Klucz do Józefa Becka

Krytycy ostatniego szefa dyplomacji Drugiej Rzeczypospolitej najchętniej ustawiliby go w roli mopsika szczekającego na słonia. I jako kontrapunkt wskazują politykę brytyjską, co jest nieporozumieniem.

Publikacja: 12.09.2014 02:19

Red

Ambasador polski w Londynie Edward Raczyński wspominał, jak niedługo po pierwszej wojnie światowej Józef Piłsudski wysyłał Józefa Becka w pewnej misji do Francji.

– Komendancie, ja przecież sprawy tej wcale nie znam! – tłumaczył się Beck.

– Dlatego właśnie ciebie wybrałem.

Raczyński komentował, że paradoksalnie świadczyło to na korzyść Becka – przynajmniej wiedział, że nie wie. Krytycy Becka chcieliby rozciągnąć jego ignorancję na drugą połowę lat 30., choć prowadząc swoje publicystyczne boje okiem nieuzbrojonym w źródła, zapewne nawet tej anegdoty nie znają. Tymczasem nie zdają sobie sprawy, że minister spraw zagranicznych w istocie konsekwentnie kroczył drogą utorowaną przez Marszałka, który chciał – jak pisał Michał Łubieński, dyrektor gabinetu MSZ – aby „niepodległość była równocześnie całkowitą niezależnością".

Honor nie był pretekstem

Adam Jerzy Czartoryski nie miał wątpliwości, że pojęcie honoru jest czymś wymiernym w polityce zagranicznej i jeżeli państwo „nie reaguje choćby na najmniejsze urazy, upada we własnym mniemaniu i w oczach drugich, i traci połowę swoich rzeczywistych sił, tracąc dobrą opinię".

Internowany w Rumunii Beck odsłaniał przed Władysławem Pobóg-Malinowskim kulisy przygotowywania swojego słynnego przemówienia z 5 maja 1939 roku: „myślałem o Komendancie, który nieraz powtarzał: »gdy człowiek ma przed sobą kilka dróg, gdy męczy się i waha, i nie wie, którą wybrać – niech wybiera drogę honoru, ta zawsze będzie właściwsza«". A kroczenie tą drogą było dla Piłsudskiego świętością. Polemizując w „Poprawkach historycznych" z Ignacym Daszyńskim, podkreślał, że nie zwykł nigdy łamać słowa honoru. Zresztą była to wartość silnie zakorzeniona wśród elit politycznych Drugiej Rzeczypospolitej – niezależnie od zabarwienia politycznego. Beck wiedział, co mówi, i wiedział, do kogo mówi. Ale nie była to jedyna inspiracja.

Niektórzy publicyści, czyniąc podjazdy pod polską politykę zagraniczną lat 30., posługują się kontrapunktem brytyjskim. Na tle pragmatycznej, cynicznej i zorientowanej na własny interes polityki Zjednoczonego Królestwa Polska miała powodować się abstrakcyjnymi, romantycznymi pobudkami, w których tyle było realizmu, ile trucizny w zapałce. Jednak jeden z wyrazicieli polityki „zdradzieckiego Albionu", David Lloyd George, w czasie drugiego kryzysu marokańskiego mówił, że jeśli koszt zachowania pokoju dla Wielkiej Brytanii stanowiłoby utracenie jej zdobytej przez lata pozycji, „to mówię to z całym naciskiem – pokój za taką cenę byłby upokorzeniem dla tak wielkiego kraju jak nasz".

Posłowie polscy usłyszeli 5 maja 1939 roku z mównicy sejmowej: „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor". Sapienti sat.

Nawet Winston Churchill, na którego powołuje się część publicystów, nie był wcale tak wielkim realistą, jakim chcieliby go oni widzieć. Edward Halifax zapisał w swoim pamiętniku interesującą scenę, która miała miejsce w czasie bitwy o Anglię. Churchill indagowany o okoliczności, w których zaleciłby królowi i rządowi ewakuację do Kanady, odparł, że taka sytuacja jest w ogóle nie do pomyślenia, gdyż każdy człowiek powinien umrzeć we własnej ojczyźnie. Dla siebie przewidział rolę bez reszty brawurową: „Jeśli Niemcy wkroczą do Londynu, wezmę rewolwer, wejdę do bunkra na Downing Street i będę strzelał, dopóki nie wyczerpie mi się amunicja, aż te dranie mnie zabiją".

Krytycy Becka najchętniej ustawialiby go w roli mopsika z bajki Iwana Kryłowa, który szczeka na słonia. Polityka prestiżu, jaka wraz z objęciem urzędu przez nowego ministra spraw zagranicznych na dobre zagościła na Wierzbowej, nigdy nie wynikała jednak ani z osobistych inklinacji Becka, ani z poczucia, że Polska stawia się w jednym rzędzie z mocarstwami europejskimi.

Jeśli zapomnimy, że Rzeczpospolita, która wyłoniła się z niebytu w wyniku pierwszej wojny światowej, była w jakimś stopniu dla mocarstw zachodnich państwem nowym, idącym w poprzek dotychczas czytelnego układu geopolitycznego, niewiele zrozumiemy z polityki Becka. Otóż zaznaczenie jej roli między Związkiem Radzieckim a Niemcami służyło podkreśleniu, że nie jest państwem sezonowym, skazanym na bycie klientem wielkich mocarstw, ale podmiotem stanowiącym funkcję stabilizującą w Europie Środkowo-Wschodniej. Wbrew kursującym w Europie pogłoskom o tajnej klauzuli dołączonej do ogłoszonej w 1934 roku polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy Polska prowadziła politykę neutralności między dwoma potencjalnie wrogimi potencjami.

Zdaje się, że w Londynie rozumiano to lepiej niż w Paryżu, a na pewno lepiej niż w Berlinie. Po jesiennej wizycie Becka w 1936 roku w stolicy Wielkiej Brytanii Arthur Neville Chamberlain, który za niespełna rok usiadł w fotelu premiera, w prywatnym liście dawał wyraz wierze, że Beck szczerze stara się uniknąć związania z Moskwą albo Berlinem, wypatrując w Londynie pomocy dla utrzymania polskiej niepodległości. Jakkolwiek po zajęciu Zaolzia stosunki polsko-brytyjskie uległy czasowemu zamrożeniu, to w marcu 1939 roku Chamberlain szukał oparcia w dążącej do pokoju Polsce, którą uznał za „klucz do sytuacji", w odróżnieniu od Związku Radzieckiego, który grał na sprowokowanie wojny. Swoją drogą każdy, kto przynajmniej pobieżnie przestudiował brytyjskie dokumenty dyplomatyczne z tego okresu, doskonale wie, że założeniem polityki Chamberlaina nigdy nie było skierowanie ataku Rzeszy na Rzeczpospolitą, a tym samym oczyszczenie pola dla konfliktu niemiecko-radzieckiego. Celem polityki brytyjskiej było utrzymanie pokoju – nie za wszelką cenę, ale na pewno też nie za cenę niepodległości Polski.

Piłsudski, a za nim Beck widzieli geopolityczną pozycję Polski bardzo jasno. Nie miała być ani wielkim mocarstwem, ani klientem przedmiotowo traktowanym przez najważniejszych graczy europejskich, ale państwem samostanowiącym, a jednocześnie państwem aspirującym do roli lidera w Europie Środkowo-Wschodniej. Dość wspomnieć, że Beck, pozostając w dużej rezerwie wobec programu przyznania Rzeczypospolitej pozaterytorialnych posiadłości, uważał, że „nasze kolonie zaczynają się koło Rembertowa".

Status Polski nie znaczył dla Becka nic więcej poza tym, co sformułował w instrukcji dla posła polskiego w Kownie: „stanowisko Polski jako Mocarstwa (nie trzeba tego określenia rozumieć w znaczeniu tzw. Wielkiego Mocarstwa, ale w znaczeniu państwa posiadającego niezależną politykę i posiadającego decydujący udział w kształtowaniu się losu swego regionu) będzie rozgrywać się w rejonie nad Bałtykiem".

Lekcja Herberta i Litwa

Otwieramy „Barbarzyńcę w ogrodzie" Zbigniewa Herberta i czytamy: „Historia zewnętrzna każdego państwa (...) jest daleko bardziej zrozumiała i logiczna niż historia wewnętrzna".

Szukanie związków między polityką zagraniczną a wewnętrzną jest zajęciem słusznym, choć ryzykownym, przypominającym stąpanie po bardzo cienkiej linie. W marcu 1938 roku londyński „Times" interpretował polskie ultimatum wobec Litwy w duchu rozgrywki obliczonej na wygranie opinii publicznej. Teza ta, mówiąca o prowadzeniu polskiej polityki zagranicznej pomyślanej na korzyści wewnętrzne, wraca dzisiaj jak bumerang za sprawą ostatniej książki Rafała Ziemkiewicza „Jakie piękne samobójstwo", choć podstawy dla niej są wątłe.

Dzień przed wkroczeniem Niemców do Austrii, 11 marca 1938 roku, na granicy polsko-litewskiej śmiertelnie raniony został strzelec Stanisław Serafin. Polskie władze postanowiły zdyskontować ten incydent politycznie.

Beck wrócił do Warszawy z wizyty we Włoszech 16 marca przed południem. O godzinie 17 rozpoczęła się na Zamku Królewskim narada z prezydentem i generalnym inspektorem Sił Zbrojnych, podczas której minister przedstawił swój plan działania wobec Litwy. Zaznaczył, że wobec naruszenia porządku w Europie Wschodniej stanowisko litewskie sprzeciwiające się utrzymywaniu z Polską stosunków dyplomatycznych jest bardzo niebezpieczne – całą sprawę należało więc traktować szczególnie poważnie. Po czym dodał: „Jeśli postawimy sprawę stanowczo wobec Litwinów, to ogólne naprężenie sytuacji europejskiej wzmacniać będzie nasz krok. Jeżeli żądania postawimy bardzo umiarkowane i nie naruszające interesów istotnych Litwy, to 1) będziemy mieli szansę przyjęcia naszych żądań, 2) szybko doprowadzimy do uspokojenia". W związku z tym Beck zaproponował, aby „nadać naszemu krokowi formę ultimatum", którą równoważyć będą minimalne żądania, a właściwie tylko jedno: nawiązanie stosunków dyplomatycznych.

Prasa od razu podchwyciła rządowy komunikat, podsycając nastroje antylitewskie. Sięgnijmy tylko po jeden tytuł endecki. 17 marca w „Warszawskim Dzienniku Narodowym" czytamy: „miejsce Litwy wraz z jej bytem państwowym jest w systemie politycznym polskim". Dzień później: „nie tylko Wilno i Wileńszczyzna – to jest kraj polski. Również i Kowno jest miastem do dziś prawie polskim". I dalej: „Dążyć należy (...) do uzyskania zgody Litwy na zawarcie z Polską traktatu przyjaźni oraz konwencji wojskowej. Litwa powinna udzielić polskiej flocie wojennej bazy na swym wybrzeżu, zawrzeć z Polską unię celną". Po doręczeniu ultimatum endecy „zarzucali Beckowi, że zatrzymał w pół drogi pomyślnie rozwijającą się akcję wobec Litwy".

Sytuacja międzynarodowa była nawet więcej niż sprzyjająca dla ostrej akcji na arenie międzynarodowej – o wiele bardziej niż w marcu 1939 roku, kiedy według Ziemkiewicza Beck dokonał rzekomo radykalnej wolty (w rzeczywistości była ona wpisana w założenia polskiej polityki, zdefiniowanej przez Piłsudskiego, a skoncentrowanej na uzyskaniu poparcia brytyjskiego).

Przed zapadnięciem decyzji o ultimatum Beck otrzymał zapewnienie od Stanisława Zabiełły, kierownika Referatu Sowieckiego w Wydziale Wschodnim MSZ, że Związek Sowiecki nie wystąpi w obronie Litwy. Hermann Göring w rozmowie z ambasadorem Lipskim dał jasno do zrozumienia, że w sprawach litewskich rząd polski ma wolną rękę; wyraził jedynie zainteresowanie Kłajpedą i prosił o „utrzymanie przyjacielskiego kontaktu", gdyby Polska „zmuszona była do dalej posuniętej akcji". Londyn mieszał się w polsko-litewski spór o wiele mniej niż Paryż – zależało mu przede wszystkim na jego pokojowym rozwiązaniu.

Część kręgów rządowych, jak wspominał Paweł Starzeński, osobisty sekretarz Becka: „pozostających być może pod wpływem opinii publicznej, wzburzonej zabiciem polskiego żołnierza, skłaniało się do stawiania licznych i daleko idących, szczegółowych żądań, między innymi uroczystego wyrzeczenia się przez Litwę pretensji do Wilna".

Zwyciężyła koncepcja Becka, która umiarkowanie w długofalowej polityce zagranicznej stawiała wyżej niż doraźne korzyści wewnętrzne.

Realista, którego nie było

Już w latach 20. Piłsudski zakazał przygotowywania planów wojny na dwa fronty. Beck, który uczestniczył w konferencjach organizowanych przez Piłsudskiego w pierwszej połowie lat 30., doskonale wiedział, że takie zagrożenie istnieje. Problem polegał na tym, że Polska, o ile chciała zachować niepodległość, nie mogła mu przeciwdziałać.

Krytycy Becka posuwają się do stwierdzenia, że nie zdawał sobie sprawy ze skali zagrożenia sowieckiego w 1939 roku, gdyż powodował się opiniami Tadeusza Kobylańskiego, naczelnika Wydziału Wschodniego MSZ, któremu przydaje się etykietę agenta na usługach Moskwy. Dowcip polega na tym, że jedyne dowody na agenturalną działalność Kobylańskiego opierają się na świadectwach jego rzekomych mocodawców, sformułowanych już po 1939 roku.

Tymczasem ten sam Kobylański, jak zapisał w swoim „Diariuszu" Jan Szembek, miał powiedzieć na początku kwietnia 1938 roku, że „założeniem obecnej polityki niemieckiej jest chęć rozwiązania kwestii rosyjskiej w porozumieniu z Węgrami, Polską i Rumunią, z tym jednak, że – gdyby nadzieje na to zawiodły – Berlin nawróciłby do dawnej polityki, polegającej na wspólnym z Rosją połknięciu Polski przez Rzeszę". Mocne słowa jak na agenta sowieckiego.

Jednak surowi recenzenci polityki Becka najczęściej opierają swoje sądy na tezach wysuwanych przez Stanisława Mackiewicza, który 23 sierpnia 1939 roku w wileńskim „Słowie" pisał: „Czy wreszcie można uważać pakt o nieagresji za wstęp do pomocy, którą Sowiety dadzą Hitlerowi? Nie sądzę. Pakt ten pozwoli Sowietom na prawdziwą neutralność, ewentualnie zaatakowanie kogoś bardzo słabego, pozatem Sowiety będą czekać, aż pola Europy zamienią się na pobojowiska wypełnione trupami". Z kolei 31 sierpnia dowodził: „Myśmy w Polsce od początku wiedzieli, czego chcą Sowiety. Chcą wojny w Europie – manewry z paktami i konferencjami, to tylko gra, mająca na celu wywołanie w Europie strzałów armatnich. Ta wielka hiena łaknie trupów. Nie znaczy to jednak wcale, aby Sowiety stanęły przy boku Hitlera".

Co więc pozostaje z przenikliwości Mackiewicza? Tylko publikacje ex post.

Alternatywa Osuský'ego

Czy Beck mógł poprowadzić polską politykę zagraniczną lepiej?

Pamiętajmy, że żądania, które 24 października 1938 roku Józef Lipski, ambasador polski w Berlinie, usłyszał z ust Joachima Ribbentropa, nie sprowadzały się do cesji Gdańska na rzecz Niemiec. Wprawdzie Kazimierz Wierzyński pisał w swoim „Pobojowisku", że wojna wybuchła „o najmniejsze na świecie morze", ale zasadniczy sens dezyderatów Rzeszy sprowadzał się do włączenia Polski w ramy paktu antykominternowskiego i podpisania przez nią klauzuli konsultatywnej. Znakomicie rozumiał to Beck, który już w Rumunii mówił, że powodem wojny nie był Gdańsk, ale „sprawa urządzenia świata". Słowem: Hitler chciał pozbawić Warszawę niezależności i wprząc ją w rydwan polityki niemieckiej.

Jan Kowalewski w swoich powojennych wspomnieniach opublikowanych na łamach paryskiej „Kultury" zapisał z ironią, że Czesi wykazali się dużą większą praktycznością niż Polacy.

Na czym ta praktyczność polegała, opisywał z kolei Anatol Mühlstein, radca ambasady polskiej w Paryżu w rozmowie z Janem Szembekiem. Rzecz działa się w marcu 1938 roku, a więc w momencie, kiedy na wokandzie europejskiej stawała sprawa czechosłowackich Sudetów. Czesi, o ile Francja nie ruszałyby się w ich obronie, mieli z góry pogodzić się z utratą niepodległości. Zrezygnowany Štefan Osuský, ambasador Czechosłowacji w Paryżu, tłumaczył Polakowi: „skoro Czechy mogły być częścią składową Rzeszy, to mogą nią być i nadal. Wojny dla przeciwstawienia się temu w każdym razie nie zrobią".

Dla Polaków podobne rozwiązanie było poza wyobraźnią. Co prawda zdaniem Stanisława Mackiewicza, które wyraził na kartach „Historii Polski", Piłsudski nie wykluczyłby wspólnego z Niemcami marszu na Moskwę, ale prędzej dążyłby do „sprowokowania ofensywy antyniemieckiej" – czyli dokładnie tego, co robił Beck, a czego zdawał się nie zauważać Cat.

Polityków można poznać nie tylko po owocach, ale i po słowach. W marcu 1933 roku Marszałek deklarował Hermannowi Rauschningowi, że „Polska nigdy i pod żadnym pozorem nie ulegnie niemieckim namowom i nie da się popchnąć na rosyjską Ukrainę", a nie tak znowu długo potem uciął rozmowę z Hermannem Göringiem, gdy ten próbował go przekonywać do wizji polsko-niemieckiej kooperacji wymierzonej w Związek Radziecki.

Poza wszystkim najważniejsze było to, że decyzja o sojuszu z mocarstwami zachodnimi była decyzją racjonalną. Beck wiedział, że bez osiągnięcia zbliżenia z Wielką Brytanią sojusz z Francją będzie zbudowany na piasku, gdyż Trzecia Republika w drugiej połowie lat 30. przenosiła ciężar decyzji politycznych na barki Londynu. We wrześniu 1939 roku Francuzi stanęli przed znakomitą okazją rozprawienia się z Niemcami, gdy główne siły Wehrmachtu były zaangażowane w Polsce. Dlaczego Maurice Gamelin nie wydał rozkazu o generalnej ofensywie, mimo tak sprzyjających warunków, pozostanie już na zawsze tajemnicą historii.

Krytykom polityki Becka można tylko zadedykować słowa gen. Wacława Stachiewicza, szefa Sztabu Głównego: „Jeżeli wiarę w dotrzymanie solennych zobowiązań sojuszniczych zawartych w obopólnym interesie nazwiemy naiwnością, w takim razie jakie znaczenie i jaki cel mają jakiekolwiek sojusze i pakty międzynarodowe?".

Całą dyskusję o polityce Becka najdobitniej i najzwięźlej podsumował Michał Łubieński: „Wierzył on w Polskę. Mój Boże, czyż mu z tego czynić zarzut?".

Wielu do dziś twierdzi, że można. No cóż, jak pisał Aleksander Bocheński w „Dziejach głupoty w Polsce", z lekkim bagażem książek można zalecieć naprawdę daleko. Paradoks polega na tym, że jego dzisiejsi kontynuatorzy nie mają zbyt ciężkich tornistrów.

Autorzy są historykami. Przygotowują ?do druku wywiad-rzekę z Leszkiem Moczulskim o wybranych zagadnieniach polityki międzynarodowej XX wieku

Ambasador polski w Londynie Edward Raczyński wspominał, jak niedługo po pierwszej wojnie światowej Józef Piłsudski wysyłał Józefa Becka w pewnej misji do Francji.

– Komendancie, ja przecież sprawy tej wcale nie znam! – tłumaczył się Beck.

– Dlatego właśnie ciebie wybrałem.

Raczyński komentował, że paradoksalnie świadczyło to na korzyść Becka – przynajmniej wiedział, że nie wie. Krytycy Becka chcieliby rozciągnąć jego ignorancję na drugą połowę lat 30., choć prowadząc swoje publicystyczne boje okiem nieuzbrojonym w źródła, zapewne nawet tej anegdoty nie znają. Tymczasem nie zdają sobie sprawy, że minister spraw zagranicznych w istocie konsekwentnie kroczył drogą utorowaną przez Marszałka, który chciał – jak pisał Michał Łubieński, dyrektor gabinetu MSZ – aby „niepodległość była równocześnie całkowitą niezależnością".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą