Podróżując po Ameryce, naprawdę trudno się nie natknąć na kogoś, kto oficjalnie jest tu zwany Polish American, czyli na Amerykanina polskiego pochodzenia. Ostatnio, przemierzając autostradą stan Indiana, musiałem się zatrzymać w hotelu, jednym tych, jakich dziesiątki, a może setki przy każdej z autostrad, nieopodal miasteczka liczącego 3 tysiące mieszkańców, jakieś 270 km na wschód od Chicago. Gdy pani w recepcji zobaczyła nazwisko, uśmiechnęła się i zaczęła mówić po polsku. (...)
Mimo istnienia mitycznych 10 milionów Amerykanie polskiego pochodzenia mają bardzo nikłe wpływy polityczne. Widać to na szczeblu lokalnym. Chicago uważane jest powszechnie za „drugie po Warszawie polskie miasto" w świecie. W hrabstwie Cook, w którego granicach leży Chicago, mieszka jakieś 700 tys. naszych rodaków, ale tutejsi Polacy nie mają swojego przedstawiciela ani w Kongresie USA, ani w Kongresie stanowym, ani bodaj w 50-osobowej radzie miasta.
Podobne zjawisko rzuca się w oczy w stolicy. Można by wprawdzie z mikroskopem w ręku szukać polskiej krwi w żyłach obecnego sekretarza obrony Chucka Hagela, odwoływać się do korzeni senator Barbary Mikulski czy brać za dobrą monetę coraz rzadziej padające deklaracje wiceprezydenta Joe Bidena, że tak naprawdę powinno się na niego wołać „Bajdenski", ze względu na zażyłość z Polakami. Prawda jest jednak dość brutalna: w waszyngtońskich kuluarach mało kto się liczy z Polonią. Przykład? W lutym br. z okazji tzw. dnia etnicznego 30-osobowa delegacja Polonusów wzięła udział w spotkaniu z szefem personelu Białego Domu. Sprawę wiz zbyto, w drugiej części spotkania zaś uraczono polską delegację wystąpieniami specjalistów od północnej Europy i Rosji. Przedstawiciele Białego Domu wydawali się nieprzygotowani do spotkania: jedna z urzędniczek na pytanie „Czy usłyszymy coś o Polsce?" roześmiała się z zakłopotaniem, po czym odpowiedziała: „O Polsce nie mam nic w notatkach".
Cały tekst w najnowszym Plusie Minusie
Tu w sobotę można kupić elektroniczne wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem