie narkotykowego „noir", jednoznacznie sugerowanego przez Ewę z miasta K., mija się z dominującymi dziś wątkami hipisowskimi w intelektualnej przestrzeni głównego nurtu. „Fuck hate", „Are people, are one", „Make love not war" – to wypisywało się na ścianach, w zeszytach z wierszami, listach do przyjaciół, T-shirtach, przyozdabiając owe „sentencje" pacyfką, którą niektórzy rozbudowywali po chrześcijańsku poziomą kreską – brzmi fragment entuzjastycznej recenzji „Mistyków i narkomanów", książki jednego z najbardziej znanych polskich hipisów – Wojciecha „Tarzana" Michalewskiego – którą kilka lat temu skreślił z emfazą na łamach „Libertas" Jerzy Lengauer (przez wzgląd na „pamięć o kilku słonecznych dniach pewnego lata, o kilku koncertach w osławionej przez hipisowskie zloty Brodnicy, o Dżemie w Katowicach..."). Są tu wspomnienia „szklanych koralików na przegubie dłoni", „długich włosów", „kolczyków w uszach", „trampkach lub zamszowych butach", jest pamięć o książkach Ginsberga, Burroughsa, Kesseya, Huxleya, Kerouaca, aż po Hellera i Whartona, podziw dla mężczyzny w wieku chrystusowym (bohatera książki – alter ego „Tarzana"), „który nie zamierza zgolić brody ani ściąć włosów, zostając swoistym Robinsonem (...). Nie można nie podziwiać, nie szanować (...) za jego wyjętą wprost z Thoreau teorię (i praktykę!) walki z konformizmem i obyczajowością mieszczańską, która przekładała się po polsku na wędrówki najpierw po jurajskich górkach wokół Krakowa, a potem samotne koczowanie w zgliszczach łemkowskiej chałupy w bieszczadzkich lasach" – zachwycał się Lengauer „Tarzanem", nazywając jego „Mistyków i narkomanów" „lustrem-testamentem-pomnikiem", a jego drogę jako historię „pijanego i zaćpanego polskiego Joszuy chodzącego boso po śniegu".
Oczywiście o narkotykach tu też coś jest, ale jak pisze autor recenzji – „to wizje psychodeliczne, rozprawy filozoficzno-religijne na poły z Burroughsa, na poły z wydawnictw o religiach Wschodu, a po części bełkot o czarnej magii – niby nic nowego".