W połowie XVI wieku polityczny krajobraz Europy doznał wstrząsu – zapadło się państwo inflanckie. Po ten łakomy kąsek ziemi wyciągnęli ręce bliżsi i dalsi sąsiedzi: Polacy z Litwinami, Szwedzi, Duńczycy... I oczywiście Rosjanie.
Dobrze się żyło w państwie inflanckim. Szlachta piła tam miód ze srebrnych pucharów i nosiła koszule wyszywane perłami. Mieszczanie pomnażali swoje majątki. Nawet łotewscy i estońscy poddani, choć bez wątpienia uciskani przez niemieckich panów, egzystowali pod ich rządami nie najgorzej – przynajmniej w porównaniu z chłopskim losem w krajach ościennych. Inflanty bez zbytniej przesady można było nazwać ziemią szczęśliwą.
Jednak szczęście nigdy nie trwa długo. Inflanty były państwem słabym. Właściwie nie było to jedno państwo, lecz konfederacja kilku mniejszych państewek. Najsilniejsze z nich, inflancka prowincja zakonu krzyżackiego (dawni Kawalerowie Mieczowi) rządzona przez tzw. mistrza krajowego albo landmistrza, trzymało w całości luźny zlepek kilku księstw biskupich. Dopóki Krzyżacy stanowili realną siłę, struktury państwowe jako tako funkcjonowały, choć niejeden raz przyszło landmistrzom wojować z niepokornymi biskupami. Gdy zakon tracił na znaczeniu, Inflanty poczęły pękać w szwach.
Trzaskom sypiącej się budowli chciwie przysłuchiwał się sąsiad zza wschodniej miedzy. Zakon inflancki od wieków wojował z ruskimi księstwami, Pskowem i Nowogrodem. Moskwa, gdy tylko je sobie podporządkowała, zyskując tym samym wspólną z Inflantami granicę, natychmiast wkroczyła na starą wojenną ścieżkę. Pretekstem do konfliktu były rosyjskie roszczenia co do dwóch pogranicznych miast, Narwy i Dorpatu (Tartu), dziś leżących na terytorium Estonii. Oba były kiedyś grodami, w których – co prawda przez krótki czas – panowali ruscy kniaziowie. Jednak Moskwie w rzeczywistości chodziło o znacznie więcej: Inflanty zagradzały jej drogę do Bałtyku. Potrzebowała inflanckich portów, by na handlu z zachodem Europy zbijać majątek i rosnąć w polityczną potęgę.
Czasy ociekające krwią
Jakiś czas Inflantczykom udawało się powstrzymywać rosyjską ekspansję. Mistrz krajowy Wolter von Plettenberg okazał się władcą nie tylko mądrym i dalekowzrocznym, ale także silnym. W 1502 r. pobił Rosjan nad jeziorkiem Smolino w pobliżu Pskowa. Zwycięstwo było na tyle skuteczne, że dało życie w pokoju dwóm pokoleniom mieszkańców Inflant. To właśnie wtedy nastała owa szczęśliwa epoka.
Ale w połowie XVI w. zakon inflancki lata świetności miał już za sobą. Idąca z Niemiec reformacja podkopała jego morale. Rycerze z krzyżami na płaszczach nie chcieli już walczyć za wiarę, która przestała być ich wiarą. Parli do zlikwidowania zakonu, przeobrażając się w klasę latyfundystów, którzy gospodarowali na prywatyzowanych krzyżackich majątkach. Zakon miał zostać skasowany, gdyż był formacją anachroniczną. Jednak ten ruch pozbawiał kraj jednej instytucji zdolnej go bronić.
Na wschodniej granicy cisza panowała już od 50 lat, lecz wszyscy czuli, że to ostatnie chwile spokoju. Car Iwan, dopiero wprawiający się w działaniach, które z czasem przyniosły mu przydomek Groźnego, bez większego trudu znalazł powód do zaczepki. Otóż kiedyś, dawno temu, jego poprzednik podpisał z landmistrzem traktat, mocą którego Inflanty miały płacić Moskwie trybut. Po zwycięstwie nad Smolinem Plettenberg zignorował ten układ. Rosjanie wtedy to przełknęli, czekali na lepszą okazję. I ona teraz właśnie nadeszła. Carscy skrybowie skrupulatnie wyliczyli sumę, jaką państwo inflanckie winne jest poszkodowanej Moskwie. Oczywiście doliczono do niej stosowne odsetki, tudzież wysokość odszkodowania za straty moralne... Dość powiedzieć, że ogólna kwota, jakiej zażądali Rosjanie, była w praktyce niemożliwa do wyegzekwowania. I o to właśnie chodziło.
W styczniu 1558 r. w granice Inflant wtargnęły hordy jeźdźców z przedsionka Azji: Tatarzy, Czeremisi, Mordwini i Kabardyńcy. Na swoich małych, lecz wytrzymałych, konikach przemieszczali się szybko, wszędzie niosąc pożogę i gwałt. To była ledwie awangarda Iwanowego ataku. W ślad za nią ruszyła regularna armia moskiewska.