Oczy ściganego zwierzęcia - rozmowa Mazurka ze Stellą Zylbersztajn

Roz­mo­wa Ma­zur­ka | STELLA ZYLBERSZTAJN ?chrześcijanka z Izraela.

Publikacja: 12.09.2014 04:35

To brzmi szokująco.

Stella Zylbersztajn:

Że zostałam antysemitką w getcie?



Powiedziałbym, że to zgrywa, ale pani, 89-letnia ocalona z Holokaustu...



Widziałam getto w Warszawie, zapłaciłam i przeprowadzili mnie tam. To było straszne przeżycie. Ci ludzie mnie odpychali od siebie. Ja się czułam Polką, nie byłam taka jak oni!



W końcu sama trafiła pani do getta, w Łosicach.



Żydzi w getcie byli okropni. Dla mnie to nie byli ludzie, to nie było życie, to była wegetacja.



To znaczy?



Dopiero niedawno zrozumiałam swoje ówczesne emocje. Otóż syjoniści idealiści wyjechali z Polski jeszcze w 1938 roku, komuniści idealiści uciekli do Rosjan, na miejscu zostali ludzie mali, ograniczeni, a w każdym razie tak ich wtedy oceniałam. Wystarczało im, że mogą przewegetować z dnia na dzień. Co to było za życie?!



Pani, nastolatka, chciała więcej?



Ja byłam stuprocentową Polką i chciałam o Polskę walczyć, a nie siedzieć w getcie!

Wróćmy do 1939 roku. Wybucha wojna, pani ma 14 lat. Pierwsze uczucie to strach?

Pierwsza była nienawiść, ze wszystkich sił nienawidziłyśmy Niemców. Usłyszałam, że w Warszawie polskie dziewczyny zapraszają żołnierzy do bramy, a gdy ci skuszeni idą, one przecinają im żyły żyletką. Marzyłam, by zrobić to samo!

O matko...

Nie wiem, czy byłabym do czegoś takiego zdolna, ale razem z moją najlepszą przyjaciółką – Żydówką z tej samej szkoły – snułyśmy takie plany. Jeszcze wcześniej, we wrześniu, słyszałyśmy, że broni się Modlin, więc chciałyśmy uciec z domu i jechać do Modlina, by tam pomagać.

Skąd te nastroje? Urodziła się pani w domu żydowskim.

Miałam kilka lat, bawiłam się na podwórku, gdy ktoś spytał mnie, czy jestem Żydówką. Powiedziałam, że nie wiem, ja jestem lokatorką Helmana, tak się nazywał nasz gospodarz. U nas w domu nie mówiło się po żydowsku, w ogóle nie znałam jidysz, chodziłam w Łodzi do szkoły im. Orzeszkowej – polskiej szkoły dla żydowskich dzieci.

Rodzice nie byli religijni?

Nie byli, choć mój dziadek, ojciec mamy, był chasydem, a babcia mężną kobietą rodem z Biblii. Jednak mama uciekła z domu do wujka, kiedy miała dziesięć lat, mieszkała z nimi i pomagała trochę w sklepie. Z kolei mój ojciec był socjalistą, nawet komunizował. Kiedy przed wojną narastała fala antysemityzmu, chciał jechać do Rosji, do Birobidżanu.

...Stolicy obwodu żydowskiego na Dalekim Wschodzie.

Wierzył, że tam będzie równość i wolność. Ja zauważyłam w propagandowych zeszytach, że rząd radziecki był bardzo zadowolony, widząc w Birobidżanie żydowskich rolników wierzących w Stalina i hodujących świnie... (śmiech)

Rodzice niereligijni...

...Do tego stopnia, że temat wiary w ogóle się w domu nie pojawiał. Ja się czułam Polką. Kiedy mówię o Łodzi, zawsze mówię „u nas", bo myśmy się wszyscy w Polsce czuli u siebie. Znajoma Żydówka z Białegostoku trafiła na Syberię i chcieli jej tam dać paszport i obywatelstwo. A ona, 14-latka, mówi: „Nie, ja jestem Polką". „Jaką Polką, przecież twój ojciec w szabat świeczkę zapala". „To nic, ja jestem Polką". „Jaka z ciebie Polka, skoro ojciec żydowskie święta obchodzi?". „Bo ja jestem Polką wyznania mojżeszowego".

Pani czuła się tak samo?

Ja nawet nie byłam wyznania mojżeszowego.

Ale bądźmy szczerzy, Polacy przed wojną często dawali znać, kto tu jest naprawdę u siebie. To na panią jakiś chłopak krzyknął w Łodzi „parszywa Żydówka!".

Tak było, ale nie traktowałam tego jako głosu Polaków. Ja byłam tak samo Polką jak on i tylko mnie zdenerwował.

A dziś? Dziś kim pani jest?

Dziś jestem Żydówką z Polski. Tak bym o sobie powiedziała.

Wróćmy do 1939 roku. Łódź wcielono do Rzeszy, a pani szybko została tylko z mamą.

Na początku okupacji Niemcy złapali ojca do jakichś prac fizycznych. Wrócił wściekły i powiedział, że albo oni tu zostaną, albo on. W listopadzie spakował się i uciekł do Lwowa przez zieloną granicę, gdzie był oddział jego firmy, czyli polskiego Lloyda.

Dlaczego nie pojechaliście razem?

Miał się tam urządzić i ściągnąć nas przez zieloną granicę. Pojechałyśmy do Sarnaków nad Bugiem i w styczniu 1940 roku próbowałyśmy się przedostać na drugi brzeg, ale bez skutku. Ojciec był rozżalony, ale ja się po cichu cieszyłam, nie chciałam do Rosji. Dla mnie opuszczenie Polski to było rozdarcie, tu każdy krzak był mój.

Z ojcem straciliście kontakt.

10 czerwca 1941 roku dostaliśmy od niego dużą, 10-kilogramową paczkę, a 12 dni później zaczęła się wojna niemiecko-radziecka. I od tego czasu nie wiemy o nim nic.

Szukała go pani po wojnie?

Próbowałam przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, znajomych, którzy byli w Rosji. Po 1970 roku do Izraela trafiła cała fala Żydów stamtąd, rozpytywałam ich, ale nikt nie słyszał, nie było jak się dowiedzieć. Najprawdopodobniej ojciec jako uczciwy komunista poszedł w pierwszej linii na front, znał niemiecki, więc go wzięli jako tłumacza. A wtedy ginęły masy...

A matka?

Miała prorocze sny, w których widziała go wychudzonego w żołnierskim mundurze. A sama ukrywała się tu siedem miesięcy.

I wtedy wydał ją Polak.

(cisza) ...Wiedziałam, że ona nie przeżyje.

Bo?

Miała słabe nerwy i niearyjski wygląd. Już ja wyglądałam lepiej, zresztą tam na Podlasiu były takie ciemne typy, więc nie rzucałam się w oczy. Utleniałam co jakiś czas włosy, ale to nie pomagało. Zresztą, to nie wygląd był najważniejszy.

A co?

Oczy ściganego zwierzęcia – one demaskowały każdego. Po moim chrzcie siedziałam między nieszporami a sumą u jakiejś wieśniaczki koło kościoła i weszła sąsiadka, która od razu rozpoznała, że jestem Żydówką, po oczach.

Bała się pani?

Zupełnie się nie bałam, byłam bardzo spokojna, ale ona od razu mnie poznała właśnie po spojrzeniu. Nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Wróćmy do zimy 1940 roku. Nie udało się wam dostać do ojca.

Do Łodzi nie było po co wracać, zatrzymałyśmy się u wujka w Łosicach. Tam mieszkałyśmy, zarabiałyśmy na utrzymanie. Potem trafiłyśmy do łosickiego getta, które w sierpniu 1942 roku zlikwidowano. My z matką uciekłyśmy.

Tak jak matkę wydał Polak, tak panią Polacy uratowali.

Było ich zresztą bardzo wielu, ukrywałam się na Podlasiu w wielu chłopskich rodzinach.

Zadbała pani o to, by ich upamiętniono.

Zgłosiłam ich do Yad Vashem, co spotkało się z dość gniewną reakcją urzędnika zniecierpliwionego, że ciągle dopisuję kolejne nazwiska Polaków. Spytał mnie w liście, jakie motywy mną kierują.

A jakie kierowały?

Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak funkcjonuje Yad Vashem, i wydawało mi się, że kiedy podam nazwisko rodziny, to wszyscy zostaną wpisani na listę pomagających, a tak nie było. Trzeba było wymieniać każdego z osobna. Więc jak zaczęłam pisać oddzielnie, to się zdenerwowali, czemu ich tylu wymyślam.

Pani rzeczywiście tułała się po Podlasiu.

Nigdzie nie zostawałam bardzo długo, kilka dni, tygodni, góra dwa miesiące. Jak ludzie dookoła zaczynali za dużo gadać, to miejsce było spalone i trzeba było uciekać, żeby nie narażać gospodarzy i siebie.

To musiało być niewyobrażalnie trudne.

Pomagało mi to, że ja kochałam wieś, kochałam tych ludzi. Wszędzie, gdzie mnie przyjęli, było mi dobrze, robiłam, co było trzeba: latem pomagałam w ogrodzie, w polu, przy żniwach, a zimą robiłam na drutach, pomagałam przy dzieciach... To było życie w tamtych czasach. Wierzyłam, że wojna się skończy, robiłam nawet plany.

Nie chciała pani wyjechać do Palestyny?

Nie, ja chciałam osuszać Polesie, ale po wojnie większość Polesia zabrano Polsce, więc nie było co osuszać.

Ukrywając się u chłopów, uczyła pani czytać polskie dzieci, a jedyną książką w domu był katechizm.

I było tam zdanie, że Bóg stworzył człowieka, by on go poznał, pokochał i mu służył. Wtedy naprawdę płakałam z zazdrości, że takie małe dzieci wiedzą, po co żyją, a ja tyle lat żyję i nie mogłam do tego dojść.

To było takie przeżycie?

Wy, ludzie ochrzczeni od dziecka, nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak trudno samemu znaleźć Boga.

Skąd w pani, wychowanej w niereligijnym domu, tak silne pragnienie Boga?

To się wzięło z pragnienia miłości. Będąc dziewczynką, miałam pretensje do mamy, że nie mam małego rodzeństwa, które mogłabym kochać. Kiedyś widziałam z okna pięknego chłopca i pomyślałam, że mogłabym go pokochać, ale od razu poczułam, że on na pewno zginie. A moja miłość musiała być trwalsza. Wtedy zrozumiałam, że da mi ją tylko Bóg.

Dlaczego nie szukała go pani w judaizmie?

Nie mogłam go szukać u Żydów, bo ich sposób życia nie zgadzał się z tym, w co wierzyli. Tam było oczywiste, że można komuś nie oddać reszty, oszukać w interesach i wszystko było w porządku.

Ale przecież takich katolików też jest mnóstwo!

Ja naprawdę takich nie znałam. Po śmierci matki, jesienią 1943 roku trafiłam do państwa Piechowiczów. On, jak mnie zobaczył, bardzo się przestraszył, ale żona powiedziała tylko: „A gdyby to było nasze dziecko?".

Jak podjęła pani decyzję o chrzcie?

Wiosną 1944 roku chodziłam na rekolekcje wielkopostne. Z początku z ciekawości, ale akurat ksiądz mówił o miłości rodziców do dzieci, bardzo się wzruszyłam, płakałam. Na koniec była modlitwa za tych, którzy chcą wierzyć, ale nie mogą. I wtedy cały kościół prostych chłopów runął na kolana i zaczął się żarliwie modlić. Ja wiedziałam, że oni się modlą za mnie! To było niesamowite uczucie.

Wyszłam z kościoła, ale wróciłam, poszłam do księdza i mówię: „Proszę o chrzest". A on mnie spytał, czy wiem, co to Trójca Święta? To mówię mu, że to jak woda: ta sama, ale pod trzema postaciami.

Skąd znała pani takie porównania?

Znikąd, sama wymyśliłam na poczekaniu. Ksiądz zgodził się mnie uczyć, wyłożył mi historię zbawienia, dał do czytania „Dzieje duszy" św. Teresy i w maju, w wigilię Zielonych Świątek, przyjęłam chrzest. Do dziś co roku odnawiam tego dnia szczególnie swe przyrzeczenia chrztu, a potem przez tydzień chodzę na biało.

Od razu przyjęła pani komunię?

Ksiądz spytał, czy jestem gotowa, potwierdziłam, a on zaczął: „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu...". Jak to, przecież ja jeszcze nie zdążyłam zgrzeszyć? (śmiech)

To był koniec maja, a w lipcu wkroczyli Rosjanie.

Położyłam się spać w stodole na sianie, a rano budzę się, a koło mnie śpią czerwonoarmiści. I nic mi się nie stało. Czasem mnie pytają, jak to możliwe, że po tym wszystkim tak długo żyję i tak dobrze się trzymam, to mówię, że Pan Bóg ma żydowską głowę, więc skoro to jego interes, to niech o mnie dba... (śmiech).

Wróciła pani do Łodzi.

Zrobiłam dwa lata szkoły w rok, maturę i poszłam na uniwersytet na historię. Nie skończyłam studiów, bo cały czas chciałam wstąpić do Karmelu, przyjęły mnie siostry w Poznaniu. Było pysznie!

Pysznie?

Było nas 11 młodych, więc na rekreacji cały klasztor huczał ze śmiechu. Odwiedziłam ich teraz po drodze do Berlina, była tylko jedna siostra, która mnie jeszcze pamiętała, młodsza ode mnie. Ale nie chciałabym już wracać do Poznania.

Dlaczego?

Niemcy zabrali klasztor, więc kiedy wstępowałam, miałyśmy tylko małe zawilgocone pokoiki na poddaszu. To było prawdziwe ubóstwo i święte życie. A teraz wszystko takie eleganckie, artystyczne, wysmakowane...

Zbyt ładnie dla pani?

Ja mam ciągle przed oczami tych ludzi umierających z głodu przed wejściem do kawiarni. Dla mnie Zagłada się nie skończyła, bo ludzie wciąż giną. Każda matka, której dziecko umiera, jest jak matka z warszawskiego getta, które widziałam. Tyle mi się udało w każdym klasztorze, w którym byłam, że ogołociłam zakrystię.

To znaczy?

My nie potrzebujemy niczego więcej niż jeden kielich na co dzień i drugi od święta, resztę można posłać misjonarzom. Siostry dały się przekonać. Teraz byłoby mi pewnie jeszcze łatwiej: dzięki Bogu, że mamy papieża Franciszka!

Wróćmy do Karmelu. Przywdziała pani habit 22 sierpnia 1948 roku, w szóstą rocznicę likwidacji getta w Łosicach.

I byłam w zakonie prawie ćwierć wieku, 24 lata. W 1969 roku wyjechałam do Izraela. Najpierw byłam w klasztorze w Betlejem, potem w Hajfie.

I jak zwykle spierała się pani z przełożonymi.

W Hajfie chciałam się uczyć hebrajskiego, to mi zabroniły. Pytałam, czemu śpiewamy psalmy po łacinie, skoro król Dawid śpiewał po hebrajsku, pytałam, dlaczego on mógł tańczyć przed ołtarzem, a ja nie mogę w klasztorze w szkaplerzu, na Boże Narodzenie... (śmiech). Grałam im na nerwach i po roku miały mnie dość, ale to były kochane siostry, naprawdę.

Pani też miała ich dość?

Absolutnie nie! Mnie tam było bardzo dobrze, ja kocham Karmel i mogłabym w nim być do końca życia. Zresztą z tą intencją wyjechałam, by założyć hebrajski Karmel.

A jednak pani wystąpiła.

Starałam się bardzo, by zawsze pierwsza była wola Boża, nie moja. I wtedy, w Hajfie, okazało się, że o. Daniel Rufeisen potrzebuje pomocy.

Przypomnijmy, kim był o. Rufeisen.

Urodził się w Polsce jako Oswald Rufeisen, Żyd, był trzy lata starszy ode mnie. W młodości był syjonistą, wojnę przeżył, ukrywając się u zakonnic...

I pomógł setkom Żydów w Mirze na Białorusi, gdzie udawał współpracownika Niemców.

Po wyzwoleniu wstąpił do Karmelu i jeszcze w latach 50. wyjechał do Izraela. Władze odmówiły mu obywatelstwa, dostał je w końcu w wyniku naturalizacji. Od połowy lat 60. prowadził w Hajfie parafię, w której były same Polki i Rosjanki zamężne z Żydami.

Kto jest dziś w waszej wspólnocie?

W całym kraju to kilkaset osób. Niektórzy przychodzą do nas od mesjanistów. To Żydzi, którzy wierzą w Jezusa, ale nie przestają być Żydami. Uznają Chrystusa za Mesjasza, ale nie stają się częścią Kościoła, nie uznają papieża. Mają różne odłamy, bliższe lub dalsze od chrześcijaństwa, jest ich podobno ok. 15 tysięcy.

Nie nawracacie Żydów.

Nie, kiedy chodzę do synagogi, widzę, że oni naprawdę wierzą, im jest dobrze, nie mają potrzeby zmieniania czegokolwiek. Mam wrażenie, że dawniej ludzie czegoś szukali, a teraz? Gdy ma się zbyt wygodne życie, to się nie szuka.

Ale czasami jednak dokonują konwersji.

Mamy nawet swoje powołania: młody chłopak, który najpierw poszedł na medycynę, przeniósł się na pielęgniarstwo, ponieważ chciał mieć większy kontakt z chorymi. Cztery lata temu przyjął chrzest, a teraz przygotowuje się do wstąpienia do zakonu.

Dokąd się wybiera?

Najpierw myślał o Karmelu, ale postanowił, że pójdzie do franciszkanów. Ku mojemu żalowi... (śmiech)

Jak pani dziś postrzega Polskę?

Spędziłam w niej większość życia, ale jestem już bardzo wrośnięta w Izrael. Przyjeżdżam raz na dwa, trzy lata, bo mam tu wielu przyjaciół, których lubię odwiedzać. Kiedy przyjechałam do Polski po raz pierwszy od wyjazdu, po 20 latach, spędziłam tu miesiąc i powiedziałam na lotnisku, że to był najszczęśliwszy miesiąc mojego życia.

Nie ma pani najmniejszego akcentu.

Bo ja jestem z Łodzi, a łodzianie nie mają akcentu...

Co pani zostało z Polski?

Polska Wigilia, zupełnie niezwykła, bo nigdzie takiej nie ma. Francuskie siostry tu, w klasztorze, zupełnie nie rozumiały, o czym mówię. Dla nich tu, w Karmelu, to był zwyczajny dzień postu – herbata, biszkopty i tyle.

No tak, dla Polaka to jednak masakra.

Zawsze sobie przywożę z Polski grzyby na Wigilię.

Proszę tylko uważać z korzeniami chrzanu, bo psy na lotnisku od nich wariują i będą panią podejrzewać o przemyt narkotyków.

Nie, nie, ja już wiem, że polski chrzan się tam nie przyjmie. To sprawdzone, próbowałam, trzeba kupować w słoiczkach. Na szczęście można dostać.

Nie myślała pani o założeniu rodziny?

Przecież moja rodzina jest tak liczna... Dzieci potrzebują matki w domu, pełnej uwagi, a ja się do tego nie nadaję.

Do siedzenia w domu?

W domu mogę siedzieć, ale ten dom może być zawsze pełen wszystkich, którzy tego potrzebują, nie może być zamknięty tylko do moich dzieci. Zawsze mam jakichś ludzi, którym trzeba pomóc, czas mam zajęty.

— rozmawiał Robert Mazurek

To brzmi szokująco.

Stella Zylbersztajn:

Że zostałam antysemitką w getcie?

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą