Dzieci zwiędłych kwiatów

Za kolorowym mitem wolności i miłości spod znaku swojskich dzwonów z bistoru i pacyfy na sznurku, który odkurza dziś stara hipisowska warszawka wspierana ciekawością pokolenia „róbta co chceta”, ciągnie się mroczne żniwo polskiej heroiny...

Publikacja: 18.01.2014 03:39

Najpierw tracili złudzenia, potem godność, a na końcu zęby. – Wszyscy mamy je teraz sztuczne – uśmiecha się Ewa, przesuwając palcem po nienaturalnie równych jedynkach. – To znaczy ci, którzy przeżyli.

Pięćdziesięcioletnia dziś Ewa ma na koncie dwa życia. Pierwsze, które – jakkolwiek by je opowiedzieć – zawsze kurczy się do sześciu lat ostrego „grzania". Drugie, po czterech odwykach, przeprowadziło ją na drugą stronę lustra – od ćwierć wieku pomaga uzależnionym wrócić do normalnego życia. – Nie wiem, może miałam więcej szczęścia niż inni, może byłam twardsza, bo przecież jest tak, że większość moich kolegów od strzykawki już dawno nie żyje – wskazuje dzisiejsza certyfikowana terapeutka w dziedzinie uzależnień, w końcu lat 70. prowincjonalna hipiska o pseudonimie „Nakręcona".

Bo była nakręcona – jak mówi, śmiejąc się do niegdysiejszych egzaltacji – bo wolność, mieszczańskie kajdany, bo miłość i pokój na świecie... Była młoda i powikłana, a środowisko, do którego przylgnęła, było „takie inne". – Sami wrażliwcy, artyści z liceum plastycznego, szkoły muzycznej, młodzi lokalni poeci.

W połowie lat 70. spotykali się w czytelni Empiku, trochę żeby pobyć ze sobą, trochę się wybić kolorowo z tłumu, ale głównie, żeby znaleźć się w innym świecie. Więc przede wszystkim brali. Gdzie? W mieście K. Średniej wielkości.

– Proszę sobie wybrać: w Kielcach, Koszalinie, Koninie – wymienia Ewa. – To bez znaczenia. Wszędzie było tak samo. Na prowincji nie było proroków, ideowych manifestów ani ginsbergowskiego skowytu. Była jakaś właśnie egzaltacja, powierzchowna, bardziej instynktowna niż wyrozumowana kontestacja, za to szybko przyszedł skowyt głodu. Narkotykowego głodu. Początek drogi do zatracenia. Choćbym nie wiem jak się starała, dziś nie jestem w stanie w tamtym czasie dostrzec niczego pięknego. To było piekło.

Koraliki i brody

Znamienne, jak klimat prawdziwie narkotykowego „noir", jednoznacznie sugerowanego przez Ewę z miasta K., mija się z dominującymi dziś wątkami hipisowskimi w intelektualnej przestrzeni głównego nurtu. „Fuck hate", „Are people, are one", „Make love not war" – to wypisywało się na ścianach, w zeszytach z wierszami, listach do przyjaciół, T-shirtach, przyozdabiając owe „sentencje" pacyfką, którą niektórzy rozbudowywali po chrześcijańsku poziomą kreską – brzmi fragment entuzjastycznej recenzji „Mistyków i narkomanów", książki jednego z najbardziej znanych polskich hipisów – Wojciecha „Tarzana" Michalewskiego – którą kilka lat temu skreślił z emfazą na łamach „Libertas" Jerzy Lengauer (przez wzgląd na „pamięć o kilku słonecznych dniach pewnego lata, o kilku koncertach w osławionej przez hipisowskie zloty Brodnicy, o Dżemie w Katowicach..."). Są tu wspomnienia „szklanych koralików na przegubie dłoni", „długich włosów", „kolczyków w uszach", „trampkach lub zamszowych butach", jest pamięć o książkach Ginsberga, Burroughsa, Kesseya, Huxleya, Kerouaca, aż po Hellera i Whartona, podziw dla mężczyzny w wieku chrystusowym (bohatera książki – alter ego „Tarzana"), „który nie zamierza zgolić brody ani ściąć włosów, zostając swoistym Robinsonem (...). Nie można nie podziwiać, nie szanować (...) za jego wyjętą wprost z Thoreau teorię (i praktykę!) walki z konformizmem i obyczajowością mieszczańską, która przekładała się po polsku na wędrówki najpierw po jurajskich górkach wokół Krakowa, a potem samotne koczowanie w zgliszczach łemkowskiej chałupy w bieszczadzkich lasach" – zachwycał się Lengauer „Tarzanem", nazywając jego „Mistyków i narkomanów" „lustrem-testamentem-pomnikiem", a jego drogę jako historię „pijanego i zaćpanego polskiego Joszuy chodzącego boso po śniegu".

Oczywiście o narkotykach tu też coś jest, ale jak pisze autor recenzji – „to wizje psychodeliczne, rozprawy filozoficzno-religijne na poły z Burroughsa, na poły z wydawnictw o religiach Wschodu, a po części bełkot o czarnej magii – niby nic nowego".

Interesujące jest tu nawet nie to, że „Tarzan" Michalewski, autor jednej z koronnych pozycji o polskich hipisach i narkomanach, roli narkotyków na drodze swojej i przyjaciół w idei nie ukrywa, bo nie ukrywa. Rzecz w tym, że jego odbiorca tej determinującej ich roli już niemal nie dostrzega, a z pewnością ją marginalizuje, idealizując „ideowe" przesłania.

Za rentę ojca, ?za przykry dotyk

Ewa z miasta K.: – Pierwszy raz wzięłam w 1977 roku – wspomina. – To była morfina. Nie było z tym problemu, w mieście było już spore środowisko narkomanów. Znałam ich. Nie ukrywam, znalazłam się w niebie.

Potem szybko została dzieckiem makowych kwiatów, a właściwie makowych główek. Ewa wspomina, że jej narkotykowy debiut przypadł na krótki czas, kiedy narkomani, nawet w mieście K., uważali się jeszcze za wspólnotę. – Pamiętam pierwsze wakacje na haju, wyjazdy z chłopakiem do rolników po makowy susz, z którego robiło się „zupę", czyli wywar do picia. Albo po tzw. zielone, czyli mleczko makowe.

Ale prawdziwe grzanie zaczęło się, kiedy rozpowszechniła się tzw. polska heroina, której opracowanie receptury i technologii przypisuje się dwóm studentom chemii z Trójmiasta. Rozpuszczalna substancja, uzyskiwana poprzez pracochłonną obróbkę chemiczną słomy makowej, uzależniała niezwykle silnie, a przyjmujący ją z czasem potrzebowali coraz większych i częstszych dawek. Lawinowo rosła liczba uzależnionych, a zabawa w poszukiwanie innych światów zamieniła się w biznes. – Jednego dnia bajdurzyliśmy o wolnym świecie i doszywaliśmy do spodni koronki, a drugiego już stałam cztery godziny na mrozie, żeby dostać od kolegów działkę, bo nie miałam pieniędzy. Kiedy pojawiła się polska heroina, wszystko się zmieniło.

Ewa mówi, że to był pierwszy, choć słaby dzwonek alarmowy, który usłyszała w oszołomionej głowie. – Godność – wskazuje. – Narkotyki najpierw odebrały nam godność. To upokorzenie, kiedy pierwszy raz błagałam o działkę. Albo Iśka, dziewczyna z inteligenckiego domu z fortepianem. Po pół roku grzania już nawet nie patrzyła, komu daje, jeśli mogła liczyć na dostęp do narkotyków. Albo „Fix", zdolny niezwykle matematyk, ale smakosz, który wytyczył innym chłopakom ścieżkę do lekarza pederasty, któremu – w zamian za recepty – pozwalał się dotykać.

Ewa z miasta K. uśmiecha się smutno, gdy sobie przypomina, jak pierwszy raz ukradła ojcu rentę z kieszeni. – Sami sobie też kradliśmy. Pieniądze, czasem przedmioty na sprzedaż. Kiedyś w torebce kumpeli od strzykawki znalazłam swoje skarpety, takie odlotowe, z palcami. Nie było skrupułów, tylko przyjaźnie taktyczne. Głód narkotykowy nas odczłowieczał.

Włamania do aptek czy kradzieże w szpitalu w poszukiwaniu towaru zastępczego, gdy zabrakło polskiej hery, były czymś oczywistym. – Najpierw prowadziłam dwa życia – w realu próbując utrzymać się w pracy, oszukując rodzinę, i w świecie strzykawek, gdzie szukałam ulgi. Na dłuższą metę nie było to możliwe. Straciłam pracę, skończyłam na jednej z narkotykowych met, których na początku lat 80. nawet w takim prowincjonalnym K. było kilkanaście.

Dużo brała? Ewa wzrusza ramionami: – Silnie uzależniony narkoman brał nawet do 25 centymetrów (podziałki w strzykawce – dop. aut.) na dobę. Ale w sumie to trudno powiedzieć, bo z tą naszą chałupniczą herą było tak, że nigdy człowiek nie wiedział, jakie sobie aplikuje stężenie. Każdy myślał, że akurat jemu się nic nie stanie, ja też, a i tak zaliczyłam co najmniej cztery zapaści.

Od „Jonasza" do „Tarzana"

Brutalna prawda o najistotniejszej spuściźnie polskich hipisów – o tym, czym naprawdę była i jak mroczne żniwo zebrała polska heroina – musi się dziś przebijać przez gąszcz niedomówień, mrugnięć, skrótów myślowych, aluzji. W dobie dyskusji o legalizacji marihuany opisy „spalonych" żył nie robią kariery, a dawni hipisi wolą skupiać się na socjologicznych ciekawostkach, barwnych, przyczynkowych anegdotach, którymi chcą obudować wyidealizowany, kolorowo-wolnościowy mit z czasów, gdy słuchało się Janis Joplin czy Grateful Dead.

Gdy były hipis Kamil Sipowicz (partner byłej hipiski Kory Jackowskiej) w 2006 r. opublikował w „GW" fragment swojej, wydanej dwa lata później książki „Hipisi w PRL-u", lewicowy „Przegląd" donosił, iż autor „zastanawia się, kto był pierwszym u nas hipisem". – Może był nim Milo Kurtis (muzyk m.in. z Osjana i pierwszego Maanamu) czy może „Pies" z Krakowa, czyli Ryszard Terlecki (jak wówczas pisano: „dzisiaj profesor, szef krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, kandydat Prawa i Sprawiedliwości na urząd prezydenta miasta Krakowa") – podkręcał tygodnik.

Hipisowskie historie zostały zdominowane przez ciekawostki obyczajowe i politycznie nacechowane półsłówka. Media sięgnęły po atrakcyjne do opisywania postaci polskich hipisów, przypominając choćby sylwetkę Józefa Pyrza, znanego jako „Prorok" lub „Jonasz", uznawanego za ideologa ruchu hipisowskiego w Polsce, artysty rzeźbiarza spod Bochni, który już w Warszawie, jako student, napisał manifest polskich hipisów (w nim m.in. „Jak stać się wolnym? (...) zerwać wszelkie kontakty ze środowiskiem niosące smród intelektualny, rzucić dom, gdzie dojrzewało przyzwyczajenie i rutyna, rzucić państwo, gdzie czyny twoje określane były przez prawo i obowiązki, a nie uczucie miłości, zerwać z kulturą, która by mogła uczynić ciebie niewolnikiem schematu narodowego, wyjść z państwa, które chce uczynić z ciebie mięso armatnie, nabój do kuli", a „seks należy w sposób szczególny uwolnić od wszelkich zahamowań"). Pisano, jak wdychano „tri", lokalizowano dawne komuny i „hip-chatki", i ujawniano, gdzie „uprawiano wolną miłość z nieletnimi".

Nad dramatem, jaki wywołała polska heroina, nikt się za nisko nie pochylał. Co więcej, książka „Hipisi w PRL-u" Sipowicza ujawniła w dawnych „chrystusikach" chęć zdystansowania się od problemu. Próbę rozdzielenia hipisów od narkotyków nie wprost przeprowadził już „Tarzan" Michalewski, sugestywnie tytułując swoją książkę „Mistycy i narkomani", ale to w „Hipisach w PRL-u" Sipowicza „Prorok" Pyrz po latach zrzucił odpowiedzialność na peerelowską SB, twierdząc wprost, że pierwszą morfinę wstrzyknął mu „facet" specjalnie, żeby go uzależnić.

Tym bardziej trzeba się zgodzić z refleksją Krzysztofa Masłonia, który pisząc w ubiegłym roku na łamach Plusa Minusa m.in. o książce Sipowicza, zauważył: „Odkładając po przeczytaniu tę pod wieloma względami rewelacyjną książkę, pomyślałem, że jeśli jej czegoś brakuje, to indeksu nazwisk i drugiej listy – zmarłych. Długa byłaby to lista, pseudonimy nieżyjących hipisów z tamtego pierwszego, pionierskiego okresu pojawiają się tutaj niemal na każdej stronie".

Bo sam Sipowicz woli uciekać się do ładnych, ale metafor. „Łatwiej powiedzieć – pisze Sipowicz o peerelowskich hipisach – kim nie byli, niż kim byli. Może po prostu byli ludźmi, którzy eksperymentowali z własną wolnością (...). Hipisi o tę wolność walczyli. Bardziej wiedzieli, jak o nią walczyć, mniej zaś, co z nią czynić. Często tonęli w jej ruchomych piaskach".

Pierwsza śmierć, ?ostatni dzwonek

Czy pamiętam pierwszą narkotykową śmierć? Pamiętam, choć nie pamiętam imienia chłopaka – kiwa głową Ewa z prowincjonalnego miasta K. – Umarł na kiblu. Ze strzykawką w ręku. Potem umierali inni, ale to już nie był taki szok.

Umarł „Johnson", umarli bracia Drzemki. Nie w tym samym czasie, oczywiście, tylko jeden w jakiś czas po drugim, a Drzemki, bo po strzale w żyłę zawsze mówili, że nie śpią, tylko drzemią. Umarł „Centek". Umarła „Milka". Wszyscy przed trzydziestką.

No właśnie, „Milka". Ewa mówi, że nie śmierć kolegów, lecz historia „Milki" po raz pierwszy postawiła ją do pionu. – „Milka" była nieziemsko piękna. Niewyobrażalnie. Wysoka, z blond lokami, niebieskie oczy. Zawojowałaby świat, gdyby nie narkotyki, po które sięgnęła już chyba jako 15-latka.

„Milka" mieszkała w kawalerce na jednym z osiedli w K. Kiedy jej matka wychodziła na noc do pracy, odchodziło zbiorowe grzanie. – To była chyba najbardziej odrażająca meta w mieście, z resztkami kompotu na dwupalnikowej kuchence, z drzewami w zlewozmywaku, z pływającymi gównami w muszli klozetowej i pajęczynami za świętym, odrapanym obrazkiem – opowiada Ewa. – I w środku całego tego narkomańskiego syfu – czteroletni synek „Milki".

I Ewa opowiada, jak kiedyś nie mogła trafić igłą w żyłę. – I nagle ten mały, sepleniąc, mówi do mnie: „Ciociu, ja bym cioci podał, ale jeszcze nie potrafię".

Zanim „Milka" umarła, zaliczyła kilka zapaści. Ewa: – Już nie była piękna, tylko cała we wrzodach z twarzą kostuchy. Tylko te włosy blond, bujne jej, nie wiem czemu, zostały bez zmian. Bo żył to w ogóle już nie miała. Lekarze musieli jej rozcinać nogę, żeby się wkłuć.

Jeszcze do połowy lat 70. krąg narkomanów, w tym głównie osób identyfikujących się z ruchem hipisowskim, to był margines populacji – tym bardziej że przemyt marihuany, haszyszu czy LSD z zagranicy w warunkach PRL był minimalny. Jak wynika z pracy Bartłomieja Międzybrodzkiego, opublikowanego w ubiegłym roku w „Przeglądzie Pedagogicznym" („Narkomania wśród polskiej młodzieży na przełomie lat 70. i 80. XX w." – w oparciu o m.in. dane Krajowego Biura do spraw Przeciwdziałania Narkomanii, prokuratury i archiwów PZPR), zanim pojawiła się polska heroina, „sięgano do domowej apteczki po preparaty wykorzystywane przy leczeniu parkinsona lub otyłości, leki nasenne i uspokajające", potem po opiaty, jak np. krople Inoziemcowa (na ból żołądka). Ale też po płyn do usuwania plam Tri, proszek E czy Ixi (inhalowane). „Popularne było też wąchanie par rozpuszczalników, benzyny, kleju Butapren". Ówcześni eksperymentatorzy sięgali też po naturalne halucynogeny, m.in. grzyby psylocybinowe czy muskarynowe (jak np. muchomor czerwony), po rośliny zawierające atropinę (wilcza jagoda lub bieluń kędzierzawa), które wywoływały euforię i halucynacje. Palono nawet skórki banana, które zawierają dopaminę.

Ale dopiero produkcja narkotyków na własną rękę z maku lekarskiego stała się kamieniem milowym historii narkomanii w Polsce. „Ilustracją prawdziwości powyższego twierdzenia – pisze Międzybrodzki – może być fakt, że w 1985 roku blisko 80 proc. osób leczonych ambulatoryjnie (odwyki) stanowili uzależnieni od narkotyków opiatowych: zupy, mleczka i kompotu".

Lawinę uzależnień i związanych z tym dramatów potwierdzają szacunki: w połowie lat 70. było niespełna 50 tys. uzależnionych, w 1995 – trzy razy tyle. Efekt? W 1979 zanotowano 19 zgonów w wyniku przyjmowania narkotyków, w 1985 było ich 117, w 1993 – już 150.

– Nie tylko starzy hipisi nie palą się, by mówić o polskiej herze i tym, co zrobiła z setkami tysięcy młodych Polaków – wskazuje terapeutka z miasta K. Setkami, bo oficjalne dane można spokojnie pomnożyć razy dwa. A i dziś, gdy się mówi o problemie narkotyków, to o kokainie, amfetaminie, ecstasy czy dopalaczach. Nie mówi się zbyt głośno o tym, że są narkomani, którzy wciąż „grzeją" polską herę. Nawet u nas, w prowincjonalnym mieście K. wciąż działa przynajmniej jedna melina.

A należałoby wciąż o polskiej herze mówić? – Tak. Bo doświadczenie z hipisowskich czasów uczy, że kiedyś zaczynało się od Tri, a kończyło na „kompocie", a dziś celebryci twierdzą, że marihuana jest niczym herbatka z jaśminu i warto by ją zalegalizować. Jak widzę w telewizji taką jedną celebrytkę, starą hipiskę, która takie rzeczy mówi, to myślę sobie, że albo ona wciąż coś bierze, albo jej się mózg wyprasował za starych hipisowskich czasów.

Stracone  życiorysy

„Kris" też jest z miasta K. Kiedyś z fryzurą, której pozazdrościłby mu młody Robert Plant, ze sztalugami pod pachą, w rozpiętym, wyszywanym kożuchu biegał z uśmiechem po peerelowskim rynku w mieście K. Dziś prosi o parę złotych na chleb, czyli wino, mamrocząc coś nieprzytomnie. – „Kris" miał być królem życia, artystą, który położy świat u swoich stóp – mówi Ewa. – Królował dwa, trzy lata. Potem hera rzuciła go na kolana.

„Kris" nie umarł, przynajmniej fizycznie. Już nie bierze, może dlatego, że nie ma za co. Ale pije. Podobnie „Dziki" – kiedyś obiecujący architekt, który wyciskał przez firankę wyrzyganą „zupę", żeby się nie zmarnowała. „Banan" – wzorowy uczeń liceum, który jak nie było wody pod ręką, to rozcieńczał „towar" cieczą z kałuży. Albo „Dziekan", który miał po ojcu rozwinąć rzemieślniczy biznes, a wyspecjalizował się w podrabianiu recept, zaliczając kilka odsiadek.

– Paru narkomanom, których znałam, udało się z narkotykami zerwać, albo tu, na odwykach, albo na Zachodzie, gdzie często emigrowali. Inni już nie biorą, za to piją, co niestety jest niemal regułą – kwituje Ewa, była narkomanka, obecnie terapeutka uzależnień z miasta K. Czyli Kielc, Koszalina, Konina. To bez znaczenia, bo wszędzie było i jest tak samo.

Tak oto, po latach, konfrontują się popkulturowe ikony i chwytliwe hipisowskie hasła ze straconymi życiorysami niegdyś pięknych, młodych i wrażliwych.

Najpierw tracili złudzenia, potem godność, a na końcu zęby. – Wszyscy mamy je teraz sztuczne – uśmiecha się Ewa, przesuwając palcem po nienaturalnie równych jedynkach. – To znaczy ci, którzy przeżyli.

Pięćdziesięcioletnia dziś Ewa ma na koncie dwa życia. Pierwsze, które – jakkolwiek by je opowiedzieć – zawsze kurczy się do sześciu lat ostrego „grzania". Drugie, po czterech odwykach, przeprowadziło ją na drugą stronę lustra – od ćwierć wieku pomaga uzależnionym wrócić do normalnego życia. – Nie wiem, może miałam więcej szczęścia niż inni, może byłam twardsza, bo przecież jest tak, że większość moich kolegów od strzykawki już dawno nie żyje – wskazuje dzisiejsza certyfikowana terapeutka w dziedzinie uzależnień, w końcu lat 70. prowincjonalna hipiska o pseudonimie „Nakręcona".

Bo była nakręcona – jak mówi, śmiejąc się do niegdysiejszych egzaltacji – bo wolność, mieszczańskie kajdany, bo miłość i pokój na świecie... Była młoda i powikłana, a środowisko, do którego przylgnęła, było „takie inne". – Sami wrażliwcy, artyści z liceum plastycznego, szkoły muzycznej, młodzi lokalni poeci.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą