Czytamy o ubarwieniu odwłoków i rodzajach sieci, nader wiele dowiadujemy się o, jak ujmuje to autor, „protokołach alkowianych" poszczególnych gatunków, nie ma w tym jednak nic z puszczania oka do znudzonych słuchaczy, których rozbawić może już tylko wzmianka o seksie, bodaj i praktykowanym przy użyciu nogogłaszczków. To po prostu referowanie faktów fundamentalnych, Eliotowskiej triady „birth, copulation and death". Stąd opisy gniazd i kokonów rozmaitego kształtu, zachowań matek, najczęściej dokonujących żywota w trakcie opieki nad wykluwającym się potomstwem, i losu schnących w samotności samców: ot, pajęcze życie.
Mikroskop i nawłoć
Zapiski Roberta Pucka nie są jednak w żadnym razie próbą „popularyzacji dzisiejszych dokonań nauki", przepisywaniem bez przypisów ustaleń z kwartalników arachnologicznych. Książkę o polskich pająkach pisał humanista, dla którego najwyższym autorytetem w dziedzinie opisania świata natury pozostaje Arystoteles i który lubi wtrącić wzmiankę o tym, że „kwestia wytwarzania pajęczej nici zaprzątała już najznakomitsze umysły starożytności". Pucek pisze o ośmionogich twórcach pajęczyn bądź zdając sprawę z własnych obserwacji, bądź przywołując przyrodników i badaczy najchętniej XVII-wiecznych: niesłusznie odsądzonego przez Herberta od czci i wiary Swammerdama, doskonalącego mikroskopy Leeuwenhoeka czy doktora Martina Listera, autora „Tractatus de araneis" z 1678 roku.
Najdalej idące ustępstwo na rzecz nowoczesności czyni dla XIX-wiecznego uczonego Jeana-Henriego Fabre'a, a i to przede wszystkim ze względu na fakt, że jego opisy są świetne literacko, po trosze może i ze względu na niebanalne metody badawcze Francuza. Skąd bowiem wiemy o kształcie sieci łownych lejkowca labiryntowego? Oto „w lipcowe poranki Fabre w towarzystwie miejscowych dzieci, obdarowanych na zachętę pomarańczami, wyruszał z Sérigan-du-Combat i zasłuchany w śpiew drozdów błąkał się po okolicznych polach w poszukiwaniu pajęczych sieci. Brzemienne »łzami nocy« pajęczyny lejkowców, oświetlone przez pierwsze promienie wznoszącego się słońca, sprawiały wrażenie żarzących się kandelabrów, co wywoływało zachwyt całej wędrującej gromadki".
Tak nie piszą współcześni przyrodnicy z Zakładu Badania Bezkręgowców. Ba, tak pisać im nie wolno. Z pewnością nie zdarza im się przywoływać rozważań talmudystów o tajemnej sztuce gematrii, listów herezjarchy Pelagiusza czy Upaniszad. Nie piszą o „małych swastykach słońca", o morelowopomarańczowym księżycu ani o nawłoci i nie uprawiają haiku, obserwując wyniosłą samotność martwego motyla, „której jedynymi świadkami były do tej pory ledwie dwa nasionka dmuchawca uwięzione obok w białym labiryncie".
Filozofia w ambarze
Samozwańczy arachnolog doskonale wie, że swoje pisanie praktykuje całkowicie wbrew obowiązującym formułom, ale nie przejmuje się tym. Spekuluje nad losem szkutnika, który opuścił swoją sieć „dającą złudzenie bukszprytu", opisując niezwykłą symetrię kolistych sieci łownych. Wylicza uwięzione w nich nie tyle muchy i jętki, co „algorytmy oparte na ciągach Fibonacciego, tajemnicze liczby Eulera oraz inne nieuchwytne, ale kabalistyczne znaki, które uparcie tkwią w piwnicach Stworzenia" i z żartobliwą powagą zasyła podziękowania pani profesor z Katedry Bioróżnorodności i Taksonomii Ewolucyjnej UW, która „zechciała pochylić się nad warstwą arachnologiczną i ją skorygować, odżegnując się jednocześnie od »herezji, jakie autor wypisywał na temat ewolucji«".
Bo też rzeczywiście wśród wielu odwołań do wielkich przyrodników próżno by u pana Roberta szukać wzmianki o Darwinie, który zburzył wizję porządku świata, będącego czymś więcej niż kopulacją i pożeraniem. Owszem, słychać rozpacz, pokrewną gombrowiczowskiej trwodze na widok pamiętnej plaży, pełnej schnących w słońcu krabów. Autorowi zdarza się szukać przeciwko niej odsieczy u zapomnianego niemal XVII-wiecznego zakonnika i filozofa Nicolasa Malebranche'a. Z nader dyskretnych wzmianek wolno zaś chyba przypuszczać, że pociechy przeciw „grozie i gnozie świata" szuka u tego, któremu swoje ziemskie życie ofiarował Malebranche.