W teorii, podobnie jak tygodnik „Presbiterian", także głęboko religijny prezydent sądził, że uniknięcie udziału w wojnie jest zobowiązaniem moralnym. Dziennikarzowi „New York Timesa" tłumaczył w grudniu 1914 roku, że jedyną szansą dla świata jest odrzucenie filozofii i triumfu, i kary. Wierzył w neutralność, ale i w to, że Stany znajdą sposób, aby zaszczepić swój punkt widzenia Europie – poprzez mediację. Sądził również, zaczynał sądzić, że potworny konflikt jest okazją do zbudowania nowego ładu, w którym atak i podbój nie będą narzędziem dyplomacji, małe narody otrzymają takie prawa jak duże, a sprawiedliwości podejmie się strzec międzynarodowa organizacja.
Zarazem można spytać, czy prezydent zachowywał tak idealną bezstronność, jaką zalecał. Pewnego razu przyznał, że nie czyta dokładnie relacji wojennych, aby się do nikogo nie uprzedzać. Nie uważał, że cała wina spada na Niemcy. Swoją córkę, gdy nazbyt podniecała się losem Belgów, upomniał: „Moja droga, musisz być neutralna".
A jednak kiedy ambasador USA w Belgii Brand Whitlock wyznał mu: „W mojej duszy nie ma czegoś takiego jak neutralność. Jestem sercem za aliantami", Wilson zareagował spontanicznie: „Ja tak samo. Żaden uczciwy człowiek nie może myśleć inaczej".
Cały tekst w najnowszym Plusie Minusie
Tu w sobotę można kupić elektroniczne wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem