W tamtych latach w oficjalnej ocenie warszawskiego zrywu zwracano uwagę przede wszystkim na tragiczny bilans strat i szaleństwo przywódców Armii Krajowej, którzy nie podjęli współpracy z Polską lubelską. Wszak – powiadano – tuż przed wybuchem Rosjanie byli już obecni na terenach etnicznej Polski, powołano do życia PKWN i realizm wymagał współpracy z komunistami. Nie dostrzegali tego Okulicki i inni przywódcy Armii Krajowej, którzy trzymając się fałszywych sojuszów, doprowadzili do tragedii. Informacje o podburzaniu do powstania ludności miasta przez Sowietów z całą surowością cenzurowano. Podobnie zresztą jak bez odpowiedzi zostawały pytania, dlaczego Armia Czerwona po osiągnięciu linii Wisły nie wsparła powstania, a oddziały Berlinga działały z błędami i nieskutecznie.
Ten ostatni temat był zresztą wyjątkowo niewygodny, bo jedynym logicznym wyjaśnieniem mogło być odwołanie się do pragmatyzmu Stalina, któremu nie zależało na wsparciu armii lojalnej wobec Londynu. Tak więc w moim pełnym historii domu o prymat walczyła interpretacja lojalistyczna wobec PRL z jakimiś odłamami patriotycznej. Tą ostatnią wszczepił mi do głowy dziadek ze strony matki, były urzędnik sanacyjny, żołnierz września i uczestnik konspiracji. W najcichszym zakątku swojego zabrzańskiego ogrodu, ściszając głos w obawie przed sąsiadami, opowiedział mi przed laty o tragedii Warszawy, śmierci tysięcy dzielnych młodych ludzi i zbrodniczym braku wsparcia ze strony Rosjan. Ale była w domu moich rodziców jeszcze jedna opowieść. Najbardziej może wstrząsająca z legend mojego dzieciństwa.
Oto pewien przyjaciel mojego ojca, urodzony i wychowany na Żoliborzu, przetrwał bombardowania i ostrzał dzielnicy w podziemiach czynszowego domu, w którym mieszkał z rodzicami. Kiedy Niemcy zdobyli jego kwartał mieszkalny, zebrali cywilną ludność kilku kamienic na podwórku jednej z nich i wszystkich rozstrzelali. Ofiarami byli zresztą głównie kobiety, dzieci, starcy i ranni, bo wszyscy zdolni do noszenia broni walczyli w powstaniu.
M. był nie tylko świadkiem tego pogromu, ale również jego ofiarą. I on stał przed lufami, i do niego strzelano. Szczęśliwym trafem kule spowodowały tylko powierzchowne obrażenia, ale padł jak wszyscy pod zwałami ciał, między którymi były zwłoki jego ojca, matki i rodzeństwa. Oprzytomniał dopiero nocą i zlany krwią wydostał się na powierzchnię. Potem była gehenna tułaczki po wypalonym mieście, ukrywania się przed Niemcami, walki o kawałek chleba i świeżą wodę do picia. Nie wiem, jak przetrwał.
Do dziś zresztą, mimo przeczytania dziesiątek książek o podobnych przypadkach, ciężko mi sobie wyobrazić dzieje tego dwunastoletniego chłopca, powstańczej sieroty, który przebywa kolejne kręgi piekieł i dożywa końca Armagedonu, który sprawili Warszawie Niemcy. Nieco łatwiejsza jest próba wyobrażenia sobie, jak trafia w końcu w jakieś bezpieczne ręce w wiosce koło Kampinosu, by przeżyć zimę i doczekać końca okupacji. Jakież mogło być to ludzkie życie po wojnie? Jak można było sobie dać radę z takim obciążeniem? Do dziś ta wizja obezwładnia, stawia pod znakiem zapytania wszystkie wartości, ale też jest niebywale mocnym świadectwem ludzkiej siły życia, woli przetrwania. A może nawet czegoś więcej, świadectwem ozdrowieńczego działania Opatrzności? Nie wiem. To dzisiejsza perspektywa, ale jak silne musiała wywoływać emocje, kiedy słuchałem tej historii jako dziecko! Nic dziwnego, że do dziś, przy każdym wspomnieniu powstania, przed oczami staje mi M., mój rówieśnik, choć dziś ma pewnie ponad 80 lat. Nigdy nie odważyłem się go zapytać o tamte czasy. Bałem się, że przełamię w ten sposób niewidoczną zasłonę bólu, że go zranię. Zawsze w tej sprawie było między nami milczenie i pewnie tak już zostanie. Nic tego nie zmieni.
Ale czasy szczęśliwie się zmieniły. Prawda o Powstaniu Warszawskim została po stokroć opowiedziana. Ludzie wychylili głowy, wrócili do zakazanych wspomnień, odważyli się wykrzyczeć prawdę. Przed miejscami pamięci na ulicach Warszawy zapłonęły świece i pojawiły się kwiaty. Na grobach bohaterów zrewoltowanej stolicy nie gasną znicze i wszyscy, niezależnie od tego, jaka wizja powstania jest im bliska, zatrzymują się pierwszego dnia sierpnia o piątej po południu, w dokładną rocznicę „godziny zero", by chwilę pomilczeć, a niekiedy nawet uronić łzę. Czy to świadczy o naszym banalnym sentymentalizmie? Chorobie historycyzmu, która nęka jak alkoholizm wszystkich urodzonych nad Wisłą? Wcale nie. Wciąż jesteśmy krytyczni. Ocena powstania wciąż dzieli. Dla jednych to romantyczny zryw bez większego sensu spowodowany rojeniem o wolności. Dla innych tylko błąd polityczny, który kosztował życie setek tysięcy ludzi. Jeszcze inni widzą w powstaniu mit założycielski wolnej Polski, dzięki któremu przetrwaliśmy jako wspólnota wartości i języka. Są i inne poglądy, ale nie miejsce tu, by je relacjonować.