Dla pierwszych to w mniejszym stopniu element zawiłej układanki narodowego bilansu energetycznego, a bardziej symbol postępu, nadwiślańskiego progresizmu, pogoni za światem; drudzy, przeciwnie, widzą w atomie jeśli nie cień Hiroszimy, to pierwszy krok na ścieżce do całkowitej degradacji planety.
Czy jesteśmy w tym różni od reszty świata? O tyle może, że podobne histerie w Stanach, Francji czy Rosji są domeną ruchów o charakterze marginalnym (świadomie wyłączam z tego wyliczenia Niemcy i Japonię, gdzie w przeciwieństwie do reszty świata obywatele gotowi są w tej kwestii bronić któregoś z okopów), w Polsce zaś, dla której atom (jeśli nie liczyć Czarnobyla) to ciągle abstrakcja, przybierają rozmiary dość powszechnych społecznie traum. I to traum na tyle mocnych, że programy rozwoju energetyki jądrowej nie mogły się rozwinąć przez trzydzieści lat z górą. Zarówno pierwszy projekt żarnowiecki (inwestycja rozpoczęła się w 1982 roku), jak i próby jego odgruzowania, a potem kolejne debaty o narodowym planie w zakresie energetyki jądrowej zawsze wyzwalały takie emocje, że temat odkładano na później.
Nie będę udawał, że jestem specjalistą; nie wiem, czy energetyka jądrowa jest dobrym pomysłem dla Polski. Nie mam za to żadnych wątpliwości, że obyczaj wyskakiwania do publicznych debat z widłami nie służy porządnemu namysłowi. A namysł jest potrzebny, bo świat jest pełen przykładów, że energetyka jądrowa nawet jeśli nie dziś, to w nieodległej przyszłości może stać się najpoważniejszą alternatywą.
Co u nas w przyszłości, gdzie indziej już dziś. Ledwie kilka dni temu wróciłem z Francji, która jest liderem eksportu energii elektrycznej w Europie. Mało kto wie, że 80 procent elektryczności wytwarzają tam elektrownie jądrowe (reszta to węgiel i górskie zwykle rzeki). Zarazem ów kraj pięćdziesięciu ośmiu rozkręconych na całego reaktorów jest mekką światowej turystyki, utrzymuje nieskażone kurorty narciarskie, plaże, produkuje całkiem niemałe ilości sławnych w świecie serów, win i w ogóle radzi sobie z ekologią całkiem nieźle. Gdzież nam do tych standardów! Podobnie zresztą jak do francuskich cen za prąd.
Inny przykład, zdecydowanie bliższy naszej granicy. Wstrząsana politycznym spazmem, srodze doświadczona w przeszłości przez Czarnobyl Ukraina. Czy mamy świadomość, że ponad czterdzieści procent ukraińskiego prądu powstaje w elektrowniach jądrowych? Nad krajem rozłożonego na łopatki Janukowycza wznosi się 15 reaktorów pięciu elektrowni atomowych. Dwa kolejne są w budowie. I znowu refleksja. Kraj zrewoltowany, Majdan wywraca władzę, a energia elektryczna z atomu płynie sobie spokojnie w druty na terenie całego kraju. Co prawda atom próbowano wykorzystać w polityce, mobilizując oddziały MSW do rzekomej ochrony reaktorów przed zamachami, ale ów błyskotliwy pomysł, jak zresztą wszystkie koncepty byłego już prezydenta, niewiele mu pomógł.